Nadchodzi internet dwóch prędkości. Znajdziesz się w grupie przegrywów lub zwycięzców

Internet miał ułatwiać zdobywanie wiedzy o świecie, a zamiast tego utrudnia. Codziennie generuje się w nim miliony śmieciowych treści, które przykrywają sobą rzetelne informacje. Człowiek musi codziennie przebijać się przez fejki, reklamy, boty i głupawe memy, by resztkami sił doczłapać się do czegoś wartościowego. Niektórzy proponują rozwiązanie, ale nie wszystkich na nie stać. 

Nadchodzi internet dwóch prędkości. Znajdziesz się w grupie przegrywów lub zwycięzców

Pewnie słyszeliście o chałkoniu. To koń zrobiony z chałek – a konkretnie wygenerowany przez sztuczną inteligencję obraz konia z chałek. Wrzucił go do internetu fanpage "Polska w dużych dawkach". Miała to być parodia postów, które żerują na ludzkiej niewiedzy, by nabić kliki. Tego typu treści polegają na wrzuceniu fikcyjnego obrazka i dodaniu chwytliwego podpisu, np. że ktoś stworzył coś niezwykłego, ale nikt go za to nie pochwalił. Ludzie zaczynają gratulować – i machina się kręci.

Nie inaczej było z chałkoniem. Post zobaczyło ponad milion osób. Część ludzi nie złapała żartu i na serio gratulowała zmyślonej twórczyni konia z ciasta, część złapała i się śmiała z całej sytuacji. Jedni i drudzy podbijali widoczność obrazka.

Zaledwie kilka dni wcześniej polski internet obiegł inny przykład. Ktoś szukał w Google informacji o ewentualnej piątej części "Johna Wicka". W pierwszej kolejności natrafił na fanowskie zwiastuny wygenerowane przez sztuczną inteligencję, clickbaitowe artykuły oraz zmyślone dane – jak na przykład nazwisko rzekomego reżysera filmu, który w rzeczywistości nie został nawet zapowiedziany. Tak działają algorytmy Google’a – kliki ponad rzetelne informacje.

Urodziłem się pod koniec lat 80. i nie zliczę, ile razy obiecywano mi rewolucję komunikacyjną, która miała sprawić, że społeczeństwo będzie lepiej poinformowane niż kiedykolwiek wcześniej. Internet, telefony komórkowe, wyszukiwarki, Wikipedia, media społecznościowe, a ostatnio sztuczna inteligencja – wszystkie te "rewolucyjne innowacje" miały zmienić świat na lepsze.

Kiedy patrzę na stan współczesnego internetu, to nie mogę powstrzymać się od prostej myśli: chyba coś nie wyszło...

Co najmniej od czasów oświecenia towarzyszy nam polityczne marzenie o demokracji opartej na decyzjach dobrze poinformowanych obywateli. Cyfrowe technologie miały przybliżyć nas do tego celu, ale okazały się narzędziem dalekim od doskonałości. Możliwe, że w rzeczywistości cofnęły nas o krok.

Jesteśmy zalewani obrazkami i filmikami stworzonymi przez sztuczną inteligencję, tekstami, których treść w jednej dziesiątej nie dorasta do ich bombastycznych nagłówków, a także tysiącami śmieszkujących fanpage’ów i milionami trywialnych dyskusji. Wyszukiwarki podsuwają nam informacje na podstawie algorytmów nastawionych na maksymalizowanie zysków z reklam, a nie na pogłębianie naszej wiedzy o świecie.

Zamiast oświeceniowej utopii dostaliśmy, za przeproszeniem, chałkonia.

Marna wiedza w świecie nadmiaru

Czy tak ostra ocena innowacji z ostatnich dekad jest uzasadniona? 

Cóż, mamy solidne poszlaki, które wskazują na to, że nasze społeczeństwa – wbrew obietnicom cyfrowych gigantów – nadal są wysoce niedoinformowane, nawet w podstawowych kwestiach politycznych.

Jedną z takich poszlak są sondaże sprawdzające, ile obywatele wiedzą o stanie swojego państwa. Na przykład kilka lat temu Polski Instytut Ekonomiczny (PIE) sprawdził, czy Polacy orientują się, na co są przeznaczane pieniądze z budżetu państwa. Uwielbiamy dyskutować o tym, na co rząd wydaje pieniądze z naszych podatków, więc wydawałoby się, że akurat w tej kwestii mamy jakąś wiedzę.

Nic z tego!

PIE nie prosił oczywiście o podanie konkretnych kwot – byłoby to zbyt skomplikowane. Zamiast tego ankieterzy przedstawili osiem ogólnych kategorii wydatków budżetowych, takich jak ochrona zdrowia, administracja, renty i emerytury, edukacja czy ekologia. Następnie poproszono o ocenę, na co państwo wydaje najwięcej, a na co mniej.

Wiecie, co ankietowani uznali za największy wydatek? Administrację. A wiecie, na którym miejscu w rzeczywistości plasują się wydatki na administrację? Na przedostatnim – bo to tylko 6 proc. wydatków państwa. Mniej wydajemy jedynie na środowisko (notabene skalę tych wydatków ankietowani też mocno przeszacowali). Zdecydowana większość pieniędzy z budżetu idzie na renty i emerytury (34 proc. budżetu), potem na ochronę zdrowia (14 proc.), w trzeciej kolejności na edukację (12 proc.).   

To tylko jeden przykład z serii podobnych badań. Podobnie jest w innych państwach. Z reguły wychodzi to samo: wiedza na temat podatków jest marna. 

By wziąć jeszcze jeden przykład, Amerykanie mocno zaniżają rzeczywistą skalę nierówności społecznych w swoim kraju. A te rosną i pod prezydenturą Trumpa może być tylko gorzej. 

Nie wiemy dokładnie, ilu z ankietowanych pozyskuje informację z tradycyjnych mediów, a ilu z mediów cyfrowych. Istnieje jednak kilka badań, które pokazują, że pozyskiwanie wiadomości z internetu jest wyjątkowo zdradliwym sposobem zdobywania wiedzy o świecie.   

Na przykład badania opublikowane w czasopiśmie „Science” przez badaczy z Massachusetts Institute of Technology pokazały, że Twitter doskonale nadaje się do propagowania fałszywych informacji – a na pewno rozprowadza je szybciej niż prawdziwe. Przeanalizowano około 126 tysięcy historii opublikowanych przez 3 miliony użytkowników. Wiarygodność treści oceniono na podstawie połączonych danych od sześciu niezależnych organizacji fact-checkingowych. Badanie wykazało, że fałszywe wiadomości rozprzestrzeniają się znacznie szybciej i szerzej niż prawdziwe, zwłaszcza w obszarze tematów politycznych.

Wyniki wspomnianego badania opublikowano w 2018 roku. Najnowsze ustalenia nie różnią się zbytnio pod tym względem. Weźmy artykuł opublikowany dwa lata temu przez grupę norweskich badaczy z uniwersytetu w Oslo w czasopiśmie "Political Communication". Jak sami przyznają – ich analiza potwierdza wcześniejsze ustalenia w tym zakresie:

"Podsumowując, to badanie dostarcza kolejnych dowodów na to, że media cyfrowe nie sprzyjają efektywnemu informowaniu obywateli o polityce i bieżących wydarzeniach. Nasze wyniki pokazują, że media społecznościowe nie tylko mniej skutecznie pomagają zdobywać rzetelną wiedzę o polityce, ale też nie budują pewności co do jej prawdziwości".

Możemy spokojnie stwierdzić przynajmniej tyle, że nowe technologie nie pomogły dokonać skoku w wiedzy, jaką mają mieszkańcy współczesnych społeczeństw. Najprawdopodobniej w większości przypadków nie poprawiły jej wcale, w niektórych zaś pogorszyły.

Płać albo płacz

Twórcy treści, szczególnie największa media i platformy, zaczęły dostrzegać, że znaczna liczba osób odczuwa zmęczenie zaśmieconym internetem, więc oferują lepszy produkt – oczywiście za opłatą. 

Coraz więcej gazet i czasopism chowa swoje treści za płatną ścianą, przechodząc na model subskrypcji. Niektóre odniosły spory sukces – najczęściej podawanym przykładem jest "New York Times" – obecnie ma 11 milionów subskrybentów. Te subskrypcje często mają kilka poziomów: najdroższe warianty oferują różne dodatki, takie jak dostęp do ekskluzywnych materiałów czy brak reklam. Mniejsze portale, takie jak Vox, ukrywają za płatną ścianą treści premium, np. szczególnie interesujące reportaże.

Podobną ścieżkę obrały również platformy, które niegdyś chwaliły się darmowym dostępem. Chcecie korzystać z YouTube’a bez reklam? Musicie wykupić wersję premium. Co więcej, YouTube wyraźnie promuje ten model, aktywnie blokując wtyczki umożliwiające darmowe usuwanie reklam. Podobnie postępuje X – platforma należąca do Elona Muska. Najdroższa wersja subskrypcji gwarantuje między innymi całkowity brak reklam.

W ten sposób na naszych oczach powstaje "Internet dwóch prędkości". Ten darmowy jest zalewany botami, reklamami i śmieciowymi treściami. Ten płatny stara się być jak najbardziej jakościowy. 

Trafnie rozpoznał ten trend Nicholas Thompson, prezes "The Atlantic". Jak tłumaczył w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" dobrym przykładem jest serwis Apple News.

"[To] coś na kształt internetowego osiedla grodzonego. Będąc tam, użytkownik ma świadomość, że wchodzi w interakcję z treściami lepszej jakości, napisanymi przez człowieka. Po drugiej stronie muru zostaje otwarty internet, który lada moment zaleją bardzo niskiej jakości treści tworzone głównie przez boty” – tłumaczył. 

"Internet dwóch prędkości" pogłębi problemy, które już znamy. Już wiemy, że nierówności w dostępie do rzetelnych informacji.

Nie zrozumcie mnie źle – jako pojedynczy użytkownik internetu uważam, że to rozwiązanie ma sens. Chętnie zapłacę za wartościowe treści, mniej reklam, mniej botów i ogólnie lepsze doświadczenie. Jako osoba, która czasami współpracuje z mediami, wiem też, że dobra dziennikarska praca wymaga nakładów finansowych. Nie da się tego robić za darmo.

Jednak nawet jeśli moje doświadczenia w sieci się poprawią, pozostaje problem – wiele osób nadal będzie tkwić w morzu śmieciowych informacji. Bo też trudniej im dotrzeć do tych jakościowych. I nie chodzi tu tylko o szlachetną troskę w stylu: "żal mi tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na lepszy ekosystem informacyjny". 

To znacznie głębszy problem.

Jeśli wystarczająco duża część społeczeństwa będzie karmiona teoriami spiskowymi, wymysłami czy zwykłymi ogłupiaczami (memy, celebryckie plotki, chałkonie), to prędzej czy później odbije się to również na mnie. Te osoby będą podejmować określone decyzje polityczne, wpływać swoimi kliknięciami na rynek reklamowy i przesuwać naszą kulturę w jedną lub drugą stronę.

Zbyt często zapominamy, że indywidualne strategie nie wystarczą do rozwiązywania problemów społecznych. Nie zliczę, ile razy, gdy narzekałem na gównowacenie internetu, ktoś doradzał mi: zainstaluj odpowiednią aplikację, korzystaj tylko z wybranych stron, zainwestuj w wtyczkę do przeglądarki.

Weźmy kryzys finansowy z lat 2007–2008. Zaczęło się od tego, że wielu Amerykanów nie było stać na spłatę kredytów hipotecznych. Co z tego, że niektórzy poradzili sobie lepiej – regularnie spłacali swoje zobowiązania lub w ogóle nie brali kredytów – skoro konsekwencje wstrząsnęły całą światową gospodarką? Mogłeś nie mieć nic wspólnego z kredytami mieszkaniowymi, a i tak stracić pracę. Nie musiałeś nawet mieszkać w USA.

Zasada jest ta sama. Kiedy setki tysięcy, a nawet setki milionów ludzi jest wystawionych na śmieciowe treści lub toksyczne instrumenty finansowe, problem przestaje być indywidualny – staje się społeczny. "Internet dwóch prędkości" wydaje się doskonałym narzędziem do rozwiązywania problemów jednostek, ale nie całego społeczeństwa. Innymi słowy – to po prostu za mało.

Cała nadzieja (znów) w państwie

Jeśli naprawdę chcemy zadbać o wiedzę społeczeństwa, płatny internet musi być łączony z innymi rozwiązaniami. Jak to robić? Nic się nie zmienia od stuleci – potrzebne są mądre działania państwa. Biblioteki, szkoły, media publiczne, muzea państwowe i tym podobne rozwiązania zawsze wspomagały rozwój wiedzy. Dziś muszą być uzupełnione przez nowe rozwiązania. 

Rok temu grupa polskich socjologów opublikowała raport na temat pandemii COVID-19 – a dokładnie na temat programu szczepień. W raporcie znalazła się ciekawa uwaga: jednym z najlepiej ocenianych aspektów programu szczepień była możliwość zapisów internetowych: aż 27 proc. ankietowanych Polaków przyznało, że skorzystało z tej opcji.  To pokazuje potencjał, jaki tkwi w wykorzystaniu narzędzi cyfrowych przez państwo. 

Co stoi na przeszkodzie, żeby państwo informowało nas po zalogowaniu do serwisu rządowego, na co idą nasze podatki, a także o innych podobnych rzeczach? Najlepiej w widocznym miejscu, za pomocą atrakcyjnej wizualizacji. Suche liczby skryte na któreś z setek podstron nie wystarczą. Ironią jest to, że jedyny całościowy raport na temat wydatków państwa przygotowuje skrajnie wolnorynkowa organizacja Forum Obywatelskiego Rozwoju. Dało się zrobić elektroniczne zapisy na szczepienia, z pewnością da się dzielić z obywatelami podstawowymi informacjami. 

Jasne, to nie sprawi, że Polacy staną się nagle omnibusami. Żadne pojedyncze rozwiązanie nie ma takiej mocy. Ale można robić malutkie kroczki w dobrą stronę. 

Innym takim kroczkiem byłoby zrobienie prostego, atrakcyjnego, jakościowego portalu informacyjnego finansowanego przez państwo. Zarządzanego przez ludzi wybieranych przez ciała pozarządowe. Bo inaczej skończy się jak z TVP…

Oprócz wprowadzania nowych rozwiązań warto zadbać o to, by te już istniejące trzymały wysoki poziom. A to nie takie proste. Dobrym przykładem jest publiczne szkolnictwo. Wyższa klasa średnia coraz częściej przenosi swoje dzieci do szkół prywatnych, co pogłębia niebezpieczny podział na "tych, którzy od najmłodszych lat mają dostęp do świetnej edukacji" i "tych, którym taka edukacja nie jest zapewniona". Jedynym sposobem na przeciwdziałanie temu trendowi jest poprawa jakości szkolnictwa publicznego.

Dobrze opłacana i wykwalifikowana kadra nauczycielska oraz lepsze warunki nauczania, takie jak brak przepełnionych klas, mogłyby zrobić dla jakości ogólnej wiedzy społecznej więcej niż jakakolwiek innowacja technologiczna ostatnich dwóch dekad.

Czy są to idealne rozwiązania? Nie. Po prostu lepszych nie ma. Na pewno nie stanowią ich kolejne wynalazki, takie jak ChatGPT. Jeśli ostatnie dekady czegoś nas nauczyły, to tego, że żaden wynalazek – bez wsparcia odpowiedniej polityki publicznej – nie uczyni społeczeństwa lepiej poinformowanym ani mądrzejszym.