Nier: Automata przypomniał mi, za co uwielbiam gry wideo - recenzja Spider's Web
Zostało nas raptem kilkaset tysięcy. Resztki zdewastowanego gatunku ludzkiego uciekły na Księżyc. Dopiero tam znaleźliśmy wytchnienie przed bezdusznymi maszynami, które wydarły Ziemię z naszych rąk. Nier: Automata pokazuje świat, w którym homo sapiens niemal wyginęli, prowadząc już jedynie zaczepną wojnę za pomocą androidów stworzonych na własne podobieństwo.
Właśnie w jednego z takich androidów wciela się gracz. 2B to jednostka do zadań bojowych. Sztuczna forma życia cechuje się chłodnym temperamentem silnie kontrastującym z uniformem rozpalającym fantazję młodszych graczy. Wraz z 2B wracamy na Ziemię, wnosząc wkład do wojny trwającej od kilku tysięcy lat.
Nier: Automata to gra od Yoko Taro - japońskiego producenta, reżysera i scenarzysty, u którego nic nie jest takie, jakie się wydaje.
Yoko Taro to jeden z najbardziej ekscentrycznych wizjonerów w branży gier. Jego pomysły oraz sposób narracji są tak unikalne, że zasługują na osobny tekst. Chociaż Taro nie cieszy się taką międzynarodową sławą jak Hideo Kojima (Metal Gear Solid) czy Shigeru Miyamoto (Mario, Zelda, Metroid), posiada grono wiernych wyznawców. Fanatyków wręcz.
Japończyk zapisał się w historii między innymi możliwością wybrania alternatywnego zakończenia w grze Nier. W nim ratujemy jedną z postaci pobocznych, ale wymazuje to CAŁY dokonany postęp. Awatar znika ze świata gry permanentnie, a rozpoczynając nową potyczkę, nie możemy nawet wybrać tego samego imienia, co wcześniej. Zapomnijcie o load game.
Yoko Taro to przy okazji osoba bardzo kontrowersyjna, której występy na żywo zawsze wiążą się z dziwacznymi przeżyciami. Do tego zamaskowany producent uwielbia wodzić swoich fanów za nos. Żadna z jego opowieści nie jest taka, jak początkowo się wydaje. Podczas rozgrywki wszystko zmienia się o 180 stopni, a fani spędzają długie miesiące na szukaniu wskazówek i poszlak prowadzących do tej jedynej, prawdziwej, kanonicznej wersji opowieści.
Mając na uwadze postać głównego producenta, nie wierzyłem w nic, co widziałem na materiałach reklamowych Nier: Automata. I słusznie.
Seksownie ubrany android z wyraźnie widocznymi pośladkami oraz bielizną, do tego ludzkość na skraju zagłady oraz złe maszyny - wszystko to tylko pierwsza warstwa opowieści. Skorupka, która w żaden sposób nie odsłania prawdziwej zawartości. Pierwsze przejście Nier: Automaty, które zajęło mi 19 godzin, nie tłumaczy w zasadzie nic. Naprawdę.
Co niesamowite, po ponownym wybraniu opcji „nowa gra” wcale nie wracamy do głównej bohaterki z kampanii. Zamiast tego Yoko Taro rzuca nas w buty innej postaci, snując opowieść z całkowicie odmiennej perspektywy! Gdyby tego było mało, wraz z nowym protagonistą pojawiają się nie tylko nowe wątki i zakończenia, ale również przeciwnicy, dialogi, lokacje, a nawet bossowie!
Przejść Nier: Automata raz to jak nie przejść gry wcale. Dopiero po 30 - 40 godzinach wyłania się prawdziwy obraz. Ten, jak to bywa w dziełach Yoko Taro, jest szary, smutny, dołujący i pozostawiający zaledwie mały promyk nadzieli w sercu gracza. Niesamowita sprawa. Żeby nie być gołosłownym zdradzę, że w Nier: Automata znajduje się tyle zakończeń, ile… liter ma alfabet! Niektóre z endingów można odblokować już po kilku minutach gry. Co za wyjątkowa zabawa formą.
Wraz z wielowarstwową historią rozbitą na kilka kampanii idzie w parze bardzo dobra mechanika. To zasługa PlatinumGames.
Studio PlatinumGames składa się z samych mistrzów i specjalistów od efektownych gier akcji. Ekipa jest odpowiedzialna za takie produkcje jak Bayonetta, Vanquish czy Metal Gear Rising: Revengeance. Jeżeli ktoś wie, jak wykonać złożone mechanizmy walki dla androidów wyposażonych w katany, miecze, lance oraz halabardy, to właśnie PlatinumGames.
Jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak swobodnie twórcy operują gatunkiem gier akcji w Nier: Automata. Pod względem rozgrywki mamy do czynienia z unikalną hybrydą slashera, bijatyki, action-RPG oraz… kultowych tytułów beat’em’up z automatów. W jednej sekundzie tniemy maszyny za pomocą wielkich mieczy, aby chwilę później wskoczyć za stery futurystycznego myśliwca.
Ta gra po prostu nie potrafi stanąć w miejscu. Twórcy bawią się kamerą, zmieniając plan 3D zza pleców bohaterki na dwuwymiarowy rzut, w którym możemy poruszać się jedynie do przodu i do tyłu. Moment dalej Nier: Automata zamienia się w kopię kultowej Galagi, gdzie prujemy ze wszystkiego co mamy do dziesiątek przeciwników, omijając jednocześnie pociski wroga. Takiego koktajlu gatunkowego nie skosztujecie w żadnej innej grze akcji.
Plastyczne operowanie formą, mechanizmami rozgrywki oraz przynależnością gatunkową to ewenement w skali całego rynku.
Nier: Automata nie ma jednej twarzy. Jednego pomysłu na rozgrywkę. To produkcja, która stale się przeistacza. Ewoluuje na oczach gracza. Proste zadanie role-play polegające na zbieraniu surowców zamienia się na walkę z gigantycznym bossem wielkości wieżowca. Nigdy nie wiesz, co Yoko Taro i PlatinumGames trzymają w zanadrzu. Próba przewidzenia mechanizmów lub scenariusza w Nier: Automata to jak próba przewidzenia pogody na 8957 rok.
Co najważniejsze, ta zmienność i plastyczność po prostu wychodzi. Gra potrafi nieco zmęczyć i znużyć przy wykonywaniu opcjonalnych misji pobocznych. Tym bardziej cieszę się, że tam, gdzie Automata jest skromna w warstwie opisowej, w warstwie dialogów i wielowymiarowości postaci, nadrabia samą mechaniką.
Do tego rozwój postaci, oparty na czipach i programach dla androidów, stale wprowadza coś nowego do gry. Nawet na kilka godzin przed napisami końcowymi Nier: Automata zaskakuje zupełnie nową możliwością. Na przykład hakowania wrogów albo auto-regeneracji. Jestem przekonany, że sam nie odkryłem nawet połowy wszystkich sekretnych technik, kombinacji oraz narzędzi walki.
Jako recenzent, jestem zachwycony wyjątkowością Automaty. Jako gracz, mam kilka solidnych "ale". Nowy Nier nie jest idealny.
Zacznijmy od otoczenia. Warstwa wideo jest bardzo nierówna. Modele postaci zaskakują szczegółowością i pieczołowitością. Sposób, w jaki potraktowano opinające się pończochy na udach 2B albo ociekanie wody po jej sukience zakrawa o perwersyjną wręcz drobiazgowość. Druga strona medalu to miejscami nijakie, sterylne i rażące pustką lokacje.
To problem, który PlatinumGames miało od kiedy tylko pamiętam. Studio nie radzi sobie z wypełnianiem obszarów detalami, szczegółami oraz ozdobnikami. W Nier: Automata dokonał się na tym polu postęp, co widać na przykład w niepowtarzalnej lokacji z parkiem rozrywki. To jednak wciąż kilka lig do tyłu jeżeli chodzi o najładniejsze, najbardziej szczegółowe tytuły na PlayStation 4.
Zasięg widzenia, zróżnicowanie obiektów, ostrość tekstur drugiego i trzeciego planu - to wszystko obszary do których można się przyczepić. Tyle tylko, że zaraz potem 2B jest atakowana przez maszyny, a ja się rozpływam nad modelem walki, który jest uzależniający, efektowny i po prostu nie jest w stanie się znudzić.
Problemem może być również pewna archaiczność w prowadzeniu rozgrywki. Zapomnijcie na przykład o automatycznym zapisie gry.
Zginąłeś, ale nie dotarłeś do pierwszej maszyny pozwalającej na zapis? Nie ma zmiłuj, godzinny prolog musisz rozegrać jeszcze raz. Co z tego, że ci się spieszy. Brak automatycznego zapisu jest cholernie dobrze uargumentowany fabularnie, ale zdaję sobie sprawę, że dla młodszych graczy może to być spory zgrzyt.
Zgrzytem dla niektórych będzie również wielokrotne wykorzystanie już poznanych lokacji. Automata nie jest produkcją liniową, w której idziemy po sznurku. Struktura świata przypomina nieco Monster Huntera. Mamy małe, ale otwarte obszary, które łączą się wąskimi przesmykami w jedną całość. Po zrujnowanej wojną Ziemi poruszamy się swobodnie, ale narracja wymaga, abyśmy wracali co jakiś czas do miejsc, które już odkryliśmy. Osobiście nie mam nic przeciwko. Zawsze wolałem eksplorację od filmowości.
Na koniec muszę wspomnieć o muzyce. Ta w Nier: Automata wgniata w fotel. Niby frazes, a dla części z was udźwiękowienie może nie mieć wielkiego znaczenia, ale kawałki w grze to coś nietuzinkowego. Zapadającego w pamięć. Ścieżka dźwiękowa broni się jako autonomiczna całość, nawet bez gry. To nie jest typowa nijaka kompozycja gