Pakt z diabłem. Tak wydawcy sprzedają duszę

Umowy z twórcami modeli językowych są jak pakty z diabłem. W pośpiechu własną krwią podpisują je kolejni wydawcy nie dostrzegając, że za grosze sprzedają swą duszę. Karmią potwora, który ich połknie, a potem wypluje, gdy tylko stanie się wystarczająco silny. Jedyną ich szansą jest solidarność.

fot. shutterstock / Foxeel

Zacząłem od diabła, więc spuszczam z tonu i zaproponuję wam bajkę. 

Był sobie chłopiec. Pewnego razu bawiąc się na podwórzu, zauważył, że u sąsiada rośnie dorodna jabłoń. Po kryjomu zakradł się tam i zjadł tyle jabłek, ile był w stanie. Były przepyszne, więc zrobił tak drugi raz i kolejny. W końcu pomyślał, że owoców jest tyle, że mógłby zrobić z nich szarlotkę. I to niejedną. Zrobił więc kilka ciast. Już nie dla siebie, ale na handel. Sprzedawał szarlotkę na kawałki na pobliskim rynku.

Ten targ odwiedził sąsiad. Kupił od chłopca kawałek szarlotki i poklepał go po ramieniu, zachwycony jego przedsiębiorczością. Kiedy odszedł, zaczął się jednak zastanawiać: skąd młody miał jabłka? W końcu na działce jego babci nie rośnie żadna jabłoń. Spróbował ciasta i od razu wiedział, że owoce są z jego sadu.

Wrócił na targ i zapytał o to chłopca. Ten początkowo migał się od odpowiedzi, ale w końcu wyznał, że jabłka leżały na ziemi, a on tylko podniósł.

– To kradzież! – zaprotestował sąsiad, ale chłopiec zaproponował, że będzie dzielił się z nim zyskami ze sprzedaży szarlotki. Gospodarz zgodził się - jabłek było tyle, że nie był w stanie ich przejeść, a sam nie umiał robić przetworów ani piec. Uznał więc, że zawsze lepszy procent od sprzedaży niż nic. Zarobione pieniądze pozwoliły mu zadbać o jabłoń. Zatrudnił ogrodnika, który podlewał i pielęgnował drzewo, aby dawało jeszcze więcej owoców. Potem posadził kolejne drzewa, a chłopiec sprzedawał jeszcze więcej szarlotki. W końcu założył cukiernię. Obaj wygrali.

Tak będzie wyglądała ta historia, jeśli napiszą ją właściciele OpenAI albo twórcy innych modeli językowych, które karmione są dziennikarskimi treściami. W końcu to zwycięzcy piszą historię.

Ale ta bajka może mieć też inną wersję.

Fot. Shutterstock/sayu
Fot. Shutterstock/sayu

Chłopiec kradnie jabłka, ale nie z jednego sadu, lecz ze wszystkich w sąsiedztwie. Niewielkim procentem od sprzedaży dzieli się, ale tylko z niektórymi właścicielami sadów. Poważnie traktuje tylko tych największych. Resztę ignoruje, bo wie, że są zbyt mali, aby z nim walczyć.

Umowy podpisuje na zasadzie szantażu. Chłopiec przystawia sadownikowi broń do głowy i mówi: albo się zgodzisz i podpiszesz, albo i tak dalej będę cię okradał, ale nie będziesz z tego nic miał. Umowa zakłada procent od sprzedaży, ale niewielki. Nie wiadomo, czy pieniędzy wystarczy na podlewanie drzew, o ogrodniku nie wspominając.

Zaniedbane drzewa słabną. Dają mniejsze owoce, chorują, dziczeją. W końcu całkiem usychają, ale chłopca to nie interesuje. W okolicy jest mnóstwo plantacji, z których można czerpać owoce. Chłopca nie obchodzi, że jeden czy drugi sadownik zbankrutował. Ma inne zmartwienia: musi eksploatować kolejne uprawy i przekonać wszystkich, że jego szarlotka jest najlepsza, lepsza od konkurencji, która robi dokładnie to samo.

Przemysł informacyjny 

To opowieść o tym, co właśnie dzieje się na rynku medialnym. Chłopiec to Sam Altman z OpenAI. Inni to Microsoft, Google, Meta czy Perplexity. Właściciele jabłoni to wydawcy gazet, portali internetowych, szefowie redakcji, którzy zatrudniają takie osoby jak ja. Tworzących teksty jak ten - szarlotki, które mogą zawierać cenne dane szkoleniowe dla ChataGPT i mu podobnych.

Sztuczna inteligencja cię nie nienawidzi ani nie kocha, ale jesteś zbudowany z atomów, które może wykorzystać do czegoś innego – to słowa Eliezera Yudkowsky’ego, amerykańskiego badacza sztucznej inteligencji, które zdaje się przeoczyli kolejni wydawcy prasy podpisujący z OpenAI umowy licencyjne na wykorzystanie swoich treści. Treści archiwalnych, ale i bieżących, które będą wykorzystywane do budowania modeli sztucznej inteligencji.

Ich lista z każdym miesiącem się wydłuża.

Na początku roku umowę z OpenAI podpisał koncern Axel Springer, spółka matka Business Insidera i Politico, ale też polskiego Onetu, Newsweeka, Faktu czy Forbesa. W marcu umowę z OpenAI podpisał francuski Le Monde. Tak samo postąpił hiszpańskojęzyczny wydawca Prisa Media, do którego należy np. El Pais. W kwietniu brytyjski Financial Times. W maju nastąpił wysyp umów. OpenAI dogadało się m.in. z News Corp, właścicielem takich tytułów jak Wall Street Journal, New York Post oraz The Times i Sunday Times. A także z wydawcami magazynu The Atlantic, czy serwisów technologicznych (Vox i The Verge), czy agencjami informacyjnymi (Associated Press).

Dlaczego OpenAI masowo podpisuje umowy licencyjne z wydawcami, skoro jeszcze niedawno bez skrupułów i opłat żerowało na tworzonych przez nich (i innych wydawców) treściach?

Powodów jest kilka.

Po pierwsze i najważniejsze: bo potrzebuje danych.

Jak najwięcej dobrej jakości świeżych danych, którymi nakarmi swoje modele językowe, aby te udzielały poprawnych, aktualnych, a przede wszystkim budzących zaufanie odpowiedzi. A artykuły prasowe profesjonalnych redakcji są najcenniejszym źródłem opartych na faktach informacji w sieci. W tej bowiem są zarówno materiały wysokiej jakości, jak i totalne śmieci (dez)informacyjne.

Dane są jak paliwo dla silnika. Bez nich maszyna w końcu zrobi się bezużyteczna i stanie w miejscu. Wystygnie i zajmie miejsce kolejnej ciekawostki z wystawy w muzeum historii techniki. Owszem w przeszłości nie raz i nie dwa zachwyciła świat, ale równie często halucynowała, czyli plotła bzdury. Dlatego dobre, sprawdzone dane są jej niezbędne. Aby odkleić łatkę zmyślającego kłamczuszka, który, przekonany o własnej nieomylności, z uśmiechem radzi nam, abyśmy dodali do pizzy klej.

Tymczasem wydawcy oddają dane za grosze, jakby były niewiele warte albo nikomu niepotrzebne. A przecież OpenAI i innym są potrzebne jak tlen do życia. 

Po drugie, bo musi mieć dane szybko.

Między OpenAI a innymi graczami toczy się brutalny wyścig o dane, moc obliczeniową i ludzkie talenty. Ten, kto wygra, zdominuje resztę i zgarnie największą część rynkowego tortu, a więc i zysków. To rywalizacja na śmierć i życie. Gra toczy się o wszystko, a więc wszystkie chwyty są dozwolone.

