REKLAMA

Nowa usługa Google'a uświadomiła mi, że... już nie potrzebuję Google'a

Allo
REKLAMA

Google zbiera informacje o użytkownikach na szeroką skalę i się przesadnie z tym nie kryje. Nowe narzędzie o nazwie Moja Aktywność Google uświadomiło mi jednak, że giganta z Mountain View już niemal nie potrzebuję.

REKLAMA

Moja Aktywność Google to nowa usługa twórców największej internetowej wyszukiwarki świata. Na czytelnej osi czasu możemy sprawdzić, z jakich usług giganta korzystaliśmy danego dnia. Znaleźć tu można praktycznie wszystko od liczby wyszukiwań i odwiedzonych po nich stron przez historię lokalizacji.

To przerażające, ile gigant o nas wie, ale przynajmniej publikując takie strony jak Moja Aktywność Google nie udaje, że jest inaczej.

Google pozwala nie tylko te dane przejrzeć, ale także usunąć, czego nie można powiedzieć o wielu innych dostawcach usług online. Jestem przekonany, że wielu osobom po kliknięciu linka do panelu Moja Aktywność Google włos zjeżył się na głowie. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, ile tych danych tam jest.

U mnie reakcja była z kolei całkowicie odwrotna. Okazuje się, że z totalnego uzależnienia od Google’a udało mi się wyleczyć. Na serwerach z Mountain View na mój temat jest zaledwie wycinek danych, które na mój temat do tej pory firma mogła zbierać. Wszystko przez to, że przesiadłem się na sprzęty i usługi Apple’a.

Moja aktywność Google class="wp-image-504011"

Jeszcze kilka lat temu korzystałem z większości usług Google’a.

Moim podstawowym zestawem narzędzi do pracy był komputer z Windows i smartfon z Androidem. Podstawowym środowiskiem pracy nie był jednak kafelkowy interfejs ósemki, a przeglądarka Google Chrome wraz z kilkoma rozszerzeniami oraz odpowiedniki w formie aplikacji na Androida - byłem w ekosystem Google’a na tyle wgryziony, że rozważałem nawet zakup Chromebooka.

Jak na tamte czasy - a był to rok 2014 - Chrome OS był jednak ciut zbyt prymitywny jak na moje potrzeby. Nie doczekałem premiery Windows 10 i gdy postanowiłem opuścić okręt Microsoftu, to wybór padł na Maca. Przez długie miesiące korzystałem jednak na nowym komputerze - a potem i na nowym telefonie, gdy kupiłem pierwszego iPhone’a - przede wszystkim z usług Google’a.

A potem jedna po drugiej decydowałem się te usługi porzucać.

Jeszcze nie tak dawno temu moje narzędzia pracy pochodziły przede wszystkim od Google’a. Google doskonale wiedział, z kim i kiedy się komunikuję, gdzie przebywam, znał przeglądane przeze mnie strony, słuchał jak dyktuję tekst i miał wgląd w przygotowywane przeze mnie dokumenty i arkusze kalkulacyjne. Dla giganta mało co na temat mojej obecności w sieci było tajemnicą.

Dzisiaj przeglądając panel Moja Aktywność Google oraz inne strony prezentujące zbierane na mój temat dane widzę… pustki. Ot, kilka wyników wyszukiwania, parę obejrzanych filmów na YouTubie i dwa miejsca sprawdzone w Google Maps. Do całej reszty danych dostęp gigantowi mimowolnie odciąłem przenosząc się metodycznie do konkurencyjnych usług.

Użytkownicy sprzętów Apple’a to dla Google’a spory problem.

Jeszcze dwa lata temu korzystałem z kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu produktów Google’a. Niezależnie od tego, jakiej firmy miałem komputer i telefon, to zestaw narzędzi i przekazywanych przeze mnie informacji o sobie pozostawał ten sam - a wręcz tych danych było więcej i więcej.

Wystarczyła jednak zmiana producenta i wykorzystywanych systemów i strumień danych na mój temat się wyczerpał. Pracując na sprzętach Apple’a znalazłem zamienniki usług Google’a. Kontakty, kalendarze, przypomnienia, notatki i zdjęcia trzymam na serwerach Apple’a, a Google nie ma jak ich przeanalizować.

Pożegnałem się nawet z Gmailem.

Co prawda ze skrzynki Gmail nadal odbieram wiadomości, ale tylko przekierowując pocztę na nowy adres. Liczba moich maili, jakie Google może przejrzeć stale się zmniejsza i dąży do zera. To samo dotyczy dokumentów oraz pełnej historii przeglądanych stron. Od kiedy porzuciłem Dysk i Dokumenty Google, a przede wszystkim Chrome’a, Mountain View straciło do nich dostęp.

Z ciekawości przyjrzałem się temu, jak wygląda panel Moja Aktywność Google u redakcyjnego kolegi - Mateusza Nowaka - który do uzależnienia od usług giganta się przyznaje. Wykorzystuje on usługi mniej więcej w takim stopniu, w jakim ja rok temu i Google zbiera na jego temat o rząd wielkości więcej rekordów, niż u mnie. Do dzisiejszego popołudnia u mnie tych wpisów jest 14, a u Mateusza 238.

Nie zapowiada się na to, by Google informacje na mój temat odzyskał, a wielu konsumentów, którzy zdecydują się na zakup Maca i iPhone’a i porzucą usługi Google’a na rzecz zamienników stają się dla giganta z Mountain View zagadką.

Nie sposób przygotować dla nich relewantnych powiadomień z Google Now, a brak integracji całego ekosystemu usług nie zachęca do wypróbowania nowych rozwiązań. Dotyczy to też Asystenta Google zapowiedzianego na tegorocznym Google I/O.

Przeglądając panel Moja Aktywność Google zorientowałem się, że usług giganta praktycznie nie potrzebuję. Korzystam przede wszystkim z niezastąpionej wyszukiwarki, jedynego w swoim rodzaju YouTube’a i fenomenalnych Google Maps. Cała reszta mogłaby dla mnie nie istnieć.

Jasne, są narzędzia, których używam okazjonalnie, czyli Google Analytics do mierzenia statystyk na prywatnym blogu i Tłumacza Google podczas wyjazdów za granicę. Rzecz jednak w tym, że jeszcze kilka lat temu nie wyobrażałem sobie życia bez Google’a życia.

REKLAMA

Dzisiaj z kolei łatwiej byłoby mi się pozbyć w pełni ze swojego cyfrowego krajobrazu Google’a, niż... Apple’a i Facebooka.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA