Aravind Srinivas – kujon, który zawsze ma rację. Szef Perplexity rzuca wyzwanie Google'owi

Jak ponownie wynaleźć koło, gdy to, którego obecnie używamy, wciąż się kręci? I choć nie jest doskonałe, to trudno wyobrazić sobie życie bez niego. Głowi się nad tym Aravind Srinivas, szef Perplexity. Tym kołem jest wyszukiwarka Google, której monopol Srinivas chce zakończyć. Przy okazji może dobić dziennikarstwo.

Aravind Srinivas

Sposób, w jaki przeszukujemy sieć, pozostaje niemal niezmieniony od ponad dwóch dekad. Ilekroć mamy jakieś pytanie albo chcemy coś sprawdzić w internecie, odpowiedzi szukamy w wyszukiwarce Google, która stała się główną bramą do wszelakiej wiedzy. Google jest na szczycie i trudno uwierzyć, że mogłoby się to zmienić. Jednak nic nie trwa wiecznie, więc i potęga Google’a jako najpowszechniej używanej wyszukiwarki na świecie kiedyś przeminie. Są powody, by sądzić, że proces słabnięcia Goliata właśnie się zaczyna. A Dawid już czeka. I to nie jeden. 

Z biegiem czasu brama do wiedzy znacznie się zmieniła. Charakterystyczne dziesięć niebieskich linków, które otrzymywaliśmy po "wrzuceniu w Google" czegoś, coraz częściej było zasypywane reklamami oraz treściami zoptymalizowanymi pod kątem algorytmów i SEO. W efekcie dowiedzenie się czegokolwiek, co nie jest informacją w rodzaju: "czy dziś jest niedziela handlowa", staje coraz bardziej uciążliwe. I choć wyszukiwarka Google stara się zmieniać, koncentrując na potrzebach użytkownika, trudno nie ulec wrażeniu, że wciąż nie ich wygoda, lecz uwaga sprzedana reklamodawcom jest dla firmy z Mountain View najważniejsza.

Tę słabość próbują wykorzystać konkurenci. Sam Altman z OpenAI, które ma dziś przedstawić swoją wyszukiwarkę opartą na sztucznej inteligencji. Ale też mniej znany Aravind Srinivas. Zapamiętajcie to niełatwe nazwisko. Bo buduje on alternatywę, która dostarcza nowych sposobów na to, jak będziemy szukać odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Ba, może to nawet odmienić internet.

Koniec świata, który był początkiem  

Urodził się w Ćennaj (inaczej Madras) w Indiach. Od dziecka uwielbiał wraz z rodziną oglądać krykieta. Jednak dla niego ten sport był czymś więcej niż rozrywką. Od zawsze był maniakiem danych. Szczegółowo śledził statystyki, średnie wyniki, współczynniki uderzeń czy zdobywanych punktów każdego gracza. Od młodości przejawiał też wielki talent do nauk ścisłych. Jednak mimo ogromnych starań nie dostał się na wymarzone studia, czyli informatykę na jednej z najbardziej prestiżowych i obleganych hinduskich uczelni, czyli Indian Institute of Technology w Madrasie. Porażka sporo go kosztowała. Popadł w depresję i przez kolejny rok nie mógł sobie poradzić z niepowodzeniem, szczególnie że nie udało mu się zmienić kierunku po pierwszym semestrze. Próbował przenieść się z elektrotechniki na wymarzoną informatykę, ale średnia jego ocen była za niska o… 0,01 procent.

Aravind Srinivas

– Myślałem, że to koniec świata. Byłem na siebie bardzo zły – wspominał niedawno Aravind Srinivas w podkaście "The Aarthi and Sriram Show".

Koniec świata okazał się jednak początkiem, a porażka w dłuższym terminie błogosławieństwem. Srinivas zawziął się i zaczął uczyć się programowania na własną rękę, oglądając wykłady i szkolenia znalezione w sieci. Kodował coraz więcej, chcąc udowodnić, że świat się myli.

Ostatecznie ukończył elektrotechnikę na Indian Institute of Technology, a następnie przeniósł się do Stanów Zjednoczonych na prestiżowy Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley. Tam zaangażował się w badania naukowe nad uczeniem głębokim, czyli rodzajem uczenia maszynowego, które polega na tworzeniu sieci neuronowych w celu np. automatycznego przetwarzania mowy lub rozpoznawania obrazów. Zrobił doktorat, ale pociągał go biznes. Szybko zorientował się, że wielu twórców start-upów to studenci lub absolwenci jego uczelni. Szukał przedsiębiorców, którzy wyszli ze środowiska akademickiego, mogących stać się dla niego inspiracją.

Znalazł ją przypadkowo w 2019 roku, kiedy robił staż w DeepMind w Londynie. Mieszkanie, które wynajął, okazało się ruiną pełną szczurów. Czasami spał więc w biurze. A tam znajdowała się bogata biblioteczka, do której wieczorami zaglądał. Wśród regałów trafił na książkę "In the Plex" o początkach Google’a. Zafascynowała go postać Larry’ego Page’a, który razem z Sergeyem Brinem podczas studiów na Uniwersytecie Stanforda opracowali PageRank, czyli metodę nadawania stronom internetowym określonej wartości. Powstały na tej bazie algorytm został potem wykorzystany w wyszukiwarce internetowej Google, której Page i Brin stali się współtwórcami. Imponowało mu, że przekuli wiedzę naukową w biznes. Bardzo cenił akademickie podejście: bycie dokładnym, wiarygodnym, dającym odpowiedzi na ważne pytania. Odpowiedzi zawierające przypisy, czyli linki do źródeł.

Śladem Page’a chciał przełożyć swoją wiedzę akademicką na biznes. Zaangażował się w rozwój BirdSQL, czyli modelu językowego do przeszukiwania baz danych, tabel, arkuszy kalkulacyjnych i tym podobnych, z których miałyby korzystać firmy. Później był na stażu w Google'u, gdzie pracował nad uczeniem maszynowym na potrzeby widzenia komputerowego, czyli analizą treści na obrazach (np. rozpoznawanie numeru rejestracyjnego na zdjęciu), podobnie jak robi to ludzki wzrok. Zaczął też zajmować się sztuczną inteligencją. To zaprocentowało, bo jakiś czas potem trafił do OpenAI. 

W międzyczasie poznał Denisa Yaratsa, studenta New York University. Zauważył, że tematyka ich prac dyplomowych o generatywnej sztucznej inteligencji jest bardzo podobna. Uznał więc, że mogą działać razem. Niebawem dołączył do nich znajomy Srinivasa z Uniwersytetu w Berkeley, Johnny Ho. To wielki programistyczny talent, który dla współpracy z nimi zrezygnował z pracy w Quora. Wspólnie postanowili założyć firmę, która oferowałaby konwersacyjny "silnik odpowiedzi". 

Jak działa, opowiemy za chwilę. Ważne, że już wtedy zachwycił choćby Yanna Le Cuna, profesora Uniwersytetu Nowojorskiego i głównego badacza w spółce Meta, do której należy Facebook, Instagram czy WhatsApp. To pozwoliło im namówić do współpracy kolejne talenty, np. Andy'ego Konwinskiego, naukowca i współzałożyciela Databricks. Łącząc siły, stworzyli narzędzie oferujące nowy sposób wyszukiwania przy użyciu sztucznej inteligencji, czyli Perplexity.

Jak to działa?

Perplexity przez samych twórców i specjalistów opisywane jest jako "silnik odpowiedzi", a nie wyszukiwarka. A to ze względu na sposób, w jaki przeszukuje i odpowiada, a przede wszystkim jak przedstawia wyniki tego, co znalazł. Same zapytania przypominają rozmowę z czatbotem, a odpowiedzi otrzymujemy w formie wygenerowanego przez narzędzia sztucznej inteligencji tekstu. Dlatego jeśli Perplexity byłoby dzieckiem, to – jak celnie ujął to francuski tygodnik "Le point" – byłoby potomkiem zarówno ChatuGPT, bo pozwala rozmawiać z AI, jak i Wikipedii, bo wskazuje źródła wszelkich treści, z których silnik skorzystał. To był zresztą główny cel Aravinda Srinivasa: pogodzić łatwość obsługi, dostęp do rzetelnej wiedzy, ale z zachowaniem źródeł informacji.

fot. shutterstock / Roman Samborskyi
fot. shutterstock / Roman Samborskyi

– Naszym długoterminowym celem jest umożliwienie prawdziwego zrozumienia wszystkiego we wszechświecie każdemu – opisywał niezbyt skromnie Aravind Srinivas. Szef Perplexity podkreślił też jedną ważną rzecz: podawana wiedza powinna być neutralna, choć oczywiście nie jest to łatwe, ale pomocne są tu standardy i praktyki znane ze świata akademickiego.

