Potwór też człowiek. Dlaczego boimy się własnych dzieci

U Mary Shelley kreacja Victora Frankensteina mroziła krew w żyłach. U Guillermo del Toro filmowy stwór (w tej roli Jacob Elordi) w pewnym momencie zaczyna wzbudzać w nas litość. Jeśli mowa o niezwyciężonym dziecku swego twórcy to skojarzenia ze sztuczną inteligencją są jak najbardziej na miejscu.

Potwór też człowiek. Dlaczego boimy się własnych dzieci

SPIS TREŚCI:
1. Jak mówi powtór?
2. Czy powtór może być dobry?
3. Widmo sztucznej inteligencji i Frankenstein
4. Rodzinne komplikacje
5. Idealne kino środka

Trzy słowa potwora

Granice języka są granicami naszego świata, prawda?

Składnia potwora (Elordi) stworzonego przez Victora Frankensteina (Oscar Isaac) koresponduje z jego poczynaniami i samym charakterem. Im więcej rozumie, tym i jego myślenie staje się znacznie bardziej rozwinięte. Im więcej czyta, tym bardziej świadomy się staje. Poprzez dawkowanie sobie wiedzy ekranowe monstrum "programuje się" nicznym współczesne AI. Każde kolejne przeczytane zdanie pozwala mu lepiej rozumieć zarówno naturę ludzką, jak i otaczający go świat. Jeszcze chwila i prześcignie swojego mistrza, który już dawno temu stracił kontrolę nad swoim "dzieckiem".

To wszystko brzmi całkiem znajomo, prawda? Czy aby na pewno akcja “Frankensteina” dzieje się w XIX wieku?

Pierwsze słowa, jakie potwór poznaje, to: "Victor", "Elizabeth" i "przyjaciel". Na początku stwór jest istotą niewinną, ufną i w pełni zapatrzoną w “opiekujących się” nim ludzi. Dopiero później zacznie przechodzić przemianę, która odmieni go na zawsze. Czyli zrobi z niego człowieka rozumnego, samoświadomego i żywiącego urazę do swojego twórcy. Bowiem jak się okaże, słowo "przyjaciel" będzie potrafił połączyć wyłącznie z imieniem Elizabeth. Zaś tego samego o Victorze już nie powiemy…

Najnowsza wersja "Frankensteina" w reżyserii Guillermo del Toro (m.in. "Labirynt fauna", "Kształt wody" i "Kręgosłup diabła") bawi się klasyczną historią z powieści. I choć ten film bliski jest strukturze oryginalu, to spogląda na potwora Frankensteina poprzez zupełnie inną optykę.  

Del Toro humanista

Kiedy spojrzymy na klasyczną powieść i adaptację od del Toro, znajdziemy dwa rozgałęzienia:

U Shelley zabijanie sprawiało potworowi przyjemność i powiązane było z jego odrzuceniem przez Victora. To następnie przerodziło się w potrzebę odpłacenia się pięknym za nadobne (wszyscy bliscy Frankensteina zaczynają ginąć w "tajemniczych" okolicznościach). On sam czuł, że to jedyne, co pozostało mu w tym tragicznym jestestwie. Decydował się na mordowanie, aby zemścić się na Victorze, gdy ten nie chciał spełnić jego jednej prośby: aby stworzyć mu partnerkę do wiecznego życia. 

"Mam w sobie wielką miłość, której nie potrafisz sobie wyobrazić. Oraz wielki gniew, który zadziwiłby Cię ogromnie. Jeśli nie zaspokoję jednego... pogrążę się w drugim", mówił swojemu twórcy. Shelley nie widziała dla niego ratunku: choć potwór w jej powieści nie był archetypicznym "antagonistą", to jego transgresywna przemiania zrobiła z niego istotę, którą ten nie chciał z początku być. Pod koniec książki stwór popełnia samobójstwo. Vale, biedna ofiaro Frankensteina. 

Za to w 2025 roku nieco inaczej możemy spojrzeć na wydźwięk historii o Frankensteinowskim potworze. Reżyser zmienia zasady gry; modyfikuje opowieść rozpisaną przez Shelley ponad dwieście lat temu. Autorska buta, czy może chęć udoskonalenia/re-interpretacji klasycznej opowieści? Użytkownicy Netflixa sami zdecydują, ale zakładam, że zdania będą podzielone. 

