Do premiery nowych Gwiezdnych wojen jeszcze rok, a Polacy już są traktowani jak fani drugiej kategorii
Jestem od lat fanem sagi Gwiezdnych wojen i od pierwszej zapowiedzi siódmego epizodu odliczam dni w kalendarzu do premiery. Ta nastąpi już za rok bez jednego dnia, czyli dokładnie 18 grudnia 2015 roku. Niestety nie w Polsce...
Przebudzenie Mocy, bo taki tytuł będzie nosić najnowsza część wykupionej przez Disneya lucasowskiej gwiezdnej sagi, pojawi się na ekranach kin w Polsce dopiero w tydzień po globalnej premierze - 25 grudnia 2015 roku. To świetny prezent na święta Bożego Narodzenia, ale jakoś trudno mi się z niego cieszyć.
Będę musiał w końcu na tydzień w drugiej połowie grudnia odciąć się od sieci z obawy przed... spoilerami.
Przerwa od internetu w okresie świątecznym to nie jest taki zły pomysł, ale wolałbym jednak obejrzeć film - na który czekam od kiedy tylko zobaczyłem napisy końcowe edycji specjalnej Powrotu Jedi w 1997 roku - razem z resztą świata. Czy naprawdę zbyt dużo wymagam od osób decydujących o datach premier w kolejnych regionach?
Powstała w 1977 roku marka Star Wars to w końcu jeden z najważniejszych brandów w historii kina. Wpływ Nowej nadziei i kontynuacji filmu Lucasa na Hollywood widać do dziś. Nic dziwnego, że zapowiedziana na przyszły rok premiera siódmego epizodu jest wydarzeniem, na które czeka cały świat - niezależnie od wieku.
Szkoda tylko, że nie dane będzie nam uczestniczyć w pierwszych dniach gorączki wywołanej premierą.
Nie jest to oczywiście precedens. Wiele filmów ma u nas premierę znacznie później, niż w krajach znajdujących się geograficznie bliżej Zachodniej Cywilizacji, a tylko w przypadku niektórych mniej pewnych produkcji robimy za króliki doświadczalne przed premierą w Stanach Zjednoczonych. Często statystyczny Smith już dawno o filmie zapomniał, a Kowalski dopiero widzi pierwsze billboardy.
Pamiętam oczywiście, że na przełomie wieków na pierwszy epizod trylogii prequeli Gwiezdnych wojen czekałem, jeszcze jako młody chłopak, przez kilka miesięcy. Normą jest też to, że grudniowe filmy (te z nadzieją na Oskara) lądują u nas dopiero na wiosnę... kiedy to na plakatach można wydrukować statuetki i chwalić się tym, ile dane dzieło zebrało nominacji.
Najgorszy jest jednak ten nieszczęsny okres świąteczny!
Strasznie żałuję, że Disney nie zdecydował się tradycyjnie na majową premierę kolejnego epizodu i musimy czekać aż do grudnia. To bardzo kiepski miesiąc dla filmów w Polsce ze względu na Święta Bożego Narodzenia. Już przy premierze pierwszego Hobbita dwa lata temu Polacy byli wściekli, bo premiera opóźniła się aż o miesiąc.
Co było przyczyną? Oczywiście pieniądze. Dystrybutorzy uznali, że nie ma sensu wprowadzać nowych hitów do kin w okresie przedświątecznym, bo wtedy zainteresowanie jest bardzo małe. Czas na filmy mamy dopiero po Wigilii, kiedy wielu z nas ma akurat kilka dni urlopu. Na pewnym poziomie to rozumiem.
Tylko na tzw. chłopski rozum tutaj nic nie gra.
Jeśli ktoś ma czas na kino i urlop dopiero po Świętach, to pójdzie na nowy film - jeśli będzie miał taką potrzebę - i tak dopiero w tym terminie. Osoby z nieco luźniejszym terminarzem i bardziej zainteresowani nadchodzącą produkcją wybiorą się na seans premierowy nawet w połowie grudnia, jeśli tylko będzie taka możliwość.
Zachodzę w głowę, jak może nie opłacać się udostępnienie zainteresowanym osobom możliwości obejrzenia filmu tak wcześnie, jak to możliwe. Czy lepiej żeby sale świeciły przed Wigilią pustkami, bo lecą w nich starocie które wszyscy już widzieli, a po Świętach ludzie rezygnowali z kina ze względu na zbyt długie kolejki?
Te przesunięte premiery nie biorą się jednak z niczego, a zapewne w Excelu na koniec roku wszystko się zgadza.
Trudno objąć rozumem te mechanizmy i pozostaje się tylko z tym faktem pogodzić, bo na Gwiezdne wojny kto ma pójść, to i tak pójdzie. Nawet jeśli grupa zapalonych fanów zamiast kupić bilety na polski seans pojedzie tydzień wcześniej do Anglii na brytyjską premierę Przebudzenia Mocy - co zresztą chodzi mi już teraz po głowie - to w skali kraju właściciele kin nie dostrzegą nawet zmiany w przychodach.
Mimo wszystko trudno nie mieć wrażenia, że nadal żyjemy w technologicznym trzecim świecie. Dostęp do dóbr kultury mamy trudniejszy, niż ludzie żyjących po drugiej stronie globu lub nawet kilka tysięcy kilometrów na Zachód. Począwszy od kina przez serwisy VOD i telewizję linearną, gdzie seriale telewizyjne opóźnione względem zagranicy to standard.
Możemy też, oczywiście, ponarzekać na piractwo.
Wiele osób, chociaż tego zupełnie nie rozumiem, ogląda ściągane z sieci filmy nagrywane kamerą gdzieś w Rosji lub Stanach Zjednoczonych na sali kinowej. Takie kopie pojawiają się już pierwszego dnia emisji, a każdy dzień opóźnionej premiery w naszym kraju względem globalnej daty premiery to więcej osób, które sięgną po kopię takiej marnej jakości.
Późniejsza premiera skraca też okienko od wejścia filmów na ekrany kin do daty wydania filmu na płytach i w serwisach VOD oraz… pojawienia się BR-Ripów w najróżniejszych torrentowaniach i niezbyt legalnych serwisach streamingowych. Ponownie, każdy dzień zwłoki to utraceni potencjalni klienci. Można więc piratów wyzywać od złodziei, ale można zafundować im premierę tak szybko, jak to możliwe.
Czy to wszystko problemy pierwszego świata? W pewnym stopniu tak.
Wiem, że kiedyś było gorzej, a tydzień to tyle co nic. Nic jednak nie poradzę na to, że obawiam zalania internetu po zachodniej premierze falą spoilerów. Te pewnie pojawią się na oficjalnych kontach Disneya i marki Star Wars w social media, na Twitterze, w nagłówkach serwisów informacyjnych itp. Nie chcę, by ktoś nieuważny lub wręcz złośliwy popsuł mi radość z samodzielnego odkrywania nowego rozdziału gwiezdnej sagi od J.J. Abramsa.
Jestem przekonany, że nie tylko dla mnie. W kwestii Gwiezdnych wojen nie jestem co prawda obiektywny, ale nawet sceptykom trudno polemizować z tym, że Star Wars to coś więcej niż zwykły film. To fenomen, to masa dodatkowych materiałów, które powstawały przez ostatnie trzy dekady. Można naliczyć dziesiątki gier komputerowych bazujących na marce Star Wars, setki książek od różnych znanych autorów, tysiące komiksów i niezliczony merchandising.
Na całym świecie działają prężnie organizacje zrzeszające entuzjastów twórczości Lucasa.
Fani tworzą organizacje, spotykają się, a nawet samodzielnie projektują i wykonują przebrania upodobniające ich do bohaterów Sagi w ramach sławnego 501-go Legionu. Organizowane są nawet typowo gwiezdnowojenne konwenty, a Saga silnie zaznacza swoją obecność również na zlotach miłośników ogólnie pojętej fantastyki. W Polsce zresztą fandom Gwiezdnych wojen jest szczególnie silny.
W naszym kraju można nie tylko znaleźć ulicę imienia Obi-Wana Kenobiego. Przodujemy w ilości gwiezdnowojennej literatury przetłumaczonej z języka angielskiego, a fani wydają własnym sumptem różne antologie! Polacy uwielbiają Gwiezdne wojny, a na Przebudzenie Mocy czeka już kilka pokoleń widzów. Przesunięcie premiery nawet o ten nieszczęsny tydzień nie tyle co denerwuje, co smuci.
To przecież nie jest problem logistyczny z przewiezieniem taśm. To nie jest opóźnienie związane z koniecznością przygotowania dubbingu lub zlokalizowanych napisów. Przecież już w 2005 roku Zemsta Sithów, czyli ostatnia wydana do tej pory część sagi, trafiła do nas tego samego dnia co do kin w USA! Dekadę później polska premiera Przebudzenia Mocy równocześnie z tą w Stanach okazuje się nieosiągalna.