Aparat z Androidem to już lekka przesada
Ten dzień musiał kiedyś nadejść. Po Androidzie w urządzeniach teoretycznie mu dedykowanych – smartfonach mniejszych i większych oraz tabletach, nieco bardziej oryginalnych - telewizorach czy specjalnych przystawkach do telewizorów czy nawet komputerach, przyszedł czas na niszę, w której raczej nikt się Androida nie spodziewał. Podczas jednej z wczorajszych prezentacji odbywających się w czasie targów CES, Polaroid zaproponował coś, co można z grubsza określić jako… aparat z Androidem.
Model SC1630 posiada bowiem dwa zupełnie różne oblicza. Z jednej strony (dosłownie) wyglądem nie różni się teoretycznie od przeciętnego smartfona z przestarzałym systemem operacyjnym – wyświetlacz o przekątnej 3,2”, kilka przycisków funkcyjnych pod nim i w zasadzie nic więcej. Z drugiej jednak strony (ponownie dosłownie), urządzenie niczym nie różni się od… przeciętnego (choć może nico ładniejszego) cyfrowego aparatu, oferując m.in. matrycę o rozdzielczości 16MPX oraz zoom optyczny. Do tego wystarczy dodać WiFi i Bluetooth i mamy ciekawą „fotograficzną” alternatywę dla iPoda Touch. Jeśli pojawi się wersja z dodatkowym modułem 3G/4G, prawdopodobnie żaden inny producent nie będzie miał odwagi chwalić się już tym elementem swoich urządzeń, a przynajmniej ogłaszać się „najlepszym fotograficznym smartfonem”*. Pytanie tylko, czy faktycznie komukolwiek zależy na aż takim aparacie w smartofnie albo przenośnym urządzeniu multimedialnym?
Fenomen smartfonów występujących coraz częściej w roli aparatów fotograficznych nie polega przecież wcale na coraz lepszej jakości wykonywanych przez nie zdjęć. Już kilka lat temu producentom udało się dotrzeć do momentu, w którym w większości przypadków zdjęcia z aparatów montowanych w telefonach były co najmniej „wystarczające” i wszystko, co przekraczało tę granicę, powoli ginęło w tłumie właśnie takich „wystarczających” zdjęć. Nawet teraz większości z nas wystarczyłby w 99% przypadków aparat z matrycą o wielkości 3,2MPX, lampą błyskową, automatyczną regulacją ostrości i (do pełni szczęścia) geotaggingiem. Parametry brzmią znajomo? Tak, to właśnie konfiguracja podstawowa, spotykana teraz najczęściej w telefonach ze średniej lub nawet niższej półki.
Nie wymagamy już cudów od telefonu – 12MPX? 16MPX? Czy na kimś jeszcze robi to jakiekolwiek wrażenie? Raczej nie i coraz trudniej jest właśnie na tym parametrze oprzeć sukces rynkowy jakiegokolwiek telefonu. Gdzie więc leży największa (i najbardziej oczywista) zaleta smartofnów w tej roli? W ich „wszędobylskości” – są coraz poręczniejsze (nawet pomimo rosnących w niesamowitym tempie wielkości wyświetlaczy) i na stałe połączone z internetem, przez co dzielenie się naszymi zdjęciami czy automatyczne wykonywanie kopii zapasowej na wirtualnym dysku, do którego później mamy dostęp z każdego innego urządzenia (koniec kabli czy przekładania kart pamięci!). Zdjęcia, jak już wcześniej pisałem, mogą być byle jakie – byle w miarę znośne. Niech tylko będzie łatwo, szybko i.. wszędzie.
Producenci aparatów, widząc z dnia na dzień rosnącą popularność smartfonów i powody, dla których tak się dzieje, zaczęli powoli dostosowywać się do nowych warunków. Karty Eye-Fi czy bardziej zaawansowane rozwiązania w postaci wbudowanego w aparat WiFi, z możliwością bezpośredniego przesyłania zdjęć czy filmów do portali społecznościowych było wyjściem dość ostrożnym, ale przy tym wszystkim całkowicie rozsądnym. Stworzenie jednak hybrydy, w wydaniu, jakie zaproponował Polaroid, nie wydaje się już być ani ostrożne, ani rozsądne.
Rozwiązanie to, choćbyć może innowatorskie pod wieloma względami, nie jest jeszcze tym, czego klienci oczekiwaliby naprawdę – smartfona, o parametrach, wyglądzie i budowie smartfona, z możliwościami fotograficznymi prawdziwego aparatu cyfrowego. To, co otrzymujemy zamiast tego, jest raczej tymczasową protezą. Z jedne strony jest urządzeniem multimedialnym, ale o wymiarach aparatu, z przestarzałym już na starcie systemem (kto wie czy i kiedy zostanie zaktualizowany) i z niewielkim ekranem. Z drugiej strony otrzymujemy aparat fotograficzny, który można nazwać już „smart”, ale z… czasem pracy na baterii odziedziczonym najprawdopodobniej po smartfonie.
Do tego wszystkiego może dojść fakt, że dla posiadaczy telefonów z Androidem będzie to jedynie urządzenie powielające wszystkie ich funkcje. W ten sposób będziemy nosić przy sobie w jednej kieszeni telefon z Androidem (albo iOS/WP7/etc.), w drugiej aparat z Androidem. Po co? Tylko po to, żeby móc na obydwu z nich grać w Angry Birds? Klasyczny aparat może być nie dość, że poręczniejszy, to jeszcze wytrzyma dłużej na pojedynczym ładowaniu i będzie, cóż… aparatem.
Konkurencja dla iPoda Touch? Owszem, takie urządzenie mogłoby stać się „fotograficznym iPodem” – urządzeniem multimedialnym z dodatkową, przeważającą funkcja aparatu. W tym przypadku dużą rolę odegrać może cena, ale po raz kolejny wiele przemawia niestety przeciwko Polaroidowi – rozmiar, gry (cóż, SC1630 nie wygląda na najszybszego na świecie), wielkość wyświetlacza, dostęp do scentralizowanej bazy multimediów, etc, etc.
Do kogo jest więc skierowany nowy PolaroidSC1630? Być może do garstki zapaleńców, którzy za wszelką cenę chcą skolekcjonować jak najwięcej różnych urządzeń z Androidem lub po prostu gadżeciarzy, którym nie przeszkadza, że w każdej kieszeni (i to nie tylko spodni, ale i kurtki, płaszcza i torby) będą nosić urządzenie, które może dublować się funkcjami z praktycznie każdym innym urządzeniem, które ma przy sobie.
Owszem, urządzenia smart są dobre – kwestia tylko tego, kiedy urządzenie staje się „zbyt smart”.
*) Ok, może Apple spróbuje.
Zdjęcie: ubergizmo