Jak się okaże, potwór może być dla człowieka wybawieniem (więcej zdradzać nie chcemy!). Aczkolwiek wersja del Toro pozostawia nas z poczuciem, że być może los potwora nie jest jeszcze utracony; że gdzieś czeka go wybawienie od złego i możliwość rehabilitacji. Ale wszystko zależy od nas – ludzi. To do nas bowiem należy wybór, czy zdecydujemy się na empatię zamiast pogardy wobec tego, co zdaje się nam inne, nieznane, lub nawet odpychające. 

Del Toro od zawsze był zainteresowany szukaniem ukrytego dobra wśród swoich postaci. Nawet mordujący swoje kochanki złoczyńca Thomas Sharpe (w tej roli Tom Hiddleston) z filmu "Crimson Peak" (2015), wzbiera się na jakąś autorefleksję. To samo moglibyśmy powiedzieć o Molly Cahill (Rooney Mara) z "Zaułku koszmarów" (2021). Molly postanawia opuścić głównego bohatera (Bradley Cooper), typowego con-mana, zanim i dla niej będzie za późno. 

Nic dziwnego, że del Toro empatyzuje ze swoim filmowym potworem. To naturalna kolej rzeczy, wynikająca z jego własnego charakteru.

Czyli tak: według nowego "Frankensteina" to człowiek stworzył monstrum i to on jest odpowiedzialny za jego "wychowanie". Jeśli się nie zreflektujemy, to sami będziemy potworami. Banał goni banał, no ale taka narracja wciąż działa. Del Toro powtarza nam to po raz dziesiąty, ale co innego może niby zrobić: dziś świat nie jest lepszym miejscem niż był w 1993 roku, kiedy meksykański twórca zadebiutował ze swoim horrorem "Cronos". Nie zmieniło się zupełnie nic: rewizyty mamy nowe, ale wciąż powtarzamy te same kwestie w tym samym dramacie. 

Oswoić nieokiełznane. Potwór, Prometeusz i sprawa AI

W jednym z wywiadów Guillermo del Toro powiedział, że nie boi się AI. “Boję się natomiast ludzkiej głupoty”, tłumaczył reżyser na konferencji prasowej w Wenecji. Do tego w pełni rozumie, że nawet jeśli mamy do czynienia z adaptacją XIX-wiecznej powieści, to porównania do sztucznej inteligencji dziś nasuwają się same. "Kiedy wyślesz do kogoś list [w tym przypadku nakręcisz film], to od tego momentu należy on do czytelnika, a nie do osoby, która go napisała" – tłumaczył w innym wywiadzie. 

Victor Frankenstein niczym grecki Prometeusz postanowił sprzeciwić się boskim prawom i okiwać śmierć, tworząc swojego nieśmiertelnego potwora. Współcześni naukowcy robią coś podobnego: starają sie wykroczyć poza prawa natury i stworzyć przedłużenie ludzkiej inteligencji. Różnica między AI a potworem Frankensteina sprowadza się do niuansu; do spojrzenia na obie siły poprzez transhumanistyczną perspektywę. 

W swojej najnowszej adaptacji del Toro stawia na czynnik ludzki, odchodząc od transhumanizmu. Nie jest zatem zainteresowany ideą przezwyciężania naszych ograniczeń, czy też poprawą ludzkiej kondycji poprzez naukę. Zgoda, eksperyment Frankensteina zakłada każde z powyższych, ale sam Victor pragnie zaspokoić swoje ego, a nie zmienić bieg historii. Zaś jego potwór uczy się, jak być człowiekiem "nie tylko z krwi i kości" (parafrazując co niektóre wypowiedzi Elordiego), ale także z duszą.

Może i jest nieśmiertelny i ma ponadnaturalną siłę, ale to nie jest ważne. Liczą się jego wrażliwość, psyche i to, co po sobie zostawi. On nie jest wydłużeniem ludzkości, a jedynie przedłużeniem Frankensteina. I ma szansę stać się lepszą wersją człowieka niż jego twórca.

Brzmi znajomo?

Screen z filmu "Frankenstein" Guillermo del Toro.



Widmo sztucznej inteligencji unosi się nad całym filmem. Bo "Frankensteina" możemy faktycznie czytać jako przestrogę. A ta brzmi następująco: jeśli nie jesteśmy w stanie zapanować nad naszym "dziełem" (a do tego nie będziemy próbować go kontrolować), to możemy obudzić się w momencie, w którym już nigdy nad nim nie zapanujemy.  Musimy oswoić ten prometejski "dar" XXI wieku, zanim to on zdąży oswoić nas. Dzisiaj AI nie rozwija się tak szybko, jak potwór u del Toro. Ale, jakby nie patrzeć, wciąż zmienia raczkowanie na trucht. Na ten moment być może jeszcze doganiamy AI. Jednak czy to samo będziemy mogli powiedzieć za sto lat? 

Niemniej to tylko jedna z wielu (i w tym przypadku bardziej naciąganych) interpretacji tej historii. I nawet jeśli reżyser twierdzi, że do końca nie jest zainteresowany wpływem AI, to pewne pomysły i tak wiszą w powietrzu w jego filmografii, przez co ten duch sztucznej inteligencji wciąż gdzieś tam jest, nawet jeśli tylko na uboczu. 

Choćby w sequelu filmu "Hellboy" (również w reżyserii del Toro) mamy coś w rodzaju przestrogi przed technologią. To nie jest tak, że tytułowa "Złota armia" (horda mechanicznych robotów) sama w sobie zdaje się zagrożeniem, które może stać się zagładą dla całego świata.  Chodzi bardziej o to, w jaki sposób (i przez kogo) zostanie ona wykorzystana.

Bohaterowie wolą ją zniszczyć niż pozwolić na to, aby wpadła w czyjeś ręce. Zapewne z takich samych pobudek Victor pragnie zabić swojego potwora. Zapomina jednak, że obcuje z "żywym" stworzeniem, które nie jest jedynie marionetką lub bezmyślnym tworem. Podobnie będzie przy AI: może i nie ma duszy, ale wciąż "myśli". I się rozwija.  

"Trudne sprawy", reż. Guillermo del Toro

Kiedy sam piszę o "Frankensteinie", który swoją światową premierę miał na festiwalu filmowym w Wenecji, to potrafię docenić zaangażowanie del Toro, nawet jeśli nie należę do grupy entuzjastów w pełni zachwycających się nowym dziełem trzykrotnego laureata Oscara. Reżyser realizuje film, który od zawsze chciał stworzyć, jeszcze od czasów, kiedy był dzieckiem i dopiero zainteresował się kinem. 61-letni facet spełnia swoje marzenie, prezentując nam coś w rodzaju bajki dla dorosłych (o czym za jakiś czas). Żyć nie umierać!

Tyle że proponowanie kolejnej ekranizacji powieści Mary Shelley w 2025 roku przypomina porywanie się z motyką na słońce, nawet jeśli jest to wersja prawdopodobnie najbliższa literackiemu pierwowzorowi. Nie dość, że tych adaptacji było już w kinie zdecydowanie za dużo, to jeszcze mówimy tu o 2,5 godzinnym filmie ukazującym na, historię znaną widzom choćby z gimnazjum lub liceum. Nikt tego nie potrzebował. Szczególnie w czasach, w których jesteśmy bombardowani treścią na platformach streamingowych, a co tydzień ukazuje się przynajmniej kilka, jak nie kilkanaście nowości. 

Na lokalnym rynku mieliśmy podobną sytuację, kiedy adaptowano "Chłopów" w postaci animacji. "Po co?", pytali zaniepokojeni widzowie. Przecież serialowa wersja z 1973 roku wciąż się broni, nawet po ponad (!) pięćdziesięciu latach. Nie ma innych powieści do ekranizacji?

No właśnie: nie ma? Del Toro w swoich wypowiedziach nieraz wspomina takie tuzy literatury jak Henry James lub Ann Radcliffe. Postawił jednak wszystko na kartę o nazwie "Frankenstein", czyli opowieść silnie z nim korespondującą na poziomie czysto autobiograficznym. W rozmowie z magazynem "Sight and Sound" tłumaczył, że dziś historię napisaną przez młodą Shelley odczytuje przez pryzmat własnych doświadczeń. Na przestrzeni ostatnich lat del Toro sam został ojcem. A to pozwoliło mu spojrzeć na "Frankensteina" z jeszcze innej, kompletnie nieznanej wcześniej perspektywy. 

Czuć to w scenie, która zmienia wydźwięk zakończenia z książki [UWAGA SPOILER]. Kiedy u Shelley potworowi nie udaje się pojednać z umierającym Frankensteinem, w filmie mamy fabularną woltę i pogodzenie się "ojca" z "synem". Być może del Toro nigdy nie udało się nawiązać takiej nici porozumienia z własnymi rodzicami i tym samym chciał umieścić taką metaforyczną sekwencję w swoim magnum opus.

Warto podkreślić, że Guillermo del Toro praktycznie od zawsze dotykał rodzinnych "trudnych spraw" w swojej filmografii. Jego dzieciństwo nie było proste, był jedynakiem, co również przełożyło się na jego kontakt z bliskimi oraz równieśnikami. Już w ostatnim "Pinokiu" przyglądał się dynamice relacji ojciec-syn. Również na przestrzeni ostatnich lat interesował się relacjami pomiędzy poszczególnymi rodzeństwami ("Crimson Peak", "Pacific Rim", "Hellboy 2"), tak jakby sam chciał zrozumieć, a nawet "poczuć" to, jak to jest mieć kogoś więcej w rodzinie. 

Choćby dlatego w swoim najnowszym dramacie-horrorze reżyser postanowił znacznie bardziej skupić się na postaci młodszego brata Victora (Felix Kammerer). W filmie to on planuje wziąć ślub z Elizabeth (Mia Goth), co tylko wystawia na próbę uczucie naszego (anty)bohatera wobec swojego brata, którym zaczyna gardzić. Nie może bowiem zrozumieć, dlaczego to akurat Williamowi się poszczęściło. Wpierw był ulubieńcem ich ojca; teraz zaś stał się poważanym arystokratą, który ma wszystko to, czego młody mężczyzna mógł chcieć w XIX wieku (a może i XXI wieku też): miłość, respekt i pieniądze.

Victorowi jego geniusz nie wystarcza. Potrzebuje kogoś, kto doceni jego eksperymenty oraz intelektualne predyspozycje. Czy Elizabeth okaże się ostatnim elementem układanki, który potrzebuje? A może frustrację, którą będzie odczuwać na skutek odrzucenia jego uczucia, Victor przekieruje na stworzenie życia po śmierci?

To tylko jedna z licznych zmian, które del Toro wprowadza do swojej najnowszej adapacji. 

Screen z filmu "Frankenstein" Guillermo del Toro.

W poszukiwaniu tożsamości

Problem z najnowszą ekranizacją "Frankensteina" sprowadza się do braku określonej gatunkowej tożsamości samego filmu. Bo z jednej strony całość ogląda się niczym Disneyowską klechdę, a z drugiej ilość przemocy oraz obrazowego gore potrafi przyprawić o gęsią skórkę. Del Toro od lata stosuje tego typu estetykę, choć w tym wypadku ten balans można określić jako 50/50. To burzy immersję, bo w gruncie rzeczy trudno nam się połapać, jaki film tak naprawdę oglądamy. Tak jakby reżyser nie mógł się zdecydować, którą ścieżkę obrać.

Pojawiają się głosy, że to idealny blockbuster na nasze czasy i być może coś w tym jest. "Frankenstein" formalnie powraca do zasad kina środka, w którym efektowne wizualia łączą się z wartościową treścią, tworząc zbalansowane kino dla każdego widza. Może del Toro faktycznie idzie do przodu i proponuje nam nowy rodzaj rozrywki. W momencie, w którym nie ma miejsca na to, aby bajka była "bajką", a horor jawił się jako "horror". Tak jak Victor Frankenstein kradnie różne części z zebranych przez siebie zwłok, tak del Toro proponuje mariaż gatunków, który powinien spodobać się jego najwierniejszym fanom. Reszta widzów albo przyjmie "Frankensteina" z całym dobrodziejstem inwentarza, albo odbije się od rytmu i poetyki tej ekranizacji.

Inna sprawa to metraż: del Toro wprowadza zupełnie nowe wątki (m.in. projekt Victora jest sponsorowany przez enigmatycznego barona, w którego wciela się sam Christoph Watz), przez co historii nieco trudno złapać wiatr w żagle, nawet jeśli całość wciąż jest "filmowo": atrakcyjna. Dla wielu będą to detale, ale myślę, że długość filmu (150 minut!) ma tu ogromne znaczenie. Szczególnie jeśli mówimy o adaptracji materiału źródłowego, który wiele osob zna już na pamięć, głównie poprzez czytanie "Frankenstaina" w szkole. 

"Frankenstein" – pomimo swoich wad – przypomina nam o sile ludzkiej wyobraźni. I to jest chyba w tym wszystkim najpiękniejsze. Dywagacje o odpowiedzialności człowieka za jego działania, które narodziły się jeszcze na początku XIX wieku w trakcie rozmów Mary Shelley wraz z jej mężem i znajomymi, są aktualne do dziś. Nie odnoszą się natomiast do potwora, a do kwestii AI (dla niektórych to to samo!). I choćby dlatego warto skonfrontować się z tym pełnym kontrastów dziełem i samemu zadecydować, kto w tej układance jest gorszy: potwór czy człowiek?