REKLAMA

Domagałem się zakazu telefonów na koncertach. Jestem wdzięczny, że nie obowiązuje

Telefony na koncertach to kontrowersyjny temat, a ja sam do niedawna miałem bardzo konkretne stanowisko. Zero elektroniki, co najwyżej jedna fotka i wystarczy. Pozbawiłbym się pięknych wspomnień.

morrissey koncert
REKLAMA

Nagranie z koncertu plenerowego popularnego artysty. Widać pod sceną tłum ludzi, wszyscy śpiewają, ale w rękach trzymają telefony z włączonym aparatem czy kamerą. Zaglądam w komentarze i znajduję to, czego się spodziewam. „To już nie można cieszyć się chwilą”, „bez telefonu się nie liczy?”, „kiedyś każdy się bawił bez elektroniki”. Doskonale ich rozumiem. Sam jeszcze do niedawna byłem taki sam.

REKLAMA

Denerwowałem się za każdym razem, kiedy ktoś wyciągał telefon i nagrywał cały numer  - często ten największy hit, na który się czeka cały koncert. Nie mogłem tego zrozumieć: iść na koncert, by w najlepszych możliwych warunkach oglądać ulubionego wykonawcę na… ekranie telefonu. Na dodatek przeszkadza się innym zasłaniając widok. Niezrozumiałe i irytujące, więc przyklaskiwałem tym artystom, którzy kazali zostawiać sprzęty przed wejściem na sale.

Zmieniłem zdanie po najważniejszych koncertach w moim życiu

Już się poddałem i nawet nie próbuję wyobrażać sobie, jak się czułem, gdy się zaczynały. Na pewno była to ekscytacja, na pewno radość, na pewno wzruszenie. Ale wszystko do potęgi, co stworzyło mieszankę, której nie sposób opisać czy odwzorować.

Trzy koncerty Morrisseya z ubiegłego roku były najważniejszymi w moim życiu. Przywołuję je sobie codziennie. Dosłownie, nie ma w tym cienia przesady. Przynajmniej raz w tygodniu oglądam nagranie któregoś z nich. To oczywiste, że zarejestrowane „Half a Person” śpiewane przez tłum nie oddaje tego, co było pod sceną.

Nieduża sala, straszny gorąc i uwielbienie płynące ze strony publiczności, które robiło wrażenie nawet na zespole – a przecież spora część z nich przyzwyczajona jest do tego, że fanatycy wbiegają na scenę lub godzinami stoją w kolejce, by zająć miejsce pod sceną i zwiększyć swoje szanse na uścisk dłoni idola. Byłem tą falą, która od jednej części sceny do drugiej podążała i wyciągała ręce, naiwnie wierząc, że może zrobi się wyrwa pozwalająca dosięgnąć wokalisty, a on sam odwzajemni ruch.

Znowu to zrobiłem. Znowu przerwałem wszystko i posłuchałem, wspominałem, odleciałem myślami przywołując wspomnienia. Chwile przed koncertem w pubie. Najpierw wypełniony był miłośnikami futbolu gaelickiego: dziwnego sportu będącego połączeniem piłki nożnej i rugby. Mecz się kończył, a bar zaczęli przejmować ludzie w koszulkach Morrisseya i The Smiths. Dla wielu to był kolejny koncert, zjeździli cały świat, ale ekscytacja jak przed tym pierwszym. Tym bardziej tu, na irlandzkiej ziemi, skąd przecież pochodzi rodzina człowieka, na punkcie którego my wszyscy mamy niezdrową obsesję. Wszyscy czuliśmy, że wydarzy się coś wspaniałego i wyjątkowego.

Oczywiście, że nagranie jest tylko namiastką. Czy gdyby go nie było, czy gdybym urządził wcześniej świat po swojemu i zabronił używania telefonów na koncertach, moje wspomnienia byłyby gorsze? Wyblakłyby, stałyby się mniej wartościowe? Pewnie nie – dopóki zdrowie mi na to pozwoli, będę o nich żywo pamiętał. Ale i tak cieszę się, że mogę powrócić do tych chwil właśnie w ten sposób.

I tak ja, hipokryta, pozbawiłbym się pięknych chwil

Naprawdę lubię odpalać te nagrania. Co więcej: przed i po „moich” koncertach odtwarzałem też materiały z innych. Mam poczucie, że być może to będzie już jedyna forma obcowania z muzyką Morrisseya wykonywaną na żywo. Często odwołuje swoje koncerty, nie jest pupilkiem wydawców i zapewne organizatorów także. Cieszę się więc tym, co jest i dziękuję każdemu, kto wrzuca nagrania do sieci.

Na podstawie tych nagrań widać, jak bardzo technologia poszła do przodu. Fragment koncertu z 2014 r. ma nie najlepszą jakość dźwięku w porównaniu do tych najświeższych. A i tak stanowi niesamowitą wartość dla każdego fana.

Bo muzyka powinna być dla wszystkich

Maciej Maleńczuk – nie da się ukryć, że w swoim stylu – rzucił w jednym z wywiadów, że „Spotify jest dla hołoty”. Zwrócił uwagę na istotny problem, jakim jest nieadekwatne wynagrodzenie dla twórców, ale w taki sposób, że nie ma szans na rozsądną i potrzebną dyskusję. W rozmowie z Marcinem Mellerem w Esce Rock stwierdził, że „Spotify to dostęp do muzyki dla biedaków, dla hołoty, dla plebsu, dla kogoś, kto nie ma pieniędzy”, a „ludzie z klasą słuchają muzyki z płyt”. Maleńczuk ma rację mówiąc, że dla platformy ważniejsze są wywiady z rodziną królewską niż solidne wspieranie muzyków, co jest absurdem, jednak cała uwaga zostanie skierowana na klasistowską uwagę.

Tak, właśnie to, że ktoś nie ma pieniędzy albo możliwości, by odsłuchiwać z winyli czy płyt CD, i mógł to robić w sieci, było olbrzymią zaletą streamingu. Cieszyliśmy się, że cała muzyka świata jest na wyciągnięcie ręki z legalnych źródeł. Poszło to w złą stronę, ale wcześniej można było, być może zbyt naiwnie, liczyć na to, że muzyka się zdemokratyzuje. Zdolni artyści bez pomocy wielkich wytwórni będą wydawali albumy, które trafią do potencjalnie zainteresowanych. Gdyby algorytmy umiały się śmiać, miałyby teraz pewnie niezły ubaw.  

Idealistyczne podejście znajdziemy obecnie właśnie w nagraniach z koncertów. „Biedacy”, którzy nie mogą pojechać do Stanów Zjednoczonych, innej części kontynentu czy nawet na koncert we własnym kraju, bo ceny biletów to jakiś absurd, mogą dostać jego namiastkę. A ci, którzy byli i widzieli, mogą powspominać, a przy okazji mają pamiątkę.

Oczywiście możemy i nawet powinniśmy dyskutować o przeżywaniu chwil tu i teraz. Możemy zastanawiać się, na ile te filmy to reporterska potrzeba udokumentowania wydarzenia, a na ile zwykła forma autokreacji: zobaczcie, gdzie byłem i jak fajnie spędzam czas. Kiedy jednak wracam do nagrań z najważniejszych dla mnie koncertów jakoś to wszystko schodzi na dalszy plan.

REKLAMA

I cieszę się, że filmiki powstały – wbrew temu, czego życzyłem sobie przed laty.  

zdjęcie główne: Geoffrey Clowes / Shutterstock.com

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA