"Imperialne przeciążenie". Czy Stany Zjednoczone muszą upaść?

Czas dominacji Zachodniego Świata się kończy. Historia się nie skończyła, ale zaczyna się w nowym wydaniu. Piszą ją Chiny i kraje takie jak Arabia Saudyjska czy Indie. Warto spojrzeć na obecne problemy Stanów Zjedonocznych na tle historii imperiów, które już upadły, ponieważ nie były w stanie udźwignąć kosztów swojej wielkości.

Warto wracać do klasyki. Na łamach magazynu Spider's Web+ proponujemy fragment polskiego wydania błyskotliwie napisanej i oryginalnej książki "Narodziny i upadek mocarstw. 500 lat burzliwej historii największych potęg świata" Paula Kennedy’ego w świetnym tłumaczeniu doktora Grzegorza Kuśnierza. Strategiczno-ekonomiczne podejście tworzy nie tylko ramy narracji, lecz także umożliwia autorowi głębszą analizę kontekstów historycznych, w których funkcjonowały poszczególne ośrodki władzy.

"Imperialne przeciążenie". Czy Stany Zjednoczone muszą upaść?

Pierwsze wydanie tej błyskotliwie napisanej i oryginalnej książki ukazało się w 1988 r. i nadal stanowi lekturę obowiązkową dla każdego, kto interesuje się geopolityką i polityką światową. Międzynarodowy bestseller Paula Kennedy’ego jest fascynującym opisem pięciuset lat zmiany układu sił zarówno gospodarczych, jak i militarnych w relacjach pomiędzy wielkimi mocarstwami.

Stany Zjednoczone znajdują się obecnie w trudnej sytuacji ekonomicznej, a być może nawet i militarnej, nie mogą uniknąć konfrontacji z dwoma wielkimi problemami, które stanowią wyzwanie dla długowieczności każdego mocarstwa zajmującego pozycję "numer jeden" na świecie: czy w sferze wojskowo-strategicznej uda im się zachować rozsądną równowagę między uznanymi przez naród za istotne wymogami obronnymi a posiadanymi środkami, które umożliwiają im dochować tych zobowiązań oraz czy – co jest z tym ściśle powiązane – potrafią ochronić technologiczne i gospodarcze podstawy swojej potęgi przed względną erozją w obliczu stale zmieniających się wzorców globalnej produkcji.

Test ten dodatkowo utrudnia Stanom Zjednoczonym fakt, że podobnie jak imperialna Hiszpania około 1600 roku czy Imperium Brytyjskie około 1900 roku, są spadkobiercą szerokiego wachlarza strategicznych zobowiązań, które zostały podjęte dekady wcześniej, kiedy ich polityczna, gospodarcza i wojskowa zdolność wpływania na sprawy światowe wydawała się o wiele bardziej pewna. W konsekwencji Stany Zjednoczone narażone są teraz na tak dobrze znane historykom zajmującym się rozkwitem i upadkiem poprzednich wielkich mocarstw ryzyko, które nazywają "imperialnym przeciążeniem": to znaczy, że decydenci w Waszyngtonie muszą stawić czoła tak problematycznemu jak i permanentnemu zjawisku, że suma globalnych interesów i zobowiązań Stanów Zjednoczonych jest obecnie znacznie większa od jego możliwości ich jednoczesnej obrony.

W przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych mocarstw, które zmagały się z problemem nadmiernej ekspansji strategicznej, Stany Zjednoczone stanęły również w obliczu możliwości nuklearnej anihilacji – faktu, który zdaniem wielu zmienił całą naturę międzynarodowej polityki mocarstwowej. Jeśli rzeczywiście doszłoby do poważnej wymiany nuklearnej, wówczas wszelkie rozważania na temat "perspektyw" Stanów Zjednoczonych straciłyby wszelki sens – nawet jeśli Amerykanie są w przypadku wybuchu takiego konfliktu prawdopodobnie w lepszej sytuacji (ze względu na swoje systemy obronne i zasięg geograficzny) niż, powiedzmy, Francuzi czy Japończycy.

Z drugiej strony, z dotychczasowej historii wyścigu zbrojeń po 1945 roku można wyciągnąć wniosek, że broń nuklearna, choć wzajemnie stanowi śmiertelne zagrożenie zarówno dla Wschodu jak i dla Zachodu, wydaje się również wzajemnie bezużyteczna – co jest głównym powodem, dla którego mocarstwa nadal zwiększają wydatki na swoje siły konwencjonalne. Jeśli jednak istnieje możliwość, że główne państwa pewnego dnia przystąpią do wojny nienuklearnej (czy to tylko regionalnej, czy na szerszą skalę), to porównanie okoliczności strategicznych dzisiejszych Stanów Zjednoczonych z sytuacją imperialnej Hiszpanii lub edwardiańskiej Wielkiej Brytanii jest zdecydowanie bardziej na miejscu. W każdym z tych przypadków upadająca potęga numer jeden stanęła w obliczu nie tyle zagrożenia dla bezpieczeństwa jej własnej ojczyzny (perspektywa podboju Stanów Zjednoczonych przez armię inwazyjną jest raczej odległa), co dla interesów tego państwa za granicą – interesów tak rozległych, że trudno by było bronić ich wszystkich naraz, a jednocześnie prawie równie trudno porzucić którekolwiek z nich bez narażania się na dalsze ryzyko.

Trzeba jednocześnie przyznać, że każde z tych zagranicznych zobowiązań zostało przyjęte przez Stany Zjednoczone z powodów, które w tamtym czasie wydawały się bardzo wiarygodne (i często bardzo pilne), a w większości przypadków powód amerykańskiej obecności nie stracił na aktualności, a w niektórych częściach świata interesy USA mogą teraz wydawać się decydentom w Waszyngtonie wręcz większe niż kilka dekad temu.

Z pewnością jest tak w przypadku amerykańskich interesów na Bliskim Wschodzie. Jest to region, od Maroka na zachodzie po Afganistan na wschodzie, gdzie Stany Zjednoczone stoją w obliczu szeregu konfliktów i problemów, na których już samo wymienienie (jak ujął to jeden z obserwatorów) "nie starczy tchu w piersi". Jest to obszar niezwykle bogaty w ropę naftową i który wydaje się być nader podatny (przynajmniej patrząc na mapę) na sowieckie wpływy.

Potężne krajowe lobby naciska na niezachwiane wsparcie dla odizolowanego tam, lecz skutecznego militarnie Izraela. Państwa arabskie o generalnie prozachodnich skłonnościach (Egipt, Arabia Saudyjska, Jordania, emiraty Zatoki Perskiej) znajdują się pod presją rodzimych fundamentalistów islamskich, a także zagrożeń zewnętrznych, takich jak Libia, a wszystkie państwa arabskie, niezależnie od ich własnych rywalizacji, sprzeciwiają się tam polityce Izraela wobec Palestyńczyków. Wszystko to sprawia, że region ten jest bardzo ważny dla Stanów Zjednoczonych, lecz jednocześnie zadziwiająco odporny na proste rozwiązania polityczne. Jest to ponadto region świata, który, przynajmniej w niektórych jego częściach, wydaje się najczęściej sięgać po broń. Wreszcie, leży tam jedyne terytorium – Afganistan – które Związek Radziecki próbuje podbić za pomocą siły zbrojnej.

Trudno się zatem dziwić, że Bliski Wschód wymaga stałej amerykańskiej uwagi, czy to militarnej, czy dyplomatycznej. Jednak pamięć o klęsce w Iranie w 1979 roku i nieudanej interwencji w Libanie w 1983 roku, dyplomatyczne zawiłości antagonizmów (jak pomóc Arabii Saudyjskiej bez niepokojenia Izraela) oraz niepopularność Stanów Zjednoczonych wśród arabskich mas sprawiają, że rządowi amerykańskiemu niezwykle trudno jest prowadzić spójną, długoterminową politykę bliskowschodnią.

Również w Ameryce Łacińskiej dostrzec można piętrzące się wyzwania dla interesów narodowych Stanów Zjednoczonych. Jeśli gdziekolwiek na świecie miałoby dojść do poważnego międzynarodowego kryzysu finansowego, który zadałby poważny cios globalnemu systemowi zadłużenia, a zwłaszcza amerykańskim bankom, to prawdopodobnie rozpocznie się on właśnie w tym regionie. Problemy gospodarcze Ameryki Łacińskiej nie tylko obniżyły rating kredytowy wielu prominentnych amerykańskich banków, ale także przyczyniły się do znacznego spadku eksportu amerykańskich produktów do tego regionu. Podobnie jak w Azji Wschodniej panuje tu głębokie zaniepokojenie, że zaawansowane gospodarczo, dobrze prosperujące kraje świata będą systematycznie podnosić stawki celne od importu wyrobów przemysłowych z krajów o niskich kosztach robocizny i że jednocześnie będą coraz mniej hojnie przychodzić im z pomocą zagraniczną. Wszystko to potęguje fakt, że Ameryka Łacińska się niezwykle szybko zmieniała gospodarczo i społecznie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat.

Jednocześnie eksplozja demograficzna wywiera coraz większą presję na dostępne zasoby i na dotychczasowe konserwatywne struktury rządzące w wielu państwach Ameryki Łacińskiej. Doprowadziło to do powstania masowych ruchów na rzecz reform społecznych i konstytucyjnych, a nawet jawnej "rewolucji", do której namawiają radykalne reżimy na Kubie i w Nikaragui.

Z kolei ruchy te wywołały konserwatywną reakcję, a zachowawcze rządy ogłosiły potrzebę wykorzenienia wszelkich oznak komunizmu i zaapelowały do Stanów Zjednoczonych o pomoc w osiągnięciu tego celu. Te społeczne i polityczne rozłamy zmuszają często Stany Zjednoczone do wyboru między pragnieniem wzmocnienia demokracji w Ameryce Łacińskiej a chęcią pokonania marksizmu. Zmusza to również Waszyngton do zastanowienia się, czy może osiągnąć własne cele wyłącznie za pomocą środków politycznych i gospodarczych, czy też może będzie musiał uciec się do działań wojskowych (jak miało to miejsce w przypadku Grenady).

Zdecydowanie najbardziej niepokojąca sytuacja ma jednak miejsce na południe od Stanów Zjednoczonych i w porównaniu z nią polski "kryzys" wydaje się niewielkim problemem ZSRR – nie ma na świecie odpowiednika obecnych stosunków między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi. Meksyk znajduje się na skraju bankructwa i niewypłacalności, każdego roku kryzys gospodarczy zmusza setki tysięcy ludzi do nielegalnej migracji na północ, jego najbardziej dochodowym handlem ze Stanami Zjednoczonymi szybko staje się brutalnie prowadzony przemyt twardych narkotyków, a granica umożliwiająca jedno i drugie jest nadal niezwykle przepuszczalna.

Nawet jeśli współczesne zagrożenia dla amerykańskich interesów w Azji Wschodniej znajdują się wiele mil dalej, nie umniejsza to znaczenia tego rozległego obszaru. Mieszka tam najwięcej ludzi na świecie. Coraz większa część amerykańskiej wymiany handlowej prowadzona jest z krajami położonymi "na obrzeżach Pacyfiku". W tym regionie znajdują się dwa z przyszłych światowych mocarstw, Chiny i Japonia, jest tam bezpośrednio obecny także Związek Radziecki (oraz pośrednio poprzez Wietnam). Podobnie jest z tymi azjatyckimi nowo uprzemysłowionymi krajami, delikatnymi quasi-demokracjami, które z jednej strony z zapałem przyjęły kapitalistyczny etos leseferyzmu, a z drugiej podkopują amerykańską produkcję na wszystkich możliwych polach, od tekstyliów po elektronikę. W Azji Wschodniej Amerykanie mają również wiele zobowiązań wojskowych, które w większości powstały na początku zimnej wojny.

Nawet sam rzut oka na długą listę tych zobowiązań dowodzi niezwykle szerokiego zakresu amerykańskich interesów w tym regionie. Kilka lat temu Departament Obrony USA podjął próbę krótkiego podsumowania amerykańskich interesów w Azji Wschodniej i zwięzłość tej wypowiedzi paradoksalnie wskazuje na niemal nieograniczony zakres tych strategicznych zobowiązań:

O tym, jak ważne dla Stanów Zjednoczonych jest bezpieczeństwo Azji Wschodniej i Pacyfiku świadczą dwustronne traktaty z Japonią, Koreą i Filipinami. Pakt Manilski do grona naszych partnerów dodaje Tajlandię, a traktat ANZUS Australię i Nową Zelandię. Dodatkowo nasze siły lądowe i powietrzne stacjonują w Korei i Japonii, a Siódma Floty chroni obszar zachodniego Pacyfiku. Naszymi najważniejszymi celami regionalnymi, we współpracy z naszymi regionalnymi przyjaciółmi i sojusznikami, są:

Utrzymać bezpieczeństwo naszych kluczowych szlaków morskich i interesów Stanów Zjednoczonych w regionie; utrzymać zdolność do wypełniania naszych zobowiązań traktatowych na Pacyfiku i w Azji Wschodniej; zapobiegać ingerencji Związku Radzieckiego, Korei Północnej i Wietnamu w sprawy innych państw; budować trwałe strategiczne relacje z Chińską Republiką Ludową; oraz wspierać stabilności i niezależności zaprzyjaźnionych krajów.

