BenQ SW321C brzmi jak koncert życzeń zawodowego fotografa. Sprawdziłem, czy warto kupić ten monitor
W pracy fotografa jest tylko jedna rzecz równie ważna jak jego własne umiejętności i aparat, którym robi zdjęcia – monitor, na którym te zdjęcia obrabia. Nic więc dziwnego, że fotograficy mają co do monitorów wyśrubowane oczekiwania. Sprawdziłem, czy BenQ SW321C jest w stanie je zaspokoić.
Jeśli patrząc na zdjęcia odczuwacie dejavu – nic dziwnego. Nowy monitor BenQ SW321C wygląda niemal identycznie jak model SW320, który od dwóch lat jest moim podstawowym narzędziem pracy i który przewijał się na zdjęciach w dziesiątkach materiałów na Spider’s Web.
Gdybym postawił obydwa monitory obok siebie (czego niestety nie mogłem zrobić, bo nawet moje biurko okazało się za małe, by pomieścić dwa panele 31,5”), raczej nikt nie zdołałby odróżnić jednego od drugiego.
Wizualnie obydwie konstrukcje są identyczne. Nie różnią się rozmiarem, nie różnią się masą, nie różnią się konstrukcją. Nadal patrzymy na kolosalny wręcz monitor o wymiarach 448,15 x 747,2 x 77,82 mm i masie blisko 14 kg, gdy założyć na monitor dodawaną do zestawu osłonę przeciwsłoneczną.
Czym więc nowy monitor różni się od starego? Na pierwszy rzut oka zaledwie odcieniem niebieskiego w przepuście kablowym na podstawce. I to tylko w odpowiednim świetle.
Inny jest też przełącznik do zmiany ustawień monitora, Hotkey Puck G2.
Najważniejsze różnice skrywają się z tyłu monitora i pod wyświetlaczem.
BenQ SW321C podłączymy do komputera jednym kablem.
Jak zdradza literka „C” w nazwie, nowy panel BenQ jest monitorem wyposażonym w USB-C. Pozwala to podłączyć komputer przy pomocy jednego kabla, obsługującego zarówno transmisję obrazu, przesyłanie danych poprzez interfejs USB 3.1 a nawet zasilanie laptopa, z maksymalną mocą 60 W.
To spora zmiana na tle poprzednika, którego trzeba było podłączać dwoma kablami, jeśli chcieliśmy uzyskać nie tylko obraz, ale też funkcjonalność hubu USB i czytnika kart SD, zintegrowanego z obudową.
Tutaj wystarczy jeden przewód, oczywiście jeśli mówimy o podłączaniu do laptopa lub stacjonarnego komputera Apple z portem Thunderbolt 3. Do stacjonarnych pecetów nadal trzeba podłączyć dwa przewody.
Najważniejszą zmianą BenQ SW321C jest nowy wyświetlacz.
Choć może słowo „nowy” jest nieco na wyrost. To ten sam wyświetlacz, co w BenQ SW320, o rozdzielczości 3480 x 2160 px, maksymalnej jasności 250 nitów, czasie reakcji 5 ms i 60 Hz częstotliwości odświeżania. Nadal patrzymy na panel zdolny odtworzyć 99 proc. przestrzeni barw Adobe RGB, 100 proc. sRGB i 95 proc. DCI-P3, a wszystko to w 10 bitach.
Podobnie jak poprzednik obsługuje on również tryb HDR10 i HLG (hybrid log gamma), ale przy tak niskiej jasności panelu są to, mówiąc szczerze, bezużyteczne tryby.
Bezużyteczny nie jest za to tryb GamutDuo, pozwalający wyświetlić obok siebie dwie różne przestrzenie barwne. Ta opcja jest bezcenna podczas pracy nad plikami, które mają trafić zarówno do sieci, jak i do druku - można podejrzeć zmiany w kolorach obok siebie na monitorze, bez uciekania się do opcji soft proofingu w Lightroomie.
Oprócz tego obydwa monitory prezentują po prostu śliczny obrazek. Patrzę na panel SW320 codziennie od dwóch lat i wciąż nie mogę się napatrzeć, a co jeszcze ważniejsze, zawsze mam pewność, że kolory, które oglądam na zdjęciach, są dokładnie takie, jakie być powinny.
Od biedy można nawet na SW321C grać. 5 ms czasu reakcji nie jest idealne i widać nieco smużenia, ale dopóki nie gramy w tytuły e-sportowe, ten monitor graficzny idealnie nada się także do chwili rozrywki po pracy.
Co zatem się zmieniło?
Otóż BenQ – przynajmniej w teorii – poradziło sobie z największą bolączką SW320: nierównomiernością podświetlenia.
