Reanimowanie franczyzy, która została (niemal) ukatrupiona przez Zacka Snydera, nie należało do rzeczy łatwych. James Gunn miał ciśnienie, bo przecież na szali postawił swoją karierę. Co prawda reżyser może już spać spokojnie (wynik box office’u się zgadza), ale podczas kręcenia filmu niewątpliwie chciał pokazać, że nadal potrafi zrobić coś z niczego (przypomnę, że "Strażnicy galaktyki" byli komiksem, który grzał jedynie zagorzałych nerdów). Stąd też, jak mniemam, tak wiele w "Supermanie" koncepcyjnych ścieżek, jakby Gunn chciał zademonstrować swoją bujną wyobraźnię. Faktycznie jest ona godna pozazdroszczenia, lecz mnogość wątków bardziej pasuje właśnie do sobotniej kreskówki niż pełnokrwistego filmu.
W kolejnym "Supermanie" twórca mógłby ponownie zacząć od fabularnego zera, pominąwszy scenariuszowe rozwiązania tegorocznej odsłony, i nikt by się nie zorientował. Ale może to i lepiej? Przecież rynek zmęczony jest marvelowską serializacją. Widownia była wręcz przymuszana, by zobaczyć wszystkie poprzednie produkcje, by móc w pełni rozkoszować się kolejnymi. "Superman" i DCU skręcili w inną uliczkę. Miejmy nadzieje, że nie okaże się ona ślepa.