Co więcej, pod tymi starannie dobranymi słowami skrywa się duża liczba niezwykle delikatnych kwestii politycznych i strategicznych: jak zbudować dobre relacje z ChRL a jednocześnie nie zdradzić Tajwanu; jak "wspierać stabilność i niezależność zaprzyjaźnionych krajów", próbując jednocześnie kontrolować zalew ich produktów na rynek amerykański; jak sprawić, by Japończycy aktywniej włączyli się w obronę zachodniego Pacyfiku, nie alarmując przy tym swoich sąsiadów; jak utrzymać amerykańskie bazy, na przykład na Filipinach, nie prowokując lokalnych resentymentów; jak zmniejszyć amerykańską obecność wojskową w Korei Południowej, nie wysyłając jednocześnie złego "sygnału" Korei Północnej...

Jeszcze większe, a przynajmniej jeśli mierzyć je ilością rozmieszczonych żołnierzy, są amerykańskie interesy w Europie Zachodniej, której obrona jest największym strategicznym uzasadnieniem dla istnienia w obecnym wymiarze amerykańskiej armii oraz znacznej części sił powietrznych i marynarki wojennej. Według niektórych zawiłych wyliczeń aż 50 lub 60 procent amerykańskich sił ogólnego przeznaczenia jest przydzielanych do NATO, przy czym (jak wielokrotnie podkreślają krytycy tej organizacji) pozostali członkowie przeznaczają znacznie mniejszą część swojego PNB na wydatki obronne, mimo że całkowita populacja i dochód Europy są obecnie większe niż USA.

Znowu nie jest to miejsce na ponowną analizę różnych europejskich kontrargumentów w debacie na temat "podziału obciążeń" finansowych (takich jak koszty społeczne, które Francja czy Niemcy Zachodnie ponoszą w związku z utrzymaniem poboru do wojska), czy dywagacje, że gdyby Europa Zachodnia została sfinlandyzowana, Stany Zjednoczone prawdopodobnie musiałyby zacząć wydawać na obronność jeszcze więcej niż wydają obecnie.

Z amerykańskiej perspektywy strategicznej niezbitym faktem jest, że region ten od zawsze wydaje się być bardziej podatny na rosyjską presję niż np. Japonia – po części dlatego, że nie jest wyspą, a częściowo dlatego, że po drugiej stronie europejskiej granicy lądowej ZSRR skoncentrował największą część swoich sił lądowych i powietrznych, znacznie większą niż to, co można by uznać za rozsądną wielkość potrzebną do celów bezpieczeństwa wewnętrznego. Nawet jeśli niekoniecznie daje to Rosji zdolność do militarnego opanowania Europy Zachodniej, ale nie jest to sytuacja, w której rozsądne byłoby jednostronne wycofanie znacznych amerykańskich sił lądowych i powietrznych. Nawet minimalna szansa, że największe na świecie skupisko produkcji przemysłowej mogłoby wpaść w orbitę sowieckich wpływów wystarcza by Pentagon uważał, że "bezpieczeństwo Europy Zachodniej jest szczególnie istotne dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych".

Jednak bez względu na to, jak logiczne amerykańskie zaangażowanie w Europie pod względem strategicznym by nie było, nie gwarantuje ochrony przed różnej maści komplikacjami wojskowymi i politycznymi, które prowadzą do niezgody między partnerami po obu stronach Oceanu Spokojnego.

Chociaż na jednym poziomie sojusz NATO zbliża Stany Zjednoczone i Europę Zachodnią, sama EWG, podobnie jak Japonia, jest dla USA rywalem gospodarczym, zwłaszcza na kurczących się rynkach produktów rolnych. Co ważniejsze, podczas gdy oficjalna polityka europejska zawsze podkreślała znaczenie bycia pod amerykańskim "parasolem nuklearnym", wśród ogółu społeczeństwa istnieje powszechny niepokój związany z implikacjami umieszczenia na europejskiej ziemi amerykańskiej broni (pocisków manewrujących, Pershingów II, okrętów podwodnych z pociskami Trident, nie mówiąc już o bombach neutronowych). Gdyby nawet, nawiązując do poprzedniej kwestii, w przypadku poważnego starcia oba supermocarstwa powstrzymały się od użycia broni nuklearnej, to nadal trzeba zmierzyć się z poważnym problemem zagwarantowaniem Europie Zachodniej ochrony za pomocą środków konwencjonalnych. Po pierwsze jest to bardzo kosztowna sprawa.

Po drugie nawet jeśli zaakceptujemy dowody sugerujące, że rzeczywistości da się utrzymać siły lądowe i powietrzne Układu Warszawskiego w ryzach, możliwe jest to jedynie w przypadku wzmocnienia obecnej siły NATO. Z tej perspektywy nic nie może być bardziej niepokojące niż propozycje redukcji bądź w ogóle wycofania sił amerykańskich z Europy – niezależnie od tego, jak pilne mogłoby to nie być ze względów ekonomicznych lub w celu wsparcia amerykańskich sił rozmieszczonych w innych częściach świata. Jednak niezwykle trudno jest realizować wielką strategię, która byłaby zarówno globalna, jak i elastyczna, gdy tak duża część amerykańskich sił zbrojnych uwiązana jest w tym jednym konkretnym regionie.

W tym świetle nie powinien zaskakiwać fakt, że środowiskiem najbardziej zaniepokojonym rozbieżnością między amerykańskimi zobowiązaniami a amerykańską siłą są same służby zbrojne, a to po prostu dlatego, że to one jako pierwsze boleśnie odczułyby, gdyby strategiczne słabości zostały zweryfikowane w surowym teście wojny. Stąd też częste ostrzeżenia Pentagonu przed globalną żonglerką logistyczną, przerzucaniem sił z jednego „punktu zapalnego” do drugiego w miarę pojawiania się coraz to nowych problemów. Było to szczególnie dotkliwe pod koniec 1983 roku, kiedy dodatkowe amerykańskie siły rozmieszczono w Ameryce Środkowej, Grenadzie, Czadzie i w Libanie, przez co przewodniczący Połączonych Szefów Sztabów ogłosił, że „niedopasowanie” amerykańskich sił zbrojnych do strategii "jest teraz większe niż kiedykolwiek dotąd", nawet jeśli problem znany był już od lat.

Co ciekawe, takie ostrzeżeniom o "maksymalnym rozciągnięciu” amerykańskich sił zbrojnych wtórują mapy „rozmieszczenia głównych amerykańskich sił zbrojnych na świecie", które historykom przypominają niezwykle podobną sieć baz morskich i garnizonów posiadanych przez byłą światową potęgę, Wielką Brytanię, u szczytu jej strategicznego przeciążenia.

Z drugiej strony mało prawdopodobne jest, aby Stany Zjednoczone musiały kiedyś przystąpić do obrony wszystkich swoich zamorskich interesów jednocześnie i bez pomocy znacznej liczby sojuszników – członków NATO w Europie Zachodniej, Izraela na Bliskim Wschodzie, a na Pacyfiku Japonii, Australii, być może Chin. Nie wszystkie regionalne trendy są dla Stanów Zjednoczonych niekorzystne pod względem obronności. Na przykład podczas gdy atak nieprzewidywalnego reżimu Korei Północnej jest zawsze możliwy, obecnie nie zostałoby to dobrze przyjęte przez Pekin, ponadto sama Korea Południowa ma już ponad dwukrotnie większą populację i czterokrotnie większy PNB niż Korea Północna. Podobnie chociaż ekspansja sił rosyjskich na Dalekim Wschodzie może być niepokojąca dla Waszyngtonu, jest ona w dużej mierze równoważona przez rosnące zagrożenie stwarzane przez ChRL dla rosyjskich lądowych i morskich linii komunikacyjnych ze Wschodem. Niedawna, trzeźwa wypowiedź sekretarza obrony USA, że "nigdy nie będzie nas stać na zakup zdolności wystarczających do wypełnienia wszystkich naszych zobowiązań ze stuprocentową pewnością jest z pewnością prawdą, może jednak być mniej niepokojąca, niż się początkowo wydaje, jeśli przypomnimy sobie również, że suma potencjalnych antysowieckich zasobów na świecie (Stany Zjednoczone, Europa Zachodnia, Japonia, ChRL, Australazja) jest znacznie większa niż łączne zasoby po rosyjskiej stronie".

[...]

Z jednego punktu widzenia trudno powiedzieć, żeby dylematy stojące przed Stanami Zjednoczonymi były czymś wyjątkowym. Można pokusić się o pytanie czy którykolwiek kraj na świecie nie boryka się z problemami dotyczącymi tworzenia spójnej strategii militarnej czy wyborami między armatami, masłem i inwestycjami? Patrząc jednak z innej perspektywy, USA znalazły się w dość szczególnej sytuacji. Pomimo całego swojego gospodarczego i być może militarnego upadku, pozostają, według słów Pierre'a Hassnera, decydującym czynnikiem wszystkich układów sił i sporów. Ponieważ USA ma tak wielką moc czynienia dobra i zła, ponieważ jest filarem zachodniego systemu sojuszy i centrum globalnej gospodarki wszystko to, co robi bądź czego nie zrobi jest o wiele ważniejsze od decyzji którekolwiek z pozostałych mocarstw.

Przetłumaczył: Dr Grzegorz Kuśnierz.