W ciągu najbliższych 25 lat skontaktujemy się z obcymi? Tak twierdzi znany naukowiec
Kolega z zespołu Spider’s Web zwrócił moją uwagę na notatkę opublikowaną przez PAP. Cytuje ona znanego astronoma, pracującego w SETI, który jest przekonany, że już niedługo nawiążemy kontakt z kosmitami. Ja rozumiem, że trzeba się reklamować, by zbierać fundusze, ale jego hipotezy są… odważne, delikatnie rzecz ujmując.
Czy jesteśmy sami w kosmosie? Czy Wielki Wybuch, Jahwe, Latający Potwór Spaghetii czy jakiekolwiek inne bóstwo lub zespół przypadków uczyniły nas wyjątkowymi? A może we wszechświecie istnieje jeszcze jakieś życie? A może jakaś rozwinięta cywilizacja, być może bardziej od nas? Te pytania rozbudzają naszą wyobraźnię od dekad. Zagadnieniem kosmitów zajmują się nie tylko entuzjaści, ale również i filozofowie, naukowcy a nawet największe ziemskie mocarstwa. I jak dotąd: nie wiemy nic.
Z kosmitami sytuacja wygląda nieco podobnie, jak z Panem Bogiem. Nie ma żadnych dowodów na ich istnienie, ale też nie istnieją żadne dowody, które wykluczałyby ich obecność w naszym wszechświecie. Dlatego teoretyzujemy, filozofujemy, badamy i… wierzymy, bądź nie. Niektóre autorytety twierdzą, że obcy nas już kiedyś odwiedzili, czego dowodzić mają prehistoryczne malowidła. Inni twierdzą wręcz, że w ubiegłym wieku Stany Zjednoczone i Związek Radziecki już uczyniły pierwszy kontakt i trzymają ten fakt w tajemnicy przed obywatelami (wspominałem kiedyś, że „Z Archiwum X” to genialny serial?). A na poszukiwania obcych cywilizacji wydaje się olbrzymie pieniądze. Głównie z kieszeni podatników.
SETI, czyli potencjalnie najważniejszy projekt w historii ludzkości
Już pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, amerykańscy naukowcy (ale nie ci z popularnych internetowych meme) postanowili, że istnieje zbyt duże prawdopodobieństwo istnienia pozaziemskich cywilizacji, by tę hipotezę ignorować. Tak narodził się program SETI, który polega na nasłuchiwaniu sygnałów radiowych docierających do nas z innych gwiazd, analizowaniu ich i szukaniu w nich fragmentów świadczących o ich nienaturalnym pochodzeniu.
SETI zaczynało bardzo skromnie, z czasem stając się jednym z najważniejszych projektów w dziedzinie radioastronomii. Później jednak entuzjazmu było coraz mniej. Nie ze strony naukowców pracujących w instytucie SETI, rzecz jasna, a ze strony amerykańskiego rządu. Program polegający na szukaniu kosmitów i niczym więcej, od dekad uszczupla budżet amerykański o dziesiątki milionów dolarów rocznie.
I tu zaczyna się pewien problem. Nie do końca wiadomo co z SETI zrobić. Zamknąć? Tak by było najłatwiej, ale co jeśli ci „jajogłowi” mają rację i jesteśmy o krok od Pierwszego Kontaktu? To zmieniłoby losy całej ludzkości. Tyle że to nadal kupa kasy. Sprywatyzować się tego projektu nie da, bo szanse na jakikolwiek zysk są minimalne. Jak więc uzasadnić tak duże wydatki?
SETI stało się śmierdzącym jajkiem w księgowości rządu USA. Zamknięcie programu może okazać się nieodpowiedzialne. Z drugiej jednak strony, nawet jeśli istnieją inne cywilizacje na innych planetach, to i tak SETI może się okazać psu na budę. Instytut jest w stanie monitorować bowiem bardzo niewielką część naszej galaktyki. Bardzo możliwe, że hipotetyczne inne cywilizacje znajdują się w bardziej oddalonych częściach Mlecznej Drogi, lub wręcz w innej galaktyce, że o gromadzie galaktyk nie wspomnę.
