Superman z problemami pierwszego świata (i pieskiem)

Nowe wcielenie superbohatera z planety Krypton rozpaliło widownię do czerwoności. Potwierdza to komercyjny sukces. Ale czy nowy "Superman" przynosi coś więcej niż tylko pieniądze? Scenariusz z łatwością wchodzi w rasistowskie klisze białego zbawiciela.

Superman z problemami pierwszego świata (i pieskiem)

W koszmarnym "Powrocie Supermana" z 2006 roku w reżyserii Bryana Singera tytułowy bohater (tragicznie zagrany przez Brandona Routha) ma kilkuletniego syna, o czym początkowo nie ma pojęcia. Nic nie wskazuje na to, że bóg z kosmosu mógłby spłodzić dziecko z astmą i zamiłowaniem do brzdąkania na fortepianie. Pozory jednak mylą. Dzieciak w genach ma też supersiłę. 

Blisko dwie dekady później czas zakładania rodziny przesunął się. Nie każdy około 30-letni facet (a tyle mniej więcej lat ma Superman w komiksach) jest już odpowiedzialnym ojcem (na takiego kreowano Routha). Dlatego też "Superman" w reżyserii Jamesa Gunna Anno Domini 2025 ma... psa, a może psiecko. Krypto, bo tak się wabi ów pchlarz, ma u szyi czerwoną pelerynę, potrafi szybko biegać i latać tak jak jego pan, a także lubuje się w ostrej rozpierdusze Fortecy Samotności (bawi mnie ta nazwa, o kanonie DC wiem niewiele), czyli de facto męskiej jaskini, w której nasz protagonista może ukrywać się przed światem. Na próżno jednak czekałem, aż Superman nazwie Krypto "synusiem" i zrobi mu kilka fotek na IG (#dogdad). Zresztą, choć to mało istotny szczegół, okazuje się, że pies należy właściwie do kogoś innego.

Co prawda wygenerowany komputerowo czworonóg to najbardziej irytujący i najsłabszy element najnowszego "Supermana", ale jego obecność ustawia optykę całej ponad 350-milionowej produkcji Warner Bros. Zatem przymila się ona do młodszych milenialsów, jednocześnie sugerując, iż skoro na ekranie bryka rozwydrzony Krypto, nie możemy brać filmu zbyt poważnie (co szybko odbije mu się czkawką). Sam człowiek ze stali (dobrze obsadzony David Corenswet) to zresztą dość impulsywne, duże emodziecko. Gdyby nie wewnętrzny przymus walki ze złem, przez większość czasu siedziałby w Fortecy Samotności (nadal bawi), słuchając melancholijnych piosenek. Gunn stworzył na Spotify oficjalną playlistę ulubionych utworów Clarka Kenta aka Supermana. Wśród nich takie smuty jak "Shake It Out" Florence and the Machine czy "For Nancy" Pete’a Yorna. 

Ten Obcy

Na szczęście tytułowy bohater nie jest zżerany przez kryzys emocjonalny, a scenariusz filmu nie odzwierciedla przeżytej przez niego traumy (ta w ostatnich latach była włączana do wielu scenariuszy, np. do przeciętnych "Thunderbolts*" Marvela). Po prostu jest altruistą, ale do takiego stopnia, że jego najbliższe otoczenie przeciera oczy ze zdziwienia lub przewraca nimi jak ja, chociażby wtedy, kiedy Superman podczas walki z kolejnym potworem ma czas uratować wiewiórkę. Chłopak czuje odpowiedzialność za planetę.

W stylistyce ten świat jest bardzo Gunnowski: świadomie przerysowany, wielobarwny, szalony i ironiczny. Znajdziemy wiele podobieństw do innych superbohaterskich filmów reżysera - niespodziewanego hitu "Strażnicy galaktyki" (w trzech częściach) od Marvela czy "The Suicide Squad" (2021) również utrzymanego w cukierkowej kolorystyce. Natomiast jego "Superman" najbardziej przypomina mi kreskówki oglądane w sobotnie przedpołudnie na Fox Kids lata temu z kubkiem kakao i ptasim mleczkiem w ręku. Podobieństwo widać chociażby w schemacie scenariusza (akcja-dialog-akcja), ale również w konstrukcji samej rzeczywistości, która jednocześnie jest znajoma i nie daje się do końca określić (Metropolis to niby Nowy Jork, ale jakby po drugiej stronie lustra). Pewnie dlatego z powodzeniem naciska guziczki sentymentów milenialsów.

Energetyczny film Gunna stoi w opozycji do ostatnich, tym razem sygnowanych przez Zacka Snydera, produkcji ("Człowiek ze stali", "Batman kontra Superman", "Liga sprawiedliwych"), ciężkostrawnych ponuraków z apokaliptyczną inklinacją i Henrym Cavillem w pelerynie. Najnowsza wersja robi coś jeszcze - zaczyna się w pół kroku. Dokładnie w chwili, gdy Superman po raz pierwszy dostaje wciry i rozbija się na Antarktyce. Minęły trzy lata, odkąd zrobił coming out jako fan spandeksu i samozwańczy obrońca ludzkości. Choć nadal ukrywa się za okularami Clarka Kenta, zdradził swoją tajemnicę reporterce Lois Lane (perfekcyjna Rachel Brosnahan), z którą dzieli nie tylko pracę, ale i życie. 

Rezygnacja Gunna z powtarzanej do znudzenia origin story akcentuje przynajmniej według reżysera drugie dno biografii Supermana. Bohater został powołany do życia w 1938 roku przez dwóch Żydów, Jerry’ego Siegela i Joego Shustera, którzy do Stanów wyemigrowali z Europy tuż przed II wojną światową, motywowani wzrostem antysemityzmu i pogromową atmosferą. W opowieści o niemowlaku cudem uratowanym z planety Krypton na progu wybuchu odnajdziemy nawiązania nie tylko do historii samych twórców, ale i do biblijnej przypowieści o Mojżeszu w koszyku płynącym z nurtem Nilu. Co świetne, w filmie James Gunn pyta o to, czy ochrona Ziemian przed wszelakim złem jest faktycznie przeznaczeniem Supermana czy tylko (nieświadomym) wyborem, podczas gdy pierwotny cel jego rodziców był zupełnie inny. 

Reżyser mocniej podkreśla fakt, że bohater jest migrantem (w domyśle pewnie "nielegalnym", jak by powiedzieli niektórzy), który jest obwiniany o wszystkie problemy Ameryki. O "grooming społeczeństwa" Supermana oskarża jego nemezis, Lex Luthor (Nicholas Hoult), technokrata i diler broni w jednym, udane połączenie Bezosa i Muska (dużo lepiej oddaje pierwowzory niż kiepski "Mountainhead", o którym też tu pisałem). W kieszonkowym uniwersum (o ludzie…) własnej produkcji, czyli samodzielnym wszechświecie wewnątrz większego wszechświata, ma farmę małp hejterek szerzących w sieci fake newsy na temat Supermana, a także szklane więzienie, do którego Lex wsadził m.in. swoją byłą dziewczynę, bo ta skrytykowała go na blogu. I choć te "incelskie" nawiązania są stereotypowe i zbędne, Luthor w wykonaniu Houlta świetnie sprawdza się jako motywowany zazdrością socjopata. 

W kapitalnym (i pierwszym przeniesionym na wielki ekran) "Supermanie" z 1978 roku (w reż. Richarda Donnera) w tytułowego bohatera wciela się dzisiaj już ikoniczny Christopher Reeve. Jego największym wrogiem, podobnie jak dziś, jest Lex Luthor (fantastycznie kampowy Gene Hackman). Pomiędzy aktorami była ponad dwudziestoletnia różnica wieku. Zatem nienawiść Lexa, self-made mana z milionami, była motywowana walką klas i powolną śmiercią amerykańskiego snu. Luthor musiał harować na pieniądze, sukces i władzę. Supermanowi wystarczyły jego kosmiczne moce, by wszyscy liczyli się z nim. 

Biały Zbawca

W filmie Gunna Hoult i Corenswet są niemal rówieśnikami. Oto dwóch trzydziestoparolatków stoi po dwóch stronach barykady. Urealniając ten pierwszy jest durnym republikaninem, drugi szerzącym dobro demokratą. Gdyby to grubo ciosane nawiązanie było jeszcze nieczytelne, Gunn podrzuca widowni metaforę (w filmie świat faktycznie dzieli się na pół za sprawą rzeki czarnej dziury, sic!). Poza tym Luthor nazywa Supermana per "to", podkreśla nieudokumentowany migrancki status przybysza z innej planety i jednocześnie podważa jego dobre intencje. Wszystko byle tylko uwięzić go w kieszonkowym uniwersum.   

Ten powrót do korzeni "Supermana" sprzed blisko 90 lat sugeruje, jak James Gunn opowiada w wywiadach, że bycie migrantem jest jedną z amerykańskich wartości. Komentarz wystarczył, by wzniecić konserwatywny gniew, a film ochrzcić jako "woke", poprawny politycznie. Głos zabrał chociażby Dean Cain (dla mnie, dzieciaka lat 90., jedyny "prawdziwy" człowiek ze stali z serialu "Nowe przygody Supermana"), który co prawda przyznał, że Clark Kent jest imigrantem, ale "są pewne granice!". 

Spodziewałbym się po Cainie ostrzejszej reakcji. Jej brak być może sugeruje chrapkę aktora na dołączenie do obsady. Wszak "Superman" Gunna to nowe otwarcie dla franczyzy, a kto wie, jakie alternatywne światy kryją się w kieszonkowym uniwersum Luthora? Może świat skrajnie prawicowy (Biały Dom z naszej rzeczywistości nie próżnuje), kto wie? 

Potencjalność multiwersów może, ale nie musi być w centrum zainteresowania Gunna (jest co-CEO DC Studios). Wystarczy, że w swoim najnowszym filmie pokazał, iż kręci go jak najszersze ujęcie rzeczywistości znanej z komiksów. W "Supermanie" nie tylko tytułowy heros ma nadprzyrodzone moce. W Metropolis działa Gang Sprawiedliwych złożony z korporacyjnych metaludzi (Pana Cudownego, Hawk Girl i Guya Gardnera aka Zielona Latarnia), którzy w jednej ze scen starają się pokonać Kaiju demolującego miasto. Gang chce zrównać potwora z ziemią, Superman, w swoim altruizmie, widziałby go w międzyplanetarnym zoo.

Brak superbohaterskiej unikalności w filmie sprawia, że reżyser wszedł na grząski grunt. Skoro po świecie kręcą się przebierańcy z nadludzkimi umiejętnościami, gdzie podziały się ich "nieamerykańskie" odpowiedniki? To pytanie jest o tyle ważne, że główny konflikt, który ma powstrzymać Superman, wcale nie dotyczy Stanów, tylko dwóch odległych (i fikcyjnych) krajów. Przy pomocy broni opchniętej w promocyjnej cenie Lex manipuluje prezydenta Borawii, Wasyla Ghurkosa, by najechał na niewielki i ubogi Dżarhanpur, pełen nędzarzy (tyle z różnorodnej reprezentacji) o brązowej skórze, którzy wznoszą ręce do nieba, błagając nie o deszcz, ale o interwencję człowieka ze stali. Nie zasłużyli na swojego nadczłowieka?

Jeśli do konfliktu na linii Borawia-Dżarhanpur dołożymy wpływ miliarderów na międzynarodową politykę USA, dewastujące skutki social mediów i szkodliwość rozwoju technologicznego, bo te tematy również Gunn porusza w filmie, łatwo o wrażenie nadmiaru. 

Nietrudno też odczytać wspomniany konflikt przez pryzmat izraelskiego najazdu na Palestynę czy rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Czy zajmowanie się zwłaszcza tą wielowymiarową kwestią w "Supermanie" jest w ogóle uprawnione? Nie sądzę. Tym bardziej że głównym przesłaniem naszego protagonisty jest bycie dobrym człowiekiem. Jeśli każdy byłby właśnie taki, nie byłoby wojen, nie byłoby śmierci. Życie jest zdecydowanie bardziej skomplikowane. Ta scenariuszowa naiwność umniejsza rangę wspomnianych zbrodni wojennych. Poza tym bohater ratuje z opresji niebiałych i ubogich. Migrant czy nie, Superman wchodzi w dobrze znane rasistowskie buty białego zbawiciela. 

Ludzki superheros

Film Gunna jest najciekawszy, gdy jednocześnie trzyma się ziemi i odchodzi od prostackiego umoralniania. Najlepsza scena rozgrywa się już na początku, gdy Lois Lane przeprowadza ze swoim chłopakiem ostry, bezkompromisowy wywiad na temat jego roli jako rozjemcy światowego konfliktu. To rozmowa o dziennikarskim pragmatyzmie, nieadekwatnej prostolinijności superbohatera, a także o tym, czy posiadanie nadprzyrodzonych mocy jest wystarczającym uzasadnieniem dla wtrącania się w międzynarodową politykę z pominięciem zainteresowanych państw. Superman zostaje uczłowieczony, a nic tak nie przemawia do odbiorców i odbiorczyń, jak szansa na odnalezienie cząstki siebie w nawet najbardziej nierzeczywistej postaci. 

Niestety zdarza się to zdecydowanie za rzadko. Podobnie jak niewiele jest w filmie Lois Lane (a wygenerowany komputerowo Krypto pojawia się na ekranie wielokrotnie). Tym bardziej że tym razem dziennikarka jest postacią zniuansowaną, rzutką i sprawczą, zdecydowanie bardziej niż jej poprzedniczki. Gwoli przypomnienia, na przykład filmowa Lane z 1978 roku, choć świetnie zagrana przez Margot Kidder, podczas wywiadu prawie mdleje na widok przystojniaka w pelerynie. Bardziej od pytań DO KOSMITY zajmuje ją to, czy założyła gustowne majtki (uświadamia sobie, że Superman obdarzony jest rentgenowskim wzrokiem).  

Reanimowanie franczyzy, która została (niemal) ukatrupiona przez Zacka Snydera, nie należało do rzeczy łatwych. James Gunn miał ciśnienie, bo przecież na szali postawił swoją karierę. Co prawda reżyser może już spać spokojnie (wynik box office’u się zgadza), ale podczas kręcenia filmu niewątpliwie chciał pokazać, że nadal potrafi zrobić coś z niczego (przypomnę, że "Strażnicy galaktyki" byli komiksem, który grzał jedynie zagorzałych nerdów). Stąd też, jak mniemam, tak wiele w "Supermanie" koncepcyjnych ścieżek, jakby Gunn chciał zademonstrować swoją bujną wyobraźnię. Faktycznie jest ona godna pozazdroszczenia, lecz mnogość wątków bardziej pasuje właśnie do sobotniej kreskówki niż pełnokrwistego filmu.

W kolejnym "Supermanie" twórca mógłby ponownie zacząć od fabularnego zera, pominąwszy scenariuszowe rozwiązania tegorocznej odsłony, i nikt by się nie zorientował. Ale może to i lepiej? Przecież rynek zmęczony jest marvelowską serializacją. Widownia była wręcz przymuszana, by zobaczyć wszystkie poprzednie produkcje, by móc w pełni rozkoszować się kolejnymi. "Superman" i DCU skręcili w inną uliczkę. Miejmy nadzieje, że nie okaże się ona ślepa.