– Każdy z nas miał w klasie kujona, który wie wszystko i zawsze ma rację, ale nie będziemy go nienawidzić, gdy po prostu przedstawia fakty. Tacy właśnie chcemy być – tłumaczył w The Verge.

Perplexity jest dostępne w dwóch opcjach. Płatnej (22 dolarów miesięcznie) i darmowej. W tej pierwszej zyskujemy dodatkowe funkcje, jak przesyłanie obrazu czy wsparcie asystenta Copilot. Jednak i ta druga wystarcza do zdobycia podstawowej wiedzy, którą łatwo można poszerzyć przez zadawanie własnych lub sugerowanych pytań uzupełniających lub otwarcie podanych źródeł.  

Ciekawie i kusząco wygląda też funkcja "odkryj", którą możemy kliknąć, kiedy nie mamy żadnych własnych pytań. Ich propozycje podsuwa nam samo Perplexity. Od zabawnych typu: kto wymyślił jo-jo albo dlaczego koty nie lubią wody, po poważniejsze dotykające takich kwestii jak wpływ Słońca na klimat Ziemi. Wszystkie odpowiedzi dostarczają jednak solidnej porcji wiedzy. I może lepsze to niż Doodle, czyli interaktywne gry proponowane przez wyszukiwarkę Google dla zabicia czasu użytkowników.

A skoro jesteśmy już przy Google, to wytłumaczenie, jak działa Perplexity, najłatwiej pokazać na tym, co oba te narzędzia różni. Bo sposób zadawania pytań i prezentowania to jedno. Drugie zaś to to, co de facto otrzymujemy jako odpowiedzi.

Szukając w Google, trudno znaleźć informację, ile lat ma Aravind Srinivas. Kiedy "wrzucimy" to pytanie w wyszukiwarkę, dostaniemy najbardziej pasujące linki, czyli jego profil na LinkedIn czy X (dawnym Twitterze). Wyświetli się nam też boks "więcej pytań". To propozycje pytań pomocniczych (np. czy Srinivas ma żonę), na które odpowiedzi udzieli Google, co sprawia, że nie musimy klikać w linki. Jednak wśród nich często nie ma tych pytań, na które odpowiedzi szukamy. Pytaliśmy w końcu o jego wiek, a nie stan cywilny. Wreszcie jest lista linków. Na górze zwykle te sponsorowane, niżej te po prostu dobrze zindeksowane. Dostajemy więc setki, jeśli nie tysiące linków np. do blogów czy artykułów prasowych, ale bez żadnej gwarancji, czy wewnątrz znajduje się informacja, której szukamy. Możemy przeczesać kolejne podstrony, a nie dostaniemy odpowiedzi na proste pytanie: ile lat ma szef Perplexity?

No dobrze, ale czy Perplexity zna odpowiedź na tak postawione pytanie? Otóż nie. Ale odświeżające jest, że, w przeciwieństwie do np. ChatuGPT, który lubi pleść bzdury i przyłapany na błędzie potrafi iść w zaparte, Perplexity jest pokorne. Bez problemu przyznaje się, że czegoś nie wie. Jego twórcy chwalą się, że kładą szczególny nacisk na wiarygodność i dokładność, wspierając każdą odpowiedź cytatami z rzetelnych źródeł, co ma sprawić, że system nie będzie miał tzw. halucynacji, jakie nierzadko miewają inne modele językowe, które podają fałszywe informacje jako fakty. 

W przypadku naszego pytania dostaniemy wiadomość, że informacje znalezione w sieci nie pozwalają na jednoznaczne określenie wieku Aravinda Srinivasa. To dużo lepsze niż poświęcanie godzin na uzyskanie tej samej informacji na własną rękę. Jednak Perplexity robi coś jeszcze. Dostarcza wiedzę, która pozwala mniej więcej wywnioskować, ile ma lat. W jaki sposób? Zakłada, że skoro Srinivas skończył magisterkę w Indiach w 2017 roku, a staż po studiach zrobił w latach 2019-2022, to jego obecny wiek mieści się w przedziale 29-30 lat.

fot. shutterstock / Anton Vierietin
fot. shutterstock / Anton Vierietin

Ile w tym prawdy? Sprawdzamy. Jedynym źródłem, które podaje – znów mniej więcej – jego wiek, jest "The Wired". Brytyjski magazyn pisał, że Srinivas jest o 22 lata młodszy od Sundara Pichaia, szefa Google’a, który urodził się w 1971 roku. Oznaczałoby to, że szef Perplexity skończy lub skończył w tym roku 30 lat.