Rozpaczliwa obrona
Pamiętacie film Kontakt, albo, jeszcze lepiej, czytaliście książkę Carla Sagana, na motywach której powstał ów film? To pamiętacie zapewne jak zażarcie naukowcy zaangażowani w tak… oryginalne projekty muszą walczyć o dofinansowania. Naukowcy muszą też być dobrymi PR-owcami i umiejętnie sprzedawać swoje projekty badań. Stąd takie optymistyczne słowa doktora Setha Shostaka, którego cytuje PAP. Znany astronom twierdzi, że za maksymalnie 25 lat dodzwonimy się do E.T. I media powtarzają te słowa, tworzą intrygujące nagłówki newsów, napędzają opinię publiczną.
To nic innego, jak kolejna akcja marketingowa. Shostak nie ma pojęcia kiedy i czy nawiążemy kontakt z inną cywilizacją. Nikt tego nie wie. Bardzo możliwe, że jutro. Równie możliwe, że nigdy. Rachunek prawdopodobieństwa wręcz wskazuje na drugą z możliwości. Wszechświat jest bowiem tak wielki, że nawet tak rzadki zbieg okoliczności, jakim było powstanie inteligentnego życia (posługuję się naukową, nie religijną koncepcją genesis), najprawdopodobniej wystąpił więcej, niż jeden raz. Ta sama wielkość owego wszechświata sugeruje jednak, że najbliższa cywilizacja zdolna do międzygwiezdnej komunikacji radiowej jest od nas oddalona o na tyle wielką odległość, że nigdy nawzajem nie dowiemy się o naszym istnieniu. Po co więc SETI? Tak po prostu, na wszelki wypadek. Czasem można trafić „szóstkę” w Dużym Lotku, czasem też można usłyszeć komunikat „Przychodzimy w pokoju, damy wam napęd warp za technologię wytwarzania chipsów ziemniaczanych” pochodzący ze znajdującej się nieopodal gwiazdy.
Shostak, jako człowiek światły, ma jednak sporo racji
Pisząc tę notkę nie miałem zamiaru obrażać specjalisty w swoim fachu i człowieka nieporównywalnie lepiej wykształconego ode mnie. Rozumiem powody jego bujania w obłokach. To smutna konieczność, człowiek ten musi walczyć o dofinansowania, więc robi to, co każdy dobry PR-owiec: wykazuje przesadny optymizm. Sam jednak zauważa, że są pilniejsze problemy.
Dodaje też, że podbój kosmosu jest ludzkości niezbędny. Ta się cały czas rozwija i mnoży. Już w przewidywalnej przyszłości może zacząć dla nas brakować surowców naturalnych, byśmy mogli dalej tak dynamicznie się rozwijać. Tu, na szczęście, problem nie jest już tak skomplikowany, jak w przypadku szukania kosmitów. Ekspansja terytorium to naturalna droga rozwoju każdego mocarstwa, a eksploatacja i sprzedaż surowców naturalnych pochodzących z innych ciał niebieskich to prawdziwa bonanza dla prywaciarzy.
Apele Shostaka o przyspieszenie inwestycji w ów podbój są jak najbardziej zasadne, bo na tym skorzystamy wszyscy. A co do SETI… projekt raczej przetrwa, nie sądzę, by świat nauki czy opinia publiczna pozwoliły na jego zamknięcie. Słowa doktora Shostaka o rychłym nawiązaniu kontaktu z obcą cywilizacją wsadźmy jednak do tych samych mądrości, co te z reklamy popularnego płynu do naczyń, którego rzekomo wystarczy tylko jedna kropla by wszystko zmyć. Między bajki i hasła marketingowe.