Kiedyś był kościół i wspólnota, dziś tylko scrollowanie i życie w subskrypcji. W małym mieście mają sposób na epidemię samotności

Kiedyś to było! Piątkowy wieczór w barze, sobotnie wyjście na mecz lokalnej drużyny i niedzielne przedpołudnie w kościele. Wszystko z ludźmi, we wspólnocie. Teraz jest życie w subskrypcji, scrollowanie ekranu i płatne aplikacje do poznawania ludzi, które tylko frustrują. Wszystko to skutkuje domową izolacją i epidemią samotności. Czy receptą na nią mogą być tzw. trzecie miejsca? Próbuje udowodnić to jeden z mieszkańców niewielkiego Sulechowa.

fot. shutterstock / Lebendigger

Wstać, żreć, pić, spać.

Wstać, żreć, pić, spać.

Wstać, żreć, pić, spać.

– śpiewał przed blisko 20 laty trójmiejski zespół Towary Zastępcze w utworze "Pętla". Już tytuł zdradzał nie tylko jego wisielczy charakter, ale przede wszystkim dojmujący przekaz o szarości dnia codziennego. Powtarzalności, banalności czasu przeciekającego przez palce. Życia, gdzie zamiast radości i zachwytu jest przejmująca i głęboka samotność.

Kiedy jako nastolatek pierwszy raz słuchałem "Pętli", a było to prawie 20 lat temu, myślałem, że stanie się smutnym dorosłym, którego nudne życie ograniczy się do tych czterech czasowników, byłoby porażką. 

Po drodze jednak rzeczywistość mocno się zmieniła. W miejsce przecinków między
"wstać, żreć, pić, spać" dziś należałoby wcisnąć jeszcze wielogodzinne przewijanie ekranu telefonu czy wgapianie się w ekran telewizora z odpalonym Netflixem, na którym rozpaczliwie poszukujemy "czegoś do obejrzenia". Ale sedno byłoby to samo. 

Dwie dekady temu nie mogłem przewiedzieć, że wirus zamknie nas w domach, a samotność stanie się codzienną towarzyszką.

Historia tak lubi – powtórki z rozrywki 

Epidemia samotności to nie publicystyczna fraza, ale określenie z raportu Naczelnego Lekarza Stanów Zjednoczonych za prezydentury Baracka Obamy i Joego Bidena z 2023 roku. Jego autor, dr Vivek Murthy, ostrzega w nim przed epidemią samotności i izolacji, która stała się częścią życia połowy obywateli USA. Przestrzega też przed negatywnymi ich skutkami, które porównał do palenia 15 papierosów dziennie. Nietrudno sobie wyobrazić, że skutki mogą być dramatyczne, bo chodzi nie tylko o wycofanie czy złe samopoczucie, ale przede wszystkim fakt, że samotność oznacza zwiększone ryzyko zachorowalności na poważne choroby i przedwczesną śmierć.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn
Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

To, że jest to problem nie tylko amerykański, pokazują działania kolejnych instytucji związanych ze zdrowiem publicznym w krajach rozwiniętych, do których zalicza się też Polska. W Wielkiej Brytanii, podobnie jak w Japonii, powołano ministra ds. samotności, a Światowa Organizacja Zdrowia oświadczyła, że samotność jest globalnym zagrożeniem dla zdrowia.

Źródła epidemii są liczne, ale za jedno z kluczowych uważa się zmianę stylu życia i tego, jak spędzamy wolny czas, który dawniej poświęcaliśmy na kontakty towarzyskie twarzą w twarz. Ten czas to monotonia nawyków, które hoduje cyfrowy technokapitalizm. 

Aby głębiej zrozumieć zmianę, która nastąpiła w naszych społeczeństwach, warto spojrzeć za siebie. A konkretnie w przeszłość.

W pierwszej połowie XX wieku mieszkańcy miast żyli w przeludnionych i ciasnych budynkach, co zmuszało ich do wyjścia na zewnątrz. A to często oznaczało poznawanie nowych osób i spędzanie czasu z nieznajomymi. To z kolei odbywało się głównie w publicznych przestrzeniach, barach, kawiarniach, ale też w kościele i w parafiach, bo ówczesny człowiek często identyfikował się przez religię i reguły wyznaniowej wspólnoty. W Stanach Zjednoczonych był to czas, kiedy gwałtownie rosła liczba wiernych w kościołach czy pracowników w związkach zawodowych. Rozkwitały różnego rodzaju stowarzyszenia, kluby książki, lokalne teatry, place zabaw i miejsca koncertów. Słowem wszelkiego rodzaju miejsca spotkań. A to budowało lokalną wspólnotę.

Z czasem jednak za sprawą poprawy warunków życia i pojawienia się telewizji to się zaczęło zmieniać. Ludzie coraz częściej spędzali czas w domach wraz z najbliższą rodziną. Obecnie też wpatrują się w ekran, ale każdy w swój. Częściej spędzają czas w samotności, a smartfon dostarcza rozrywkę dopasowaną konkretnie pod nasze oczekiwania i potrzeby. Dziś wpatrywanie się w ekran telefonu zjada nam, Polakom, prawie 7 godzin dziennie, czyli 30 proc. każdego dnia (dane Data Reportal). Jeśli zakładamy, że pracujemy 8 godzin i tyle też śpimy, to poświęcamy temu prawie cały swój wolny czas.

Wybieramy więc sposób życia, który charakteryzuje się wygodą i gotową rozrywką. "Ale ta wygoda może być przekleństwem. Nasze nawyki tworzą stulecie samotności. Wiek antyspołeczny" – pisał Derek Thompson w The Atlantic

Czym ów wiek się charakteryzuje? Zmianą tego, jak wygląda wypoczynek przeciętnego Amerykanina, który coraz więcej czasu spędza w samotności. Thompson pisze bowiem o Stanach Zjednoczonych, ale bez wątpienia wiele z jego obserwacji można dostrzec również w Polsce. Zauważa on, że w latach 30. XX w. przeciętny Amerykanin chodził do kina kilka razy w miesiącu. Seans filmowy był doświadczeniem zbiorowym, czymś, co oglądało się ze znajomymi, ale i w towarzystwie nieznajomych. W Polsce blisko sto lat temu wyglądało to pewnie trochę inaczej, ale współczesność wygląda już podobnie. 

Technologia przeniosła kino do domów, a konkretnie przed ekrany telewizorów, laptopów i rzutników, gdzie wyświetlamy filmy oglądane na platformach streamingowych. A to zmieniło nasze doświadczenie. Oglądamy je sami lub co najwyżej z bliskimi, a nie mamy już szans być w tłocznych kinowych salach, wśród innych ludzi, których można poznać.

Ta prywatyzacja wypoczynku – jak nazywa to Thompson – skutkuje tym, że ludzie spędzają mniej czasu z innymi ludźmi. Ten trend trwa oczywiście od dekad, a pogłębiła go pandemia. Kiedy byliśmy zamknięci w domach, odizolowani od innych ze względu na strach przed zarażeniem wirusem, przywykliśmy do tego, że innych widujemy rzadziej i inaczej się komunikujemy. Inaczej, czyli częściej cyfrowo. Wielu bliskich przyjaciół, a nawet członków rodziny istnieje w naszym życiu przede wszystkim jako awatary, a częściej głowy na małym ekranie. 

Kolejne repety obłędnie zapętlone

Oczywiście część czasu z ekranem smartfona jest w pewnym sensie społeczna. W końcu piszemy wiadomości lub je nagrywamy, a potem wysyłamy komuś. Jednak to blada imitacja tego, czym jest dla człowieka spotkanie twarzą w twarz. Ba, różnice w jakości relacji widać nawet w tym, czy kontaktujemy się z kimś przez telefon, czy e-mailem.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn
Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

Wiemy to z badania opublikowanego w 2020 roku przez psychologów Nicka Epleya i Emira Kumara z University of Texas. Przeprowadzili oni ciekawy eksperyment. Losowo podzielili uczestników badania na tych, którzy skontaktują się ze starym przyjacielem przez telefon, i tych przez e-mail, choć większość wolała pisać niż dzwonić. Efekty? Grupa, która rozmawiała przez telefon, odczuwała znacznie silniejszą więź ze swoim przyjacielem niż ci, którzy wysłali e-mail. Dlaczego? Komunikacja ma wiele form, które wpływają na komunikat. Kiedy wybierzemy tylko jedną z nich i np. wyślemy wiadomość, siłą rzeczy komunikat jest uboższy, niż gdybyśmy tę samą treść przekazali, rozmawiając przez telefon. Wówczas słyszymy mowę, indywidualny dźwięk czyichś słów, intonację, nastrój i dziesiątki wskazówek, które są możliwe do odczytania, gdy się słyszymy. A to pozwala nam budować większe zaufanie czy współodczuwanie. W końcu do gamy odczuć dochodzi to, co widzimy, czyli np. mimika twarzy, uśmiech, gesty, postawa ciała itd. Rezygnując z osobistych spotkań, spłaszczamy relacje, a od tego prosta droga do tego, by je ograniczać lub z nich zrezygnować.

Stawiając na wygodę, nowoczesne i szybsze, ale za to uboższe formy komunikacji, uczestniczymy w trendzie życia w izolacji, w którym tracimy coś ważnego. Richard V. Reeves, prezes American Institute for Boys and Man, to coś nazywa "potrzebą", która sprawia, że czujemy się niezbędni dla bliskich, rodzin i społeczności.

"Wszyscy musimy czuć, że jesteśmy elementem układanki, który gdzieś pasuje" – uważa Reeves i w The Atlantic tłumaczy, że te "potrzeby" budują mosty z innymi ludźmi. Jednak budowanie tych relacji wymaga wysiłku, kontaktu z innymi, ich opiniami. Tymczasem coraz częściej dostajemy to wszystko nie w bezpośrednim kontakcie z drugim człowiekiem, lecz z TikToka, mediów społecznościowych czy Reddita, którego polskim odpowiednikiem jest Wykop. Kiedy więc np. oglądamy mecz w telewizji, to kiedyś robiliśmy to na żywo w barze z kolegami czy sąsiadami, a dziś piszemy o tym na wspólnym czacie albo czytamy, co o tym, co dzieje się na boisku, myślą inni, obcy nam ludzie, np. na X, czyli dawnym Twitterze. A to odbija się na budowaniu mostów z "prawdziwymi ludźmi" i utrwala kulturę bycia samemu w domu, ale z telefonem w dłoni.

Dni lecą niby woda z kranu

Pandemia sprawiła też, że cześć z nas (tak, w Polsce niewielka, ale jednak) inaczej pracuje. Przed erą covid-19 praca zdalna była przywilejem nielicznych. Koronawirus wywrócił sytuację do góry nogami. Sprawił, że praca z domowych pieleszy stała się powszechna dla tych, u których było to możliwe. I choć dziś pracownicy raczej wracają do biur, to czasy pandemii odcisnęły na nich swoje piętno. 

Patrick Sharkey, socjolog z Uniwersytetu Princeton, ustalił, że zjawisko pracy zdalnej mogło przyśpieszyć długoterminowy trend tego, ile czasu ludzie spędzają w domu. Z jego wyliczeń wynika, że dorośli w USA w porównaniu z 2003 rokiem spędzali w domu dodatkowo ponad 1,5 godziny dziennie.

"Częściej odbywają spotkania w domu, robią zakupy w domu, bawią się w domu, jedzą w domu, a nawet modlą się w domu. Praktycznie cała gospodarka przestawiła się na to, aby umożliwić pozostawanie w czterech ścianach. Tego zjawiska nie można sprowadzać do pracy zdalnej, to coś bardziej przypominającego zdalne życie" – podsumowywał Sharkey.

Oczywiście w tym zdalnym życiu często czujemy, że brakuje nam innych ludzi. Wtedy jednak znów stawiamy na wygodę i rozwiązania, które doprowadziły nas do miejsca, w którym jesteśmy. Pętla. 

Chcąc poznawać nowych ludzi, nie wychodzimy z domu, lecz instalujemy – jak nam wmówiono – konieczną do tego aplikację. W teorii postępujemy logicznie, bo chcemy mieć jak największy wybór ludzi, którzy, jak nam obiecano, są przez algorytm idealnie do nas dopasowani. Jednak w rzeczywistości nierzadko okazuje się, że wybór jest zbyt wielki, a dopasowanie wcale nie jest tak świetne. A dodatkowo, aby zwiększyć szansę na sukces, "sprzedajemy" swój nie do końca prawdziwy wizerunek. Kiedy więc dochodzi do spotkania na żywo, często kończy się ono rozczarowaniem. Twórcom aplikacji nie zależy na tym, abyśmy znaleźli stałego partnera czy przyjaciół i aplikację odinstalowali, lecz żebyśmy ciągle z niej korzystali, płacili abonament lub oglądali reklamy.

Fot. Shutterstock / fran_kie
Fot. Shutterstock / fran_kie

Poświęcając czas na sieć społecznościową, nie dbamy o sieć rzeczywistą. A w czasach naszych rodziców czy dziadków normalne było utrzymywanie kontaktu z sąsiadami, znajomymi z pracy czy nawet dalszą rodziną, co poszerzało naszą sieć kontaktów i szansę na to, że poznamy kogoś nowego. Dziś nasza codzienność wygląda inaczej, także przez to, że inaczej spędzamy czas.

"Rzadziej chodzimy do kościoła w niedzielę, na sobotni mecz piłki nożnej czy lokalne targowisko. To rozdziela nas od sieci kontaktów. Żyjemy w swojej bańce" – pisała dziennikarka Allison P. Davis w magazynie The Cut.

Te same nudne motywy

Oczywiście komunikacja cyfrowa, wygoda i rozrywka przeniesiona z przestrzeni publicznych do czterech ścian to niejedyna przyczyna tego, że spora część z nas woli zostać w domu niż wyjść na zewnątrz. Być może nawet jest to konsekwencja tego, jak zmieniły się nasze miasta.

I choć miasta w popkulturze przedstawiane są jako miejsca sprzyjające spotkaniom towarzyskim, to nie zawsze jest to prawda. Wpływa na to kilka czynników.

Po pierwsze. Wysokie ceny nieruchomości wypychają ludzi do dalszych dzielnic lub na obrzeża miast. A wraz ze wzrostem czasu dojazdu do centrum wyższa staje się poprzeczka, którą trzeba przeskoczyć, aby opuścić dom. Kiedy na dojazd trzeba przeznaczyć np. godzinę lub 1,5 w jedną stronę, to zastanawiamy się, czy spędzenie dwóch lub trzech godzin w komunikacji jest warte spotkania, które czasami potrwa krócej. Dla wielu ten wysiłek jest zbyt wielki, więc rezygnują.

Po drugie. Lokale gastronomiczne, szczególnie w największych miastach, są zbyt drogie dla ludzi, których zarobki nie są ponadprzeciętne. Widząc wysokie ceny, często dokonujemy szybkiego rachunku zysków i strat. A jego wynik pokazuje, że wolimy zimowej herbaty czy piwa napić się w domu niż w lokalu płacić za jeden kubek lub kufel 25 czy 30 złotych. Szczególnie że wiele z tych miejsc nie zachęca do tego, aby dłużej w nich przebywać. Są projektowane tak, aby optymalizować przestrzeń. Stąd wszystkie te malutkie i niewygodne stoliki, na których z trudem mieszczą się dwa talerze, do tego ustawione tak blisko siebie, że nie ma mowy o intymności. Utrudnia to komfortową rozmowę i zniechęca do dłuższego pozostawania. Dla właścicieli lokali to dobrze, bo szybko wymieniający się klienci to nowe zamówienia. Dla naszych relacji zaś niekoniecznie. 

Trzeci czynnik więc wiąże się z drugim. Kiedy przestrzenie prywatne są zbyt drogie, potrzeba miejsc, gdzie możemy przebywać za darmo lub za małe pieniądze. Problem w tym, że miejsca publiczne, które mogłyby być centrami życia społecznego, jak biblioteki, domy kultury są często niedofinansowanie, a więc ich oferta nie zawsze jest atrakcyjna. Z kolei przestrzenie na świeżym powietrzu, jak np. parki, bywają wypełnione wrogą architekturą (aby zniechęcić osoby w kryzysie bezdomności), która zachęca nie do przesiadywania, lecz wyłącznie do przechodzenia.

Z perspektywy mniejszych miast wygląda to podobnie tylko bardziej. Komunikacja publiczna nie istnieje lub jest ograniczona do kilku połączeń dziennie. Aby dostać się gdziekolwiek, trzeba posiadać auto lub kogoś, kto nas zawiezie i odbierze. Jeśli sami jedziemy samochodem, to nie umówimy się na piwo, nawet jeśli w pobliżu jest lokal, gdzie ich wybór jest świetny. Zresztą restauracje i bary w małych miasteczkach to kolejna opowieść. Tyle tylko, że bardzo krótka, bo zwykle jest ich niewiele, a wśród nich spora część to kebaby. A jeśli w miejscowości obok jest świetny lokal, wracamy do początku planszy, czyli braku komunikacji, potrzeby posiadania prawa jazdy i samochodu. I tak koło się zamyka.

Każdy refren każdej piosenki

Ten przeklęty krąg postanowił przerwać Jakub Tyliszczak z kilkunastotysięcznego Sulechowa w województwie lubuskim. Wraz ze wspólnikiem stworzył klubokawiarnię Lochy – Klub pod Ratuszem, która działa na raczej niespotykanych w naszym kraju zasadach. Klienci mogą wykupić w nim subskrypcję (płacąc 35 złotych za miesiąc), a w zamian mogą zamawiać produkty z karty w niskich, wręcz sklepowych cenach. Przykład? Kawa kosztuje 3 złote, herbata 3, piwo 6, a słone przekąski 5 zł.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn
Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

– Chcieliśmy zrobić lokal dla mieszkańców. Wiemy, że ludzie są samotni, nie mają z kim wyjść, nie znają się wzajemnie. A często nie mają dużo pieniędzy. Widząc postępującą atomizację społeczeństwa, zaproponowaliśmy model, który może choć trochę ten przerażający trend odwrócić – mówi mi Jakub Tyliszczak.

I tłumaczy: – Mieszkańcy mogą wykupić subskrypcję i otrzymać kartę członkowską. W jej ramach mogą odwiedzać lokal i kupować w nim taniej, po cenach niemalże sklepowych. Mając naszą subskrypcję, mogą też odwiedzić lokal z własnym prowiantem, np. przynieść ciastko.

– Wszystko, aby zachęcić ludzi do wyjścia z domu, poznawania nowych ludzi, rozmawiania, spędzania razem czasu, tworzenia wspólnoty – przekonuje Tyliszczak, dodając, że otwierając lokal, chciał stworzyć przestrzeń dla mieszkańców zgodną z ideą tzw. trzecich miejsc.

Co to takiego? Wreszcie wyjaśniam.

Trzecie miejsca wymyślił socjolog Ray Oldenburg i opisał w książce z 1989 roku o wiele mówiącym tytule "The Great Good Place". Są to miejsca, które często odwiedzamy poza domem (pierwsze miejsce) i pracą (drugie miejsce). Mogą to być bardziej tradycyjne przestrzenie, jak miejsca kultu, publiczne ośrodki rekreacyjne, parki i kluby czytelnicze, muzea, ale również bary, siłownie, kluby sąsiedzkie.