Voilà! Perplexity wyciągnęło ze znalezionych informacji całkiem sensowne wnioski. A Google? Dalej każe nam przedzierać się przez plątaninę linków, reklam i bezwartościowych treści, które mogą zawierać odpowiedź, ale wcale nie muszą.

I to kolejna kluczowa różnica. Na razie – do czego jeszcze wrócimy – Perplexity w centrum stawia użytkowników, a nie reklamodawców. Ich interes, czyli pozyskanie wiedzy i dowiadywanie się o świecie, jest najważniejszy.

"Zastąpiłem Google’a. Perplexity jest teraz moją domyślną wyszukiwarką. To oczyszczające. Mój świat zmienił się na zawsze. Ani trochę nie tęsknię za Google'em" – pisał Shelly Palmer, po tym jak postanowił wypróbować produkt Aravinda Srinivasa.

To znaczące słowa, zważywszy na to, kto je wypowiada. Shelly Palmer to profesor nowojorskiej uczelni Syracuse University, a także szef The Palmer Group, czyli firmy konsultingowej doradzającej największym spółkom w zakresie nowych technologii.

"Podczas używania Perplexity zauważysz, że otrzymujesz nie tylko wyniki wyszukiwania, ale spostrzeżenia. Nie tylko znajdujesz informacje, ale uczysz się. To subtelna, ale głęboka różnica, która zmienia sposób, w jaki korzystasz z internetu. To nie tylko oderwanie się od monopolu jednej wyszukiwarki, ale raczej przyjęcie mądrzejszego i bardziej intuicyjnego sposobu eksplorowania rozległych przestrzeni internetu" – pisał profesor Palmer, gdy, jak stwierdził, "nawrócił się na Perplexity".

To niejedyne zachwyty możnych świata biznesu i technologii nad Perplexity. Szef Shopify, Tobi Lütke, również twierdzi, że narzędzie Aravinda Srinivasa zastąpiło mu wyszukiwarkę Google. Jensen Huang, szef Nvidii, przyznał się, że korzysta z niego "prawie codziennie". Ma go też używać… Mark Zuckerberg, szef Mety.

Ale słowa to nie tylko forma uznania. To również twarde pieniądze, co potwierdzają pokaźne inwestycje. W styczniu tego roku Perplexity zebrało 74 mln dolarów od wielu inwestorów, w tym m.in. Susan Wojcicki czy Jeffa Bezosa, co oznaczało, że wycena start-upu wzrosła do 520 mln dolarów. Była to największa kwota zebrana przez start-up zajmujący się wyszukiwaniem internetowym w ostatnich latach.

Inwestycja Bezosa jest tu zresztą symboliczna, co na LinkedIn na początku tego roku podkreślał sam Srinivas. Pisał, że założyciel Amazona zainwestował w Google w 1998 roku, zanim firma zdążyła wymyślić jakikolwiek model biznesowy i przed jej gwałtownym wzrostem ruchu w wynikach wyszukiwania.

Perplexity zatrudniała wówczas mniej niż 40 pracowników, którzy pracowali w przestrzeni coworkingowej w San Francisco. A z ich produktu miesięcznie korzystało około 10 mln osób. Ledwie kilka miesięcy później, czyli w kwietniu Perplexity w kolejnej rundzie finansowania zebrało następne 63 mln dolarów, a wycena przekroczyła miliard dolarów. Oznacza to podwojenie w zaledwie w kwartał. Gwałtownie rośnie też liczba osób, które korzystają z Perplexity. Dziś to już około 50 mln użytkowników miesięcznie, z czego 100 tysięcy płaci abonament w wysokości 22 dolarów miesięcznie.

Dawid vs Goliat

Wzrost imponujący, ale to nadal ułamek z tego, ile osób korzysta dziś z wyszukiwarki Google. Dekady panowania Google'a sprawiły, że jest tożsama z internetem. Srinivas niczym biblijny Dawid rzuca wyzwanie Goliatowi. Gigantowi, którego nazwać można monopolistą; zresztą zarzucane mu są praktyki nadużywania pozycji rynkowej. Rywalizacja będzie więc piekielnie trudna. Google ma nie tylko nieporównywalnie większe zasoby finansowe, ale nie waha się z nich korzystać. Przez lata koncern sprawnie walczył z konkurencją. Albo ją wykupywał, albo doprowadzał do jej upadku.

fot. shutterstock / Roman Samborskyi
fot. shutterstock / Roman Samborskyi

Do kieszeni sięga także, gdy obie firmy walczą o utalentowanych pracowników. Wówczas Google potrafi przebić stawkę i zaoferować kilkukrotnie wyższą pensję, aby tylko uniemożliwić przejście specjalistów do Perplexity.

Tak jest także w przypadku wykorzystywanej technologii. Perplexity wykorzystuje kombinację dużych modeli językowych od ChatuGPT 4-Turbo od OpenAI przez Llama AI od Mety aż po Claude od firmy Anthropic. Co oznacza, że firma tworzy produkt oparty na istniejących narzędziach. Nie stawia na własny model językowy sztucznej inteligencji, lecz unikalny interfejs i doświadczenie wyszukiwania. Z kolei Google ma możliwości, aby budować własne modele językowe i nową wyszukiwarkę. Zresztą już to robi. Google stworzył system o nazwie SGE (Search Generative Experience), który reaguje na pytania użytkowników w sposób bardziej złożony, a wyniki wyszukiwania, które prezentuje, są znacznie bardziej kontekstowe niż dotychczas. 

To także zasób posiadanego ekosystemu. Owszem, Perplexity oferuje może i lepszy sposób wyszukiwania, ale pytanie brzmi, czy to nie za mało? Google może mieć nawet gorszą usługę, ale za to połączoną z pocztą Gmail, dyskiem Google, Google Maps czy Google Docs. A to tylko kilka z używanych niemal powszechnie narzędzi. Zmiana przyzwyczajeń dla wielu użytkowników może być zbyt wymagająca. W końcu po co zmieniać koło, skoro to którego używamy, ciągle jeździ, prawda?

Dlatego wyzwanie stojące przed szefem Perplexity polega nie tyle na pokonaniu Google’a, ile zdobyciu zaufania i rozpoznawalności, aby doszło do przesilenia. Szczerze mówi o tym Srinivas: – Nie musimy przekonywać całego świata, aby korzystał z naszej usługi, ani niszczyć Google’a. Wystarczy, że przejmiemy zaledwie 1 proc. wyszukiwań. Naszą konkurencją nie jest Google, tylko świadomość użytkowników.

Szef Perplexity swojej szansy upatruje w modelu biznesowym. Obecnie przychody firmy pochodzą głównie z subskrypcji, czyli płatnej wersji premium. To zupełnie inne podejście niż ma Google. Jednocześnie wcale nie jest wykluczone, że wraz ze wzrostem Perplexity będzie upodabniało się do giganta, z którym rywalizuje. Założyciele – o czym wspominaliśmy - już teraz mówią, że choć obecnie w ich serwisie reklam nie ma, to mogą pojawić się w przyszłości.

"Reklamy nie są złe" – mówił Srinivas w "The Wired", ironicznie przekręcając dawne motto Google'a.

To zresztą nic nowego. Chyba każdy technologiczny biznes przechodzi taką drogę. Na początku dba o swoich użytkowników. Ich interes i wygodę stawia na pierwszym miejscu. Z czasem jednak wajcha uwagi i priorytetów przestawiana jest w stronę reklamodawców. Ten proces świetnie opisał Ellis Hamburger, reporter The Verge i były pracownik Snapchata, na przykładzie mediów społecznościowych, które wraz z rozwojem i skalowalnością stają się czymś zupełnie innym niż obiecywały być na początku.  

