REKLAMA

Ludzie o chorych zapędach dobrali się do głosu. Chcą wprowadzić cenzurę w sieci

Zamieszki we Francji aktywowały ekspertów od tamtejszej polityki, którzy w mediach społecznościowych od ręki wskazywali, co jest problemem i prawdziwą przyczyną skomplikowanych zdarzeń. Wydawać by się mogło, że nic niewarte analizy to domena ignorantów lub domorosłych specjalistów, ale kłopot jest bardziej złożony. Do grona wygłaszających bzdury dołączył sam prezydent Francji. Za eskalację przemocy według Emmanuela Marcona odpowiadają... gry i media społecznościowe.

cenzura internetu
REKLAMA

Emmanuel Macron na jednej z konferencji przyznał, że media społecznościowe niejako nakręcają agresję – na popularnych aplikacjach podawane dalej są filmiki ze starć z policją – która wcześniej zbierała się u młodych przez granie w gry. Ot, zamroczeni nastolatkowie, mający problem z odróżnieniem świata wirtualnego od realnego, teraz wykorzystują okazję i zachowują się tak, jakby grali w swoje brutalne produkcje. Do tego doprowadziła niegodna rozrywka, zdaje się mówić prezydent.

Ignorancja, a może celowa próba odwrócenia uwagi od faktycznych przyczyn eskalacji przemocy? Jest jeszcze jeden scenariusz. Niewykluczone, że Macron realizuje doktrynę szoku, czyli wykorzystuje sytuację kryzysową do przeforsowania niewygodnych dla społeczeństwa przepisów. W pokojowym okresie pomysły wzbudzałyby sprzeciw, natomiast teraz mogą przejść albo niezauważone (bo Francja ma większe problemy na głowie), albo nawet znaleźć poklask u części mieszkańców.

Czytaj również:
- YouTube zmienia politykę. "Cenzura jest wbrew demokracji"
- Jak działa ChatGPT bez cenzury? Wyjaśniamy
- Cała prawda o GoWork. Biznes pod płaszczykiem misji

REKLAMA

Już wcześniej pojawił się pomysł projektu wymuszającego na twórcach przeglądarek blokowanie "niewłaściwych" stron

Wskazywaniem gagatków zajmowałby się rzecz jasna rząd. W domyśle chodzi o witryny służące do oszukiwania ludzi czy wyłudzania danych, ale choćby Mozilla zwraca uwagę, że samo istnienie "czarnej listy" jest furtką, by na cenzurowanym znalazły się inne podmioty. Jako że naczytaliśmy się i naoglądaliśmy dystopijnych dzieł, nie mamy problemów z tym, aby wyobrazić sobie, że na celowniku znajdą się dajmy na to portale piszące nieprzychylnie o władzy. Nie jest powiedziane, że politycy po narzędzie sięgną, ale już sam fakt, że mogliby, jest faktycznie niepokojący.

Co się dzieje, gdy furtkę się uchyli, pokazuje przykład z krajów dalece niedemokratycznych, jak Arabia Saudyjska. Aktywiści donoszą, że Fatima al-Shawarbi została skazana na karę 30 lat więzienia po tym, jak na Twitterze skrytykowała działania saudyjskich władz w sprawie budowy miasta przyszłości. Kobieta zwróciła uwagę na kwestię przymusowych eksmisji mieszkańców z terenów, na których powstać ma ogromna inwestycja.

Jeden z francuskich urzędników przypomniał, że w mediach społecznościowych udostępniono adres policjanta, który zastrzelił 17-latka. Jego śmierć wywołała demonstracje, a ujawnienie danych stworzyło ryzyko choćby samosądu na rodzinie przedstawiciela służb. W domyśle nowe przepisy mogłyby przeciwdziałać takim zdarzeniom i przyczynić się do tego, że trudniej będzie udostępniać "zakazane" materiały. Tyle że w praktyce nie będzie to pewnie takie łatwe, czego przykładem słynny efekt Streisand. Najistotniejsze jest jednak to, że granica jest bardzo cienka. Łatwo sobie wyobrazić, że zwykła relacja ze zdarzenia uznana będzie za "nawoływanie do przestępstwa". Dlatego szykowane przepisy niepokoją.

Jakże odległe z dzisiejszej perspektywy wydają się być dziś protesty przeciwko ACTA z 2012 r. Nie dlatego, że minęło już 11 lat, ale dlatego, że cenzorska Hydra stale rodzi nowe głowy. Niedawno niebezpieczny pomysł na inwigilację mieszkańców całej Unii Europejskiej pojawił się przecież w Parlamencie Europejskim. Naprawdę niewiele brakowało, by został zaakceptowany. Rządy chcą wiedzieć więcej, właściciele platform internetowych wcale nie są lepsi  - a naszym jedynym wyborem wydaje się być tylko wskazanie mniejszego zła.

REKLAMA

I łudzenie się, że jakikolwiek wybór mieliśmy. Elon Musk niedawno postanowił, że niezweryfikowani (czyt. niepłacący) użytkownicy będą mogli czytać 1 tys. wpisów dziennie (podczas gdy ci, którzy wykupili konto premium, 10 tys.). Musk tłumaczy to chęcią przeciwdziałania manipulacjom, co akurat w jego przypadku brzmi naprawdę zabawnie. Paradoks polega na tym, że zmniejsza się prawdopodobieństwo zobaczenia np. wpisu wyjaśniającego bzdurę, którą palnął jakiś polityk albo inna popularna w internecie osoba. Najważniejsze jest jednak to, że to Musk decyduje, co zobaczysz i kiedy. Jeśli to nie forma cenzury, to jak to nazwać?

Prywatność w sieci nigdy nie istniała, ale nawet mając tę świadomość, i tak z bólem można obserwować zakusy zarówno polityków, jak i właścicieli technologicznych korporacji.  

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-03-27T18:42:43+01:00
Aktualizacja: 2025-03-27T14:54:23+01:00
Aktualizacja: 2025-03-27T14:46:30+01:00
Aktualizacja: 2025-03-27T09:39:05+01:00
Aktualizacja: 2025-03-27T06:03:00+01:00
Aktualizacja: 2025-03-26T16:33:07+01:00
Aktualizacja: 2025-03-26T14:37:09+01:00
Aktualizacja: 2025-03-26T12:27:29+01:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA