Za Star Citizena zapłaciliśmy już ćwierć miliarda dolarów. Gra nadal nie jest gotowa
To miało być spełnienie moich marzeń. Gra MMORPG, której najważniejszym elementem jest pilotowanie statku kosmicznego. Wygląda genialnie, kosztowała już fortunę. I nadal w powijakach.
Chris Roberts w istotny sposób wpłynął na moje dzieciństwo. Stworzone przez niego i podlegające mu studio Origin gry Strike Commander oraz legendarna seria Wing Commander to jedne z najlepszych produkcji w swoich gatunkach, rozpalające wyobraźnię chodzącego wówczas do podstawówki małolata. Ceną wolności jest nieustanne czuwanie – moi równolatkowie pewnie pamiętają tego kultowego w naszym gronie onelinera.
Dlatego też gdy dowiedziałem się, że Chris Roberts wraca z gamingowego wygnania, by zająć się kosmiczną strzelanką na miarę XXI wieku, nie ukrywam że serducho szybko mi zabiło. Budowana na CryEngine gra miała nam zapewnić hiperrealistyczną oprawę wizualną, tryb dla pojedynczego gracza z gwiazdorską obsadą i tryb MMORPG w którym będziemy mogli eksplorować wszechświat.
Gra jest w całości niezależna i finansowana z datków od graczy. Pan Roberts nie mi jednemu zawrócił w głowie swoimi obietnicami, bowiem Star Citizen cały czas odnotowuje ogromne przychody ze wspomnianych darowizn. Kosmiczna superprodukcja jest finansowana i budowana od siedmiu lat! Problem w tym, że końca dalej nie widać.
Star Citizen z budżetem 250 mln dol. Czegoś takiego w historii gier wideo jeszcze nie było.
Jeżeli wierzyć wpisowi na Wikipedii, to Star Citizen jest najdroższą grą w historii. Sumarycznie, po uwzględnieniu kosztów marketingu, wyprzedza go tylko Grand Theft Auto V – w nim jednak istotną częścią są koszty marketingowe, wyszczególnione w Wiki-tabeli. Star Citizen na razie niewiele inwestuje w reklamę, bo tak po prawdzie nadal nie ma czego reklamować.
Na dziś Star Citizen już teraz jest niesamowitym osiągnięciem technicznym. Gra wygląda obłędnie, a złożoność jej mechaniki jest prawdopodobnie bezprecedensowa. Można też się bawić jej wybranymi elementami, które są udostępniane graczom jako wczesna wersja alfa. Widać tę fortunę włożoną w grę przez hojnych graczy. Dokładnie tak wyobrażam sobie produkcję za ćwierć miliarda dolarów.
Problem w tym, że po tylu latach od rozpoczęcia prac nadal moją ulubioną sieciową grą kosmiczną – i jedną z ulubionych tak po prostu – jest Elite Dangerous, którą wszystkim entuzjastom gorąco polecam. Wygląda znacznie gorzej od Star Citizena, jest też nieporównywalnie mniej złożona. Ale działa. Tymczasem sam Star Citizen nadal zyskuje kolejne elementy gameplayu. Niedawno dodano nowe lokalizacje, grywalne postacie płci żeńskiej, mechanikę prawno-polityczną, system jaskiń i możliwość wydobywania surowców w trybie FPP, który gra również oferuje.
Nadal wierzę, że kiedyś w Star Citizena zagram. Kto wie, może nawet z tej okazji kupię sobie PC do grania (gra nie będzie dostępna na konsole). Jeżeli kiedyś powstanie, będzie spełnieniem wszystkich moich gierkowych marzeń. Wezmę dwutygodniowy urlop i udam się na zwiedzanie wszechświata na wirtualną przygodę życia. Na dziś jednak nadal pozostaje mi zwiedzanie Mlecznej Drogi w Elite Dangerous. I coraz mniejsza nadzieja, że Roberts wiedział co robi projektując grę, której ambicja – coraz bardziej się wydaje – przekracza możliwości nowoczesnej informatyki.