15 minut rozgrywki z nowego Call of Juarez, czyli powrót do korzeni
Najlepsze westerny kręcili Włosi, najlepszą grę-western zrobili Polacy. Szczycili się tym mianem przez około rok, ale nadal się liczy!
Dziki Zachód miał ten problem, że dłuuugo nie mógł doczekać się naprawdę zawodowej gry. Takiej, wiecie, przez którą się zarywa noce. Próby były, ale nieśmiałe, tak więc do 2009 roku westerny pozostawały domeną kina. I wreszcie Techland zrobił drugie podejście do serii Call of Juarez. Już pierwsza część była niezła. Jak na nasze warunki - nawet dobra. Ale Więzy Krwi to był chyba najbardziej spektakularny sukces Polski na arenie gier wideo, nie licząc oczywiście Wiedźmina.
Gra zebrała świetne recenzje, gracze dyskutowali o niej na forach godzinami, dystrybucję wspierał sam Ubisoft i nie było co do tego wątpliwości - w końcu ktoś zrobił naprawdę fajny western na pecety i konsole. Techland chyba właśnie wtedy wstąpił do takiej mentalnej ekstraklasy światowych twórców gier i pewnie powoli myślał jak przekuć ten sukces w jeszcze większe. Zostać Sergio Leone świata gier komputerowych? Niejedno studio mogłoby żyć z takim brzemieniem.
Inna sprawa, że Techland to ekipa bardzo zdolna i ambitna. Od początku było pewne, że ograniczenie się do westernów z wielu względów ich nie interesuje. Nablogowałem zresztą o tej firmie jakiś czas temu na Spider's Web, czyniąc im - mam nadzieję - godną laurkę, bo w tradycyjnych mediach zawsze są w cieniu Redów, moim zdaniem zupełnie niesłusznie.
Jeśli chodzi o gry komputerowe, 2010 to nie tyle rok, co Rock, a nawet Rockstar. Twórcy Grand Theft Auto postanowili zrobić takie "GTA na Dzikim Zachodzie" i w ten sposób powstało Red Dead Redemption. Moim tylko zdaniem, ale jestem pewien, że wielu graczy się zgodzi - gra tej generacji konsol. Trudno winić Call of Juarez za to, że nie miało do niej startu, bo biła na głowę wszystkie Battlefieldy, Asasyny, Tomb Raidery i inne wynalazki. Absolutny geniusz.
Być może z tego względu, ale może powody były też inne (albo - najpewniej - nastąpiła kumulacja) kolejną część Call of Juarez zdecydował się Techland umieścić w czasach współczesnych. Strzelanie do Meksykańców z karabinów maszynowych? Eee... takich gier była już masa. I mniej więcej w ten sam sposób zareagowali gracze. A - przypomnijmy - nasi twórcy gier, z Polski, nie są jeszcze na tyle silni, by pozwalać sobie na słabsze wydania swoich marek. To nie Medal of Honor.
Tak czy owak, ciekaw jestem jak zostanie przyjęte Call of Juarez: Gunslinger, które powraca do korzeni. W czasy dla zachodniej Ameryki słusznie właściwe. Gdzie prawo wyznaczał pistolet, jedynym dopuszczalnym środkiem lokomocji był koń lub raczkująca kolej, Indianie wyzywali nas od bladych twarzy, a godziną duchów była dwunasta... ale w samo południe.
Graficznie nie jest to może najpiękniejsza gra jaką widziały moje oczy, spotykałem efektowniejsze silniki, ale - z drugiej strony - kapitalnie wręcz zrealizowano lokacje, widoki, klimat miasteczek z samego początku XX wieku (a więc już u zmierzchu epoki) czy wreszcie atmosferę Dzikiego Zachodu. Na obrazkach i materiale, który możecie obejrzeć powyżej, wygląda to trochę jak zmieszanie Call of Juarez z (także polskim) Bulletstorm.
Martwię się trochę o losy marki, bo raz, że Gunslinger będzie dostępny tylko w dystrybucji cyfrowej, a dwa - w śmiesznie niskiej cenie. Mam nadzieję, że Ubisoft do spółki z Techlandem świadomie i z radością nie staczają się aby do rangi produkcji budżetowych. Jeśli nie jakościowo, to przynajmniej wizerunkowo. W końcu Call of Juarez razem z Wiedźminem to nasze cyfrowe dobra narodowe!