To zdjęcie z powodzi zostanie z nami na długo. Pytanie, czy czegoś nas nauczy
Innego końca świata nie będzie – napisał fotograf i aktywista Daniel Petrykiewicz, udostępniając zdjęcie zalanego rynku w Kłodzku. Fotografia jest symboliczna nie tylko dlatego, że przedstawiała wodę sięgającą na wysokość końca ulicznej lampy. Duże znaczenie ma też to, co przykryła.
Zwrócił na to uwagę Rafał Chojnacki, który porównał dwa zdjęcia. Jedno z powodzi, drugie z okresu bezpiecznego. Chciałoby się napisać „normalnego” i w zasadzie nie byłaby to przesada, bo tak przecież wygląda „normalny” rynek” w wielu miastach. W tym właśnie problem.
Betonoza. I rachityczne drzewka, osaczone betonozą, żeby przypadkiem się nie rozrosły. I takie place mamy wszędzie. Ja nie mówię, że uratowałyby one sytuację i sprawiły, że Kłodzko nie utonęłoby w powodzi. Tyle, że ten plac, to trochę taki symbol tego, jak się w Polsce myśli o architekturze. A właściwie jak się nie myśli. Nie plac w Kłodzku jest tu problemem, a dziesiątki, setki i tysiące innych miejsc, które nie musiałyby być pokryte betonozą, a są.
Mądry Polak po szkodzie?
Miesięcznik Dzikie Życie na swoim facebookowym profilu przypomina archiwalne rozmowy na temat powodzi. To m.in. niezwykle ciekawy wywiad z Andrzejem Jermaczkiem z 2010 r., w którym naukowiec zwracał uwagę, że „w kwestii powodzi wydajemy się niewyuczalni”. Popełniamy te same błędy wierząc, że jesteśmy w stanie okiełznać przyrodę. „Wciąż systematycznie zamykamy wodę w betonowych, wąskich korytach, kawałek po kawałku odcinamy wałami fragmenty zalewanych dolin, na międzywałach wycinamy ostatnie kawałki łęgów czy zarośli” – dodawał.
Równie interesujący jest wywiad z hydrologiem dr Januszem Żelazińskim z 2003 r.
Osobiście jestem zwolennikiem ochrony przyrody, ale jako inżynier krytykuję zbiorniki retencyjne przede wszystkim z punktu widzenia bezsensownego wydawania publicznych pieniędzy. Na seminarium w Paryżu, poświęconym powodziom, usłyszałem, że problem powodziowy to problem legislacyjny, edukacyjny i organizacyjno-informacyjny. To znaczy, że ustawodawstwo powinno wszelkimi możliwymi sposobami ograniczać zagospodarowanie terenów zalewowych, bo tylko w ten sposób można przerwać błędne koło ochrony przeciwpowodziowej wyłącznie środkami technicznymi.
- U nas raczej się ludzi oszukuje, mówiąc, że jak zostanie wybudowany kolejny zbiornik czy wał, to już będzie w porządku – dodawał dr Żelaziński.
Już wtedy, sześć lat po powodzi tysiąclecia, przestrzegano przed popełnieniem kolejnych błędów i podkreślano, jak wiele szkód może wyrządzić budowanie na terenach zalewowych czy po prostu próba nadmiernej kontroli nad środowiskiem. Co się przez ten czas stało?
Po powodzi w 1997 roku wykonaliśmy sporą pracę, ale polegającą głównie na stawianiu budowli hydrotechnicznych. Ale jednocześnie trwa zabudowa terenów zalewowych, postępuje wycinka lasów i betonoza. A w przypadku betonozy mówimy nie tylko o miastach. Wydajemy bardzo duże pieniądze na inwestycje hydrotechniczne zapobiegające powodzi, które często kłócą się z inwestycjami w zapobieganie suszy. Niszczymy retencję naturalną, która w terenach górskich jest bardzo ważna, niszczymy możliwość spowalnianie spływu przez lasy, mokradła, zadrzewienia śródpolne, ułatwiamy erozję gleby
– podsumował w rozmowie z oko.press prof. Szymon Malinowski, fizyk atmosfery.
Czyli doszło do tego, przed czym od dawna przestrzegali naukowcy
Rzecz jasna gdyby rynek w Kłodzku był bardziej zielony, nie stałby się cud – woda nagle by nie zawróciła lub nie zostałaby wchłonięta przez znajdujące się tam drzewa i rośliny. To jednak symbol szkodliwego podejścia, które normą jest przecież w wielu regionach w Polsce.
Zagrażają nam powodzie błyskawiczne. Opady są dziś krótkie, ale intensywne. „Tak wysokie dobowe sumy opadów, które przewyższają miesięczne sumy już dawno nie były notowane” – informowało IMGW po deszczach z początku czerwca.
Na blogu Świat Wody możemy przeczytać, że zalewanie miast to przede wszystkim konsekwencja dwóch czynników: wzrostu temperatur, przez które wzrasta intensywność opadów, oraz właśnie uszczelnianie powierzchni miast. Zaburza to naturalny obieg wody i według badań „wzrost uszczelnienia powierzchni o 1 proc. to wzrost ryzyka powodzi o 3,3 proc.”.
Niestety sprawy już zaszły za daleko
W jednym mieście (części miasta) możemy mieć opad mieszczący się w średniej wieloletniej, ale trafi na prawie całkowicie uszczelnioną powierzchnię. W innym mieście możemy mieć dużo terenów zielonych, ale z nieba spadnie jezioro wody wzmocnione zmianą klimatu
– pisał dr Sebastian Szklarek.
Stawianie na zieleń w miastach jest jednak bardzo ważne. Jak zauważył w rozmowie ze smoglab.pl Jan Mencwel, autor książki „Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać”, dzięki roślinom skutki zalań i nawałnic będą mniej dotkliwe.
- Im więcej terenów zielonych, im więcej możliwości wsiąkania wody i jej retencjonowania, tym większa odporność na te gwałtowne zjawiska klimatyczne i pogodowe. To pomaga nam się chronić przed powodziami miejskimi, ale też łagodzi skutki suszy. Przyszłością są więc miasta z jak największą powierzchnią terenów zielonych – komentował hydrolog dr Jarosław Suchożebrski w rozmowie z Newserią.
Wiedzieliśmy to już dawno temu. W 2003 r., sześć lat po powodzi tysiąclecia. Wiedzieliśmy też na długo przed aktualną powodzią. A mimo to dalej powstają rynki i place, które zielenią są jedynie muśnięte, o miejską roślinność się nie dba, betonuje kolejne przestrzenie. I zapowiada budowę kolejnych ogromnych zbiorników, gdzie planowanych jest 11 zbiorników i polderów między Krakowem a Oświęcimiem.
- Co będzie jeśli kolejnym razem tama w Raciborzu Dolnym, która wg prognoz zapełniona będzie teraz w prawie 100 proc., przeleje się? Dwie inne zapory po drodze pękły. Pilchowice ledwo wytrzymały i kolejnej takiej wody mogą nie unieść. Jestem niemal przekonany, że afektywne rozwiązania polityków, nastawione populistycznie będą zawierać plany jeszcze większej ilości betonu, jeszcze wyższych wałów, jeszcze większych kosztów - raptem wczoraj przewidywał cytowany wcześniej Petrykiewicz.
Czyli jednak nie uczymy się. I będziemy cierpieć.