Perplexity ani nie jest pierwszą, która rzuciła wyzwanie Google, ani jedyną, próbującą coś uszczknąć z tortu, który dziś w lwiej części należy do Google’a. Na rynku jest choćby wyszukiwarka Bing innego giganta, Microsoftu, wspierana przez ChatGPT. Jest też wyszukiwarka Kagi, która nie tylko nie wyświetla reklam, ale i nie gromadzi danych użytkowników. Jest wreszcie wyszukiwarka Brave, słynąca z podejścia do prywatności.

Jednak rywalizacja jest niezwykle trudna, o czym przekonali się niedawno twórcy start-upu Neeva, którzy również obiecywali przynieść światu "zmianę sposobu wyszukiwania" bez sprzedawania reklam. Mimo entuzjastycznych recenzji specjalistów nie zdobyła wystarczającej liczby użytkowników, aby biznes był opłacalny. W efekcie niedawno została przejęta przez firmę Snowflake, która zajmuje się chmurą obliczeniową.

fot. shutterstock / Accogliente Design
fot. shutterstock / Accogliente Design

Czy Perplexity spotka ten sam los? Trudno powiedzieć. Pewne jest, że dzięki finansowemu wsparciu choćby Jeffa Bezosa, jednego z najbogatszych ludzi na świecie, może podjąć rękawicę. Szczególnie że sytuacja jest sprzyjająca. Google stoi dziś przed dylematem. Mogłoby ulepszyć wyszukiwanie, sprawić, że będzie dokładniejsze oraz lepiej zaprezentowane dzięki modelom językowym sztucznej inteligencji, ale to mogłoby obniżyć przychody z reklam i sponsorowanej dystrybucji linków.

"Google to potężny konkurent, ale gdyby chciał dostarczyć użytkownikom lepsze od naszych wyniki wyszukiwania i odpowiedzi, to w zasadzie musiałby zabić swój biznes" – mówił w "The New York Times" Srinivas. A w "Fortune" dodawał: "Google nie ma motywacji, aby działać szybko i zapewniać klientom satysfakcję z korzystania z ich produktu, bo jego główne przychody pochodzą z zachęcania ludzi do klikania i przeglądania linków".

Co więc nastąpi, jeśli Perplexity się uda, osiągnie punkt krytyczny skalowalności i przejmie choćby część ruchu z wyszukiwarki Google? Z pewnością zmieni się dynamika reklam w internecie, a to wpłynęłoby na model finansowania mediów.

Czy byłaby to zmiana na lepsze? Wiele wskazuje, że niekoniecznie, choć i obecny model od lat żeruje na pracy dziennikarzy. Dziś duża część mediów cyfrowych opiera się na nieustannym, choć zmiennym, napływie osób klikających w linki prezentowane w mediach społecznościowych czy w wyszukiwarce Google. Jeśli Perplexity zastąpiłoby Google’a, to prawdopodobnie większość użytkowników nie miałaby potrzeby odwiedzania witryny internetowej z oryginalną treścią. Owszem część osób kliknęłaby w źródło, aby dowiedzieć się więcej, ale zapewne byłaby to drobnica. Większości wystarczałyby informacje podane przez Perplexity, bo dostarczają one solidną porcję wiedzy.

"Możliwość, że wyszukiwarki oparte na sztucznej inteligencji mogłyby zastąpić ruch Google lub zachęcić Google do umieszczenia podobnych funkcji w swojej wyszukiwarce, co już w ramach eksperymentu się dzieje, jest powodem, dla którego część wydawców cyfrowych jest przerażona" – pisał "New York Times".

I nic dziwnego. Jeśli wyszukiwarki oparte na AI będą dostarczać odbiorcom informacje o aktualnych wydarzeniach lub doradzać, jaki kupić toster, to czy ktokolwiek będzie jeszcze wchodzić na strony tych, którzy tychże informacji udzielają? – takie pytanie zadał Srinivasowi dziennikarz "New York Timesa", ale w odpowiedzi nie usłyszał konkretów, ale jedynie… dyplomatyczny unik.

Może więc odpowiedzi udzieli Perplexity? Sprawdzam. Wrzucam pytanie: czy Perplexity może przyczynić się do zmniejszenia ruchu na stronach internetowych wydawców, zmniejszenia ich przychodów oraz ich upadku? – Tak, istnieje takie ryzyko, co może potencjalnie doprowadzić do upadku niektórych wydawców – odpowiedziało szczerze Perplexity. A ja zrozumiałem, że pisząc ten tekst, być może przyczyniam się do własnej zagłady.