Fot. Shutterstock/ Accogliente Design
Fot. Shutterstock/ Accogliente Design

Nie ma czasu na irytujące i ciągnące się latami procesy sądowe. A taki wytoczył OpenAI choćby wydawca New York Times, który uważa, że firma naruszyła jego prawa autorskie i nielegalnie wykorzystywała jego treści w szkoleniu swojego modelu. Nie ma czasu na sądowe batalie, także dlatego, że ich wynik jest co najmniej niepewny. A co jeśli sąd uzna, że karmienie bez zgody modeli językowych zebranymi z sieci treściami było nielegalne? 

Lepiej zapłacić i mieć z głowy, szczególnie że wydawcy zadowalają się drobniakami.

Umowa OpenAI z Axelem Springerem opiewa podobno na „kilkadziesiąt milionów dolarów”. Brzmi nieźle, póki nie wiemy, że do koncernu należy ponad 150 tytułów prasowych i gazet w 30 krajach, a kwota ta będzie wypłacana częściami przez kilka lat. Podobnie jest z 5-letnią umową z News Corp wartą 250 mln dol. Jeśli rozłożyć to na ilość treści, to wychodzi, że sumy są niewielkie. Ile? Większość transakcji objęta jest tajemnicą. Jednak, jak pisał The Information, OpenAI oferuje wydawcom od 1 do 5 mln dol. za roczny dostęp do archiwów w celu szkolenia ChataGPT. Dla firmy Sama Altmana to grosze.

Wróbel w garści

Dlaczego wydawcy podpisują takie umowy? W końcu kwoty w nich wymienione nie pozwolą zatrudnić ogrodników (czytaj: dziennikarzy i redaktorów) dbających o jabłonie ani powiększyć sadów (redakcji).

Pogrążone wieloletnim kryzysie media, które wydrenowały już wcześniej Facebook i Google, odbierając im lwią część zysków, uznają, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Nie trzeba być wybitnym matematykiem, aby policzyć, że otrzymanie czegoś jest lepsze niż otrzymanie niczego. – Nawet jeśli podpisanie takiej umowy przypomina bardziej negocjacje z terrorystami niż te biznesowe – jak celnie ujął to Bryan Walsh z Vox

Albo wspomniane negocjacje z chłopcem, który przystawia nam broń do skroni. 

Szczególnie że odmowa podpisania umowy licencyjnej nie daje żadnej gwarancji, że treści i tak nie będą wykorzystywane do trenowania modeli. Tyle tylko, że za darmo.

Tak, można wtedy firmę Sama Altmana pozwać, ale to długa i kosztowna, a do tego niepewna droga, na którą mało kogo stać. Może więc lepiej więc wziąć to, co daje, szczególnie że tak zrobiła już konkurencja. Wtedy można spokojnie zamknąć oczy i nie dostrzegać zagrożeń oraz niezręczności.

Choćby takich, jakie mogą pojawić się w Vox. Technologiczny serwis od początku bacznie obserwuje poczynania takich firm jak OpenAI, nierzadko wytykając im błędy i nieetyczne działania. Czy dziennikarze nadal będą mogli prowadzić niezależne śledztwa i patrzyć na ręce firmie, od której pośrednio zależą także ich posady i wypłaty? Obiecują, że tak i ja im wierzę. Ale czy ich szefowie nie będą wywierać nacisków, aby o tym czy o tamtym jednak nie pisać? Na zasadzie: wiecie, rozumiecie, mamy taką umowę, a OpenAI naszym przyjacielem jest. Zobaczymy.

Równie łatwo dostrzec kolejny problem. Umowy podpisywane są co najwyżej na kilka lat. To wystarczająco długo, aby stracić kontrolę nad tym, jak są wykorzystane archiwa. Aby przeszkolić model językowy treściami tam zwartymi, zapewne nie potrzeba aż tyle czasu. Pytanie więc, czy za kilka lat OpenAI w ogóle będzie zainteresowane odnowieniem umów, a jeśli tak, to na jakich warunkach? Skoro studnia archiwów zostanie osuszona, a jedyną, ale za to znacznie mniejszą pożywką, dla ChataGPT będą nowe treści wartość umów może być o wiele niższa. A jeśli wydawcy dostaną mniej pieniędzy, to za co będą tworzyć wartościowe dziennikarstwo? Wiemy przecież, że to słono kosztuje.

Fot. Shutterstock/ Jozef Micic
Fot. Shutterstock/ Jozef Micic

Na tym nie koniec. Umowy rodzą jeszcze pytanie o rolę wydawców i odpowiedzialność za treści. W końcu OpenAI, Google czy Perplexity chce nie tylko nakarmić jakościowymi danymi swój produkt, ale chce też przejąć i zautomatyzować przynoszącą dochody część dystrybucji wiadomości. Pragnie, żebyśmy czytali je u nich, a nie w na stronach wydawców. Chce spić śmietankę i przejąć zyski od reklamodawców i użytkowników. A to, co trudne, kosztowne i ryzykowne, czyli przygotowywanie wysokiej jakości materiałów, pozostawić wydawcom. Dla tych ostatnich nie wygląda to jak świetny interes.

A raczej jak pakt z diabłem. 

Nie dziwią więc krytyczne głosy i apele wręcz ostrzegające przed zawieraniem tego rodzaju umów.

– To wszystko sprawia wrażenie, jakby wydawcy podpisywali umowy z… no coż… czerwonym facetem ze spiczastym ogonem i dwoma rogami – pisał Damon Beres z The Atlantic, którego wydawca zdecydował się właśnie na taki krok. 

W alarmistyczne tony uderzyła również Jessica Lessin, szefowa The Information, która na tych samych łamach pisała, że wydawcy popełniają „ogromny błąd” i powinni chronić wartość swojej pracy i swoich archiwów. Powinni mieć odwagę powiedzieć: nie.

„Rozgrzeszają firmy zajmujące się sztuczną inteligencją od zarzutów kradzieży i działają wbrew własnym interesom. (…). Te transakcje oznaczają ugodę bez postępowania sądowego. Wydawcy sprzedają swoją ciężko wypracowaną wiarygodność firmom, które jednocześnie ją zaniżają i tworzą produkty, które mają ich zastąpić” – pisała Lessin.

Mówiąc krótko: karmią potwora, który ich zje, kiedy tylko stanie się wystarczająco silny. 

Długo i szczęśliwie?

Oczywiście ktoś powie, że przesadzam i przedstawiam katastroficzne wizje, które się nie spełnią. Możliwe. W końcu może być jak w pierwszej bajce. OpenAI będzie podlewało jabłoń (redakcje i dziennikarzy), bo potrzebuje wytwarzanych przez nich nią owoców (dobrych treści). I wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.

Mam jednak wątpliwości, bo mam dobrą pamięć.

Pamiętam, jak wydawcy prasy uwierzyli w obietnicę Google’a, który zapewniał, że miliony użytkowników będą mogły znaleźć ich dziennikarstwo w wyszukiwarce, ale ostatecznie ograbił ich z pieniędzy od reklamodawców, podkopał biznes polegający na sprzedaży subskrypcji i uzależnił od źródeł ruchu ze swoich produktów: wyszukiwarki, Wiadomości Google oraz Discovera.  

A takie serwisy jak Spider’sWeb – jak niedawno pisał Przemysław Pająk – od dwóch lat Google systematycznie zabija.  – Odbiera nam ruch, wyciskając wcześniej z naszych treści wszystko, co było do wyciśnięcia – pisał redaktor naczelny Spider’sWeb.

Pamiętam też, jak wydawcy dostosowywali swoje strony internetowe i materiały do wymagań Facebooka. Inwestowali własne środki, aby tworzyć działy social media i treści pod nie. Ba, aby produkować wideo i przypodobać się algorytmom serwisu Marka Zuckerberga. Efekt podobny: Facebook przejął ruch, uwagę użytkowników i pieniądze reklamodawców, a redakcjom tak obciął zasięgi, że nikt nie zobaczy nawet ich najlepszych materiałów, jeśli za to nie zapłacą. Choć i nawet wtedy nie mają gwarancji sukcesu.

Fot. Shutterstock/ Accogliente Design
Fot. Shutterstock/ Accogliente Design

Big Techy mają w czym innym interes niż wydawcy. Dziś widać to klarowniej niż dekadę czy dwie temu. Wówczas faktycznie mogło się wydawać, że obie branże mogą sobie pomóc w rozpowszechnianiu wiadomości wśród czytelników, czyli użytkowników. Obie strony miały zyskiwać i zarabiać. W praktyce zdecydowana większość zysku z tworzenia treści przez wydawców i redakcje trafiła do gigantów, którzy nie zrobili nic, by te treści powstały. Początkowo Google działało tak, aby użytkownika poszukującego informacji jak najszybciej przekierować do źródeł, gdzie może ją znajdzie. Dziś działa odwrotnie. Coraz więcej informacji wyświetlanych jest bezpośrednio w oknie wyszukiwarki. Model ten nazywa się zero-click search. W ten sposób w 2020 roku odbywało się już 65 proc. wyszukiwani. A dziś? Zapewne jeszcze więcej. A to oznacza, że zdecydowana większość użytkowników w ogóle nie dochodzi do źródeł informacji. Nie dostarcza ruchu; klików i odsłon tym, którzy włożyli wysiłek w ich przygotowanie.

Dlatego trudno mi uwierzyć, że partnerstwa z wydawców z firmami technologicznymi będą korzystne dla tych pierwszych. W perspektywie kwartału czy dwóch – owszem. Może to wystarczy do wypłacenia premii dla zarządu i uszycia złotego spadochronu. Ale w perspektywie długoterminowej?

Scenariusze nie są optymistyczne. I to nie tylko dla mediów.

Po pierwsze: przetrwają tylko najsilniejsi, wyginą ci mniejsi z drugiej ligi zasięgowej – o czym pisał Przemysław Pająk, który dokładnie pokazał, dlaczego może tak się stać (zachęcam do lektury tego tekstu).

Powiecie: cóż żuczki. Tak wygląda kapitalizm. Wolny rynek zdecydował. Ale czy to faktycznie wolny rynek, czy raczej patologia przypominająca oligopol? Dominacja i siła zaledwie kilku graczy jest tu tak wielka, że decydują oni o tym, jak ich rynek wygląda, jakie panują na nim zasady a nawet kto ma prawo do życia.

Po drugie: nawet ci, którzy przetrwają, będą osłabieni. Trudno spodziewać się, aby w jeszcze gorszej kondycji niż dziś – a obecna jest, delikatnie mówiąc kiepska – redakcje znajdowały zasoby i czas na jakościowe dziennikarstwo, śledztwa, tropienie afer i patrzenie władzy na ręce. Każdej: prywatnej i publicznej – niezależnie od partyjnych barw.

Już teraz przewiduje się, że rozwój chatbotów AI takich jak ChatGPT, Gemini, czy Perplexity może spowodować u wydawców spadek ruchu pochodzącego z wyszukiwarek aż o 25 proc. do 2026 roku. Im lepsze będą boty, do których rozwoju przyczyniają się koncerny medialne podpisujące umowy licencyjne, tym ta zmiana będzie większa i szybsza.

OpenAI, i mu podobni, chcą rozpocząć nową erę, gdzie po informacje nie będziemy wchodzić w wyszukiwarkę Google, na strony gazet, czy serwisów technologicznych, ale na stronę ich chatbota. To nowy model dystrybucji informacji, który dla odbiorcy z pozoru jest korzystny. On zadaje pytanie, a bot znajduje odpowiedź, przeglądając różne linki za niego. Wygodne, szybkie i proste. Dlaczego więc ktokolwiek miałby jeszcze trudzić się samodzielnym wyszukiwaniem odpowiedzi, przeczesywaniem linków czy, nie daj boże, wchodzeniem na strony wydawców? Owszem, bot do informacji doda drobny przypis. Przypis, w który prawdopodobnie mało kto kliknie, bo i po co? A od tego kliknięcia zależy życie tych, którzy te informacje dostarczają.

Fot. Shutterstock/ Accogliente Design
Fot. Shutterstock/ Accogliente Design

Z tymi linkami też różnie bywa, co pokazał niedawny przykład Forbesa i Perplexity. Aravind Srinivas, czyli szef tego ostatniego, którego sylwetkę opisaliśmy niedawno na łamach Magazynu Spider’sWeb Plus, szczyci się tym, że jego narzędzie udziela odpowiedzi, linkując do źródeł. Ma to z jednej strony sprawić, że odpowiedzi będą rzetelne. Z drugiej zaś, że do twórców treści popłynie część ruchu. Amerykański Forbes powiedział, sprawdzam. Udowodnił, że Perplexity w nowej funkcji Pages nie tylko plagiatuje wymagające miesięcy pracy artykuły, zarówno Forbesa, jak i CNBC czy Bloomberga, ale też nie informuje, skąd treści pokazywane użytkownikom pochodzą ani do nich nie linkuje. Pytany o to Aravind Srinivas odpowiedział, że narzędzie nie jest jeszcze doskonałe i z czasem zostanie ulepszone.

Uff. Kamień z serca.

Zresztą samo narzędzie Perplexity wydaje się dużo bardziej uczciwie i szczersze niż jej twórca. Kiedy je opisywaliśmy, miesiąc temu przyznało, że Perplexity może poprzez swój model biznesowy „doprowadzić do upadku niektórych wydawców”. Forbsowi przyznało, że to, co robi, jest nieetyczne. Ale tak się robi wielki biznes.

A co was to obchodzi?

I tu pojawia się trzeci argument. Może najważniejszy: co to wszystko oznacza dla czytelników, odbiorców, obywateli. Możecie nas nie żałować. Mówić: gińcie i tak was nie czytałem. Wasze prawo. Ale tu nie chodzi tylko o Spider’sWeb. Chodzi o coś więcej. A skutków znów może być kilka.

Rozpaść może się cały ekosystem internetowy, w którym twórcy mogli docierać do swoich odbiorców. A kiedy autorzy stracą dostęp do publiczności, to po co mają je tworzyć?

Nie chodzi tylko o wiadomości: artykuły, dziennikarskie śledztwa i reportaże ujawniające afery, ale o wszelką internetową twórczość. – Sama nieskończona sieć internetowa może przestać się rozwijać – ostrzegał Bryan Walsh w Vox, a to złe nie tylko dla wydawców, redakcji, dziennikarzy i czytelników. – To złe dla nas wszystkich. Łącznie z firmami, które zajmują się sztuczną inteligencją – dodaje.    

Nierówności będą rosnąć, a świat podzieli się jeszcze bardziej. 

Nawet jeśli ludzie nie przestaną tworzyć, to nie będą tego robić w otwartej publicznej sieci. Przeniosą się tam, gdzie będą mogli przetrwać, otrzymując wynagrodzenie, czyli np. za paywall. Tam też przenoszą się redakcje, próbując dywersyfikować swoje przychody. Oznacza to, że część odbiorców będzie miała dostęp do darmowych, ale śmieciowych, często wygenerowanych przez sztuczną inteligencję materiałów, pełnych manipulacji i fake newsów. Dobrze poinformowani będą ci, których będzie stać na zapłacenie subskrypcji. 

A co z prawdą i odpowiedzialnością?

Wiemy, że modele językowe popełniają błędy. Halucynują, ale to dopiero początek. Wpłynięcie na to, co wypluje nam np. model językowy Microsoft Bing, jest stosunkowo łatwe. Udowodnił to profesor Mark Rield, który na swojej stronie internetowej dodał (białym tekstem na białym tle) notkę, że jest ekspertem w dziedzinie… podróży w czasie. Wkrótce po tym Bing, pytany o niego, podawał, że profesor specjalizuje się właśnie w podróżach w czasie.

I choć dziś Bing już takich informacji o prof. Rieldzie nie podaje, to łatwo sobie wyobrazić, jak ogromny jest potencjał do manipulacji, za którą nie weźmie odpowiedzialności. Kiedy weryfikujące fakty redakcje znikną, ich miejsce zajmą – jak uważa Jacek Świderski, prezes Wirtualnej Polski – portale szerzące fake newsy albo rosyjską propagandę, którą dystrybuował będzie potem, oczywiście bez weryfikacji, ten czy inny ChatGPT.

Fot. Shutterstock/ Accogliente Design
Fot. Shutterstock/ Accogliente Design

No dobrze, ale co z tym wszystkim zrobić?

Przede wszystkim uczyć się na błędach. Wydawcy nie raz nie dwa zaufali już cyfrowym gigantom i nie wyszli na tym najlepiej. Kiedy kolejny raz Big Techy kuszą ofertą, która ma przynieść korzyści obu stronom, warto się wstrzymać. Szczególnie że są jeśli wcześniej te same firmy bez pozwolenia szkoliły swoje modele na treściach wydawców. Zamiast rzucać się do podpisywania umów licencyjnych, lepiej skupić się na tym, co redakcje potrafią robić najlepiej, czyli na tworzeniu świetnego dziennikarstwa i dostarczeniu go czytelnikom. W tym drugim mogą pomóc niezależne od gigantów ścieżki dystrybucji takie jak przeżywające drugą młodość newslettery.

Trzeba też działać razem. Branża jak nigdy potrzebuje solidarności, aby postawić się silniejszym i, kto wie, może wspólnie negocjować lepsze warunki albo chociaż wpłynąć na powstające regulacje. Tak jak dzieje się to w Danii, gdzie media zrzeszyły się i próbują zmusić OpenAI (i innych) do negocjacji z kolektywem. O swoje walczą też, wytaczając sądowe pozwy.  

Niedasizm Tuska

Regulacje są tu kluczowe. Póki co jednak – jak mówił w Wyborczej Maciej Kossowski, prezes Związku Pracodawców Wydawców Cyfrowych – rząd Donalda Tuska idzie na rękę Big Techom. Jeśli to się utrzyma, to za cztery, pięć lat masa firm mediowych po prostu przestanie istnieć – dodawał.

Dziś (w środę) ustawą o prawach autorskich, która wprowadza mocno opóźnioną unijną dyrektywę w Sejmie będzie zajmowała się komisja kultury i środków przekazu, ale nie przewidziano w niej udziału strony społecznej. A zatem organizacje reprezentujące media i wydawców w ogóle nie będą mogły z rządzącymi rozmawiać, aby przekonać ich do rozwiązań, które istnieją np. w Kanadzie, której rząd nakazał Big Techom albo dojście do porozumienia z lokalnymi wydawcami, albo poczekania na to aż te narzuci rząd. Strony dogadały się już z Google, które zgodziło się płacić co roku wydawcom 74 mln dol., powiększanych o inflację.

A u nas? Póki co premier Donald Tusk zignorował apel środowiska, aby zmienić przygotowywane przepisy unijnej dyrektywy tak, aby wydawcy nie musieli latami sądzić się o należne im wynagrodzenie. Najwyraźniej łatwiej jest bronić wolnych mediów, kiedy jest się w opozycji. Kiedy zaś przejmuje się władze, niezależne media i patrzące tej władzy na ręce dziennikarze nie są już potrzebni. Nie zdziwię się, jak za kilka lat spełni się smutna prognoza konsultanta rynku mediów Pawła Nowackiego:

– Tusk będzie grabarzem niezależnych mediów – napisał na X, czyli dawnym Twitterze Nowacki. 

Mediów, które wcześniej dobiją Big Techy egzekwując diabelską umowę i odbierając to, co im należne: duszę.