– Trzecie miejsca charakteryzują się tym, że spotykają się tam osoby pochodzące z różnych środowisk. Takie miejsca powinny być wygodne, przyjazne i niedrogie. To przestrzeń, gdzie mogą przeciąć się ścieżki ludzi, którzy na co dzień nie mogliby na siebie natrafić, porozmawiać i się poznać bliżej. Ważne, aby stanowiły pretekst do pojawienia się tam bez konieczności rozmowy z kimkolwiek. W naszym świecie możliwość zakupu lub obejrzenia czegoś odgrywa tę rolę. Dla mnie takim miejscem jest warszawski Nowy Teatr, gdzie poza restauracją jest też księgarnia i duża przestrzeń. Można tam usiąść ze swoim własnym napojem – mówi dr Joanna Erbel, socjolożka, działaczka miejska, ekspertka do spraw mieszkaniowych i autorka książki "Wychylone w przyszłość. Jak zmienić świat na lepsze".

Słowem: pozwalają przynależeć i być częścią społeczności. A więc mogą być receptą na kryzys samotności, który wielu z nas trapi. W Stanach Zjednoczonych to rozwijający się trend. Dziennikarze VOX opisywali choćby działający w Nowym Jorku klub Wowza Hangout. Łączy on ludzi wokół wspólnych zainteresowań, dając przestrzeń do zorganizowanych wydarzeń i wspólnych rozrywek; gier, karaoke czy oglądania filmów itd., stając się centrum kontaktów. Wszystkie wydarzenia początkowo były bezpłatne, a teraz oferowane są w modelu subskrypcji – 15 dolarów miesięcznie za nieograniczone spotkania, bez abonamentu można wziąć udział bezpłatnie w jednym na miesiąc.

I tu wracamy do polskiego Sulechowa. Jakub Tyliszczak wyjechał z niego na studia do Zielonej Góry, a po latach pracy z samorządami, którym doradzał, jak zmieniać miejskie przestrzenie, w 2022 roku wrócił do miasteczka.

– Wyszedłem na miasto wieczorem i mówię do siebie: kurde, co ja mam tu robić? Moi przyjaciele rozsiani po większych miastach. Znajomości ze szkoły się rozmyły. A tu nawet nie ma gdzie pójść na piwo i kogoś poznać – wspomina Jakub Tyliszczak.

Wpadł wtedy na pomysł, aby teorię, którą wkłada do głów samorządowcom, teraz przekuć w praktykę. Uznał, że chce stworzyć miejsce, które integrowałoby mieszkańców i budowało wspólnotę tych, którzy jeszcze w mieście zostali. Bo Sulechów, jak wiele polskich mniejszych miast, zmaga się z depopulacją. W ostatnich dekadach jego liczba ludności skurczyła się z ponad 18 tysięcy mieszkańców (w 1995 roku) do 14 tysięcy w 2023, czyli o ponad jedną czwartą.

Klubokawiarnia miała dawać przestrzeń na spotkania, rozmowy, rozrywkę. Ale też aktywizować, organizować wydarzenia kulturalne, imprezy, pokazy filmów czy koncerty. Wszystko, aby przekonać mieszkańców, że w Sulechowie warto żyć.

Tyliszczak dowiedział się, że w podziemiach ratusza jest wolny lokal, w którym mógłby tę przestrzeń umieścić. Z pomysłem poszedł do burmistrza, ale ten stwierdził, że musi rozpisać przetarg. I tak się stało. Najpierw jeden, a potem drugi. Ale Tyliszczak w tych przetargach nawet nie wziął udziału, bo były to konkursy dla działalności gospodarczych, a on prowadził fundację.

– Prowadzenie komercyjnego biznesu pokroju kawiarni albo pubu w tak małej miejscowości jest zwykle nieopłacalne, bo koszty pracy i najmu są wysokie, a jest zbyt mało ludzi, których byłoby stać na piwo za kilkanaście złotych i obiad za 40 złotych. Dlatego od początku chciałem robić coś innego, na niekomercyjnych zasadach, gdzie zysk będzie miał inny niż finansowy wymiar – mówi Jakub Tyliszczak.

Fot. Shutterstock / fran_kie
Fot. Shutterstock / fran_kie

Kiedy po roku okazało się, że w obu przetargach nie było chętnych na lokal, zaproponował władzom miasta najem. Początkowo na trzy miesiące, a potem władze zorganizowały przetarg, w którym mogły wziąć udział organizacje społeczne. Ten konkurs wygrała Fundacja Przyszłość Tyliszczaka. Jednak szybko okazało się, że lokal jest w kiepskim stanie.

– Ogromna wilgoć, grzyb na ścianach, a na podłodze kałuże, bo był regularnie zalewany – opowiada Tyliszczak i dodaje, że osuszanie murów i remonty, a więc doprowadzenie lokalu do stanu używalności pochłonęło kilkanaście tysięcy złotych.

W końcu w październiku zeszłego roku udało się otworzyć wymarzoną klubokawiarnię. Pierwsi goście lokalu nie do końca rozumieli ideę subskrypcji, ale niska cena zachęcała do jej zakupu. Wieść szybko się rozeszła po niewielkim Sulechowie. Sprzedane w pierwszym miesiącu abonamenty wystarczyły na pokrycie połowy kosztów. Drugą część pokrył koncert, na który wejściówki sprzedawano oddzielnie. W listopadzie i grudniu sprzedano kolejne subskrypcje (w sumie kupiło je blisko 30 osób), choć lokal ze względu na koszty jest czynny wyłącznie w weekendy.

– Niestety początek roku zaczął się od awarii. Musieliśmy zamknąć lokal. Zrobić kolejny remont. Udało się go otworzyć na nowo w połowie stycznia. Mamy nadzieję, że w najbliższych miesiącach uda nam się zachęcić kolejnych mieszkańców do subskrypcji, bo chcielibyśmy wiosną i latem działać także w tygodniu oraz otworzyć ogródek na świeżym powietrzu – snuje plany Tyliszczak.

(Więcej niż) wstać, żreć, pić, spać

Kiedy pytam dr Joannę Erbel o tego rodzaju inicjatywy, odpowiada, że tzw. trzecie miejsca są niezwykle ważne i potrzebne, szczególnie w mniejszych miejscowościach, gdzie oferta kulturalno-rozrywkowa jest węższa.

– Takie miejsca tworzą okazję do tego, aby spotkali się ludzie, którzy zaczną rozmawiać o rzeczach, które pozornie nie mają wielkiej treści. Istotą takiego sąsiedzkiego small talku jest zsynchronizowanie ciał i wczucie się w nastrój drugiej osoby – wymiana informacji jest wtórna. W przypadku osób, które słabo znamy, pozwala się ze sobą oswoić – mówi dr Joanna Erbel i dodaje, że kawiarnia ma tę przewagę nad np. domem kultury, że można w niej przebywać bez uczestniczenia w zorganizowanym programie. – W podobny sposób działa przebywanie z ludźmi, z którymi nie trzeba rozmawiać, ale po prostu można być w jednym miejscu – dodaje.

W powstawaniu tzw. trzecich miejsc, które nie są nastawione wyłącznie na zysk, a często działają tak, aby biznes "wyszedł na zero", kluczowe może być wsparcie samorządu. Jakub Tyliszczak wspomina, że początkowo chciał wynająć lokal od władz za symboliczną złotówkę, ale to okazało się niemożliwe. Dziś płaci czynsz w wysokości 700 zł, które w budżecie jego klubokawiarni stanowią spory koszt. W przeciwieństwie do budżetu gminy miejskiej, w którym w tym roku określono dochody na 176 mln złotych.

– 700 złotych dla nas ma wielkie znaczenie, a dla gminy to nic nieznacząca kropelka. Gdyby czynsz był niższy, oczywiście byłoby nam łatwiej, szczególnie że płacimy jeszcze rachunki za prąd, wodę i tak dalej. Koszty są duże (ok. 2500 zł miesięcznie), dlatego rozważamy też stworzenie internetowej zrzutki, która pomogłaby nam działać – mówi Jakub Tyliszczak. A kiedy pytam go, czy władze mu pomagają, odpowiada z uśmiechem, że nie mają takiego obowiązku. Dodaje jednak, że samorząd patrzy na klubokawiarnię przychylnie. – Nie dostajemy finansowego wsparcia, ale spotykamy się ze zrozumieniem ze strony urzędu, a to już dużo, bo wychodzę z założenia, że jeśli ktoś nie przeszkadza, to już pomaga – dodaje.  

Joanna Erbel uważa, że samorządy mają narzędzia, aby wesprzeć takie inicjatywy, szczególnie że budują one wartość społeczną dla mieszkańców i podnoszą jakość życia w mieście.

– Jeśli chcemy, żeby mieszkańcy byli bardziej zaangażowani i tworzyli wspólnotę, miasto powinno wspierać tych, którzy mają pomysły, działają i poświęcają swój czas na rzeczy ważne dla wszystkich. Tylko musi być nas stać na to, żeby mieć czas wolny. Dlatego polityka mieszkaniowa i dbanie o dostępne ceny mieszkań są ważne dla nas jako społeczeństwa. Podobnie jak konkursy preferowane na kawiarnie czy inne miejsca, gdzie można kupić coś taniej – mówi dr Joanna Erbel i dodaje, że władze powinny widzieć związek miedzy polityką czynszową a tym, jak odnosimy się do osób odmiennych od siebie – kwituje Erbel.

Ekspertka podkreśla też, że samorządy mogą na własną rękę tworzyć miejskie przestrzenie, które umożliwiałyby spędzanie czasu w miłym i zadbanym otoczeniu oraz dawały okazję do spotkań. Dla dr Joanny Erbel wzorcowym przykładem są choćby wspomniany wcześniej Nowy Teatr czy działania włodarzy Dąbrowy Górniczej, którzy industrialną przestrzeń po dawnej fabryce obrabiarek Defum przerobili na nowe centrum miasta. Mowa o Fabryce Pełnej Życia, która stawiana jest za wzór udanych rewitalizacji. Jest bowiem tym, czym powinna być. Przywróceniem życia martwej przestrzeni.

Fot. Shutterstock / Araya Netsawang
Fot. Shutterstock / Araya Netsawang

Przez lata przestrzeń ta była ogrodzona i niedostępna dla mieszkańców. Od 2016 roku jest zmieniana tak, aby mieszkańcy mieli gdzie się spotkać, zrobić zakupy, mogli coś tu zjeść, rozerwać się, oglądając film, pójść na koncert czy poćwiczyć. Udało się tam stworzyć lokalny mikroklimat wielkiego miasta, choć Fabryka Pełna Życia nie jest jeszcze projektem skończonym.

– A mimo to przyciąga rzesze mieszkańców. Regularnie odbywają się tu różnego rodzaju targi, sportowe zajęcia, warsztaty dla dorosłych, zajęcia dla dzieci, zjazdy food trucków, degustacje win czy piwne festiwale, a do tego spektakle teatralne, plenerowe pokazy filmów i muzyczne koncerty. Jednocześnie nie trzeba mieć konkretnego powodu, aby odwiedzić Fabrykę. Nie trzeba nic kupić, aby móc posiedzieć i odpocząć. Wyjść z domu i przynależeć do swojego miasta – dodaje.

Na koniec wracam do Jakuba Tyliszczaka z pytaniem, czy miejsce, jakie stworzył, może być receptą na epidemię samotności. Odpowiada bez wahania, że zakładał klubokawiarnię właśnie z myślą o tym, aby mieszkańcy Sulechowa mogli się spotkać, poznawać i być razem. 

– Chciałbym, aby ludzie wyszli z internetu. Przestali narzekać, że w tym mieście nie ma co robić i gdzie pójść, bo teraz już jest – puentuje Tyliszczak. 

*śródtytuły pochodzą z piosenki “Pętla” zespołu Towary Zastępcze