Już przy pierwszym kontakcie BenQ SW320 wykazywał pewną nierównomierność w świeceniu. Po dwóch latach ciągłego użytku mój monitor świeci już tak nierówno, że coraz bardziej rozważam wymianę monitora na inny, zwłaszcza że różnice w jasności nie zachodzą na krawędziach, gdzie byłyby akceptowalne, lecz w samym centrum wyświetlacza.
BenQ SW321C jest kompletnie pozbawiony tego problemu, przynajmniej po wyjęciu z pudełka. Ewentualne odchyły w świeceniu są niedostrzegalne gołym okiem, wyjąwszy może marginalny wyciek światła w dolnych rogach monitora. Nic wielkiego.
Producent zarzeka się również, że nowy monitor łatwiej będzie skalibrować, czego niestety nie dane mi było sprawdzić w czasie testów. Na szczęście fabryczna kalibracja monitora stoi tu na znacznie wyższym poziomie niż w SW320. Stawiając obok siebie ręcznie kalibrowanego SW320 i fabrycznie kalibrowanego SW321C nie byłem w stanie dostrzec różnicy.
Czy warto kupić BenQ SW321C?
Na papierze monitor BenQ brzmi jak koncert życzeń profesjonalnego fotografa. Rozdzielczość 4K? Jest. Duża przekątna ekranu? Jest. 10-bitowy kolor? Jest. Pokrycie najważniejszych przestrzeni barwnych? Jest. Kaptur przeciwsłoneczny w zestawie? Jest.
Do tego wszystko to za około 7500 zł, co – jak na profesjonalny monitor graficzny – jest aż podejrzanie niską ceną.
Dla laika 7500 zł z pewnością brzmi jak mnóstwo pieniędzy, ale w tej sferze, przy takiej specyfikacji, to naprawdę taniocha.
Dla porównania, chcąc nabyć monitor o podobnych parametrach od Eizo, musielibyśmy sięgnąć co najmniej po model ColorEdge CG248-4K. A ten nie dość, że ma zaledwie 23,8” przekątnej, to jeszcze kosztuje… prawie 11 tys. zł.
Chcąc pracować na panelu podobnej wielkości, musielibyśmy zaś sięgnąć po model ColorEdge CG319X. Oferuje on 31,1-calowy wyświetlacz o nawet wyższej rozdzielczości 4096 x 2160 px, tyle że kosztuje… 22 tys. zł.
Na tle Eizo propozycja BenQ wydaje się być nawet nie rozsądna, co okazyjna. Czy jednak warto oszczędzać?
Mając ponad dwuletnie doświadczenie z modelem SW320 powiem: to zależy.
Nie bez powodu Eizo cieszy się niezachwianą renomą wśród fotografów: ich panele świecą równomiernie przez długie lata. Na biurku mojej żony w tym samym pokoju od 4 lat pracuje monitor Eizo. Pomimo użytkowania po kilkanaście godzin dziennie nie nosi najmniejszego śladu zużycia, podczas gdy mój dwuletni BenQ przy takim samym obciążeniu jest już okrutnie zużyty.
Ogromną różnicą między monitorami BenQ i droższymi modelami Eizo jest też wbudowany kalibrator, którego monitory BenQ nie posiadają. W Eizo mini-kalibrator wysuwa się z obudowy i codziennie upewnia się, że monitor świeci tak, jak świecić powinien. W tańszych monitorach z kolei proces kalibracji możemy wykonać zdalnie, jeśli sami nie czujemy się na siłach – konsultant Eizo połączy się z naszym komputerem przez TeamViewera i dokona niezbędnych nastaw. My będziemy musieli tylko przytknąć dedykowany kalibrator (np. DataColor Spyder X) we właściwe miejsce na wyświetlaczu.
Nie można więc powiedzieć, że ktoś, kto wydaje więcej na Eizo, przepłaca. Wprost przeciwnie – płaci za jakość i obsługę klienta, której próżno szukać gdziekolwiek indziej.
Czy to jednak oznacza, że każdy powinien pójść tą drogą? Ależ skąd. Monitory graficzne BenQ, z SW321C na czele, to doskonałe rozwiązanie zarówno dla zaawansowanych amatorów jak i profesjonalistów, którzy poszukują ekranu bardzo wysokiej jakości, ale nie chcą/nie mogą wydać na niego pięciocyfrowej sumy. Znakomity półśrodek między Eizo z najwyższej półki, a tańszymi monitorami pokrywającymi co najwyżej przestrzeń barw sRGB.
Jeśli ktoś fotografuje aparatem z matrycą o wysokiej rozdzielczości, może również być bardziej zainteresowany monitorem BenQ o rozdzielczości 4K, niż monitorem Eizo, który w tej samej cenie zaoferuje co najwyżej 2560 x 1440 px rozdzielczości.
Tak, monitor BenQ prawdopodobnie nie będzie świecił równomiernie przez tak długi czas, jak porównywalny monitor Eizo. Jeśli jednak nie jest to przeszkodą – trudno być niezadowolonym z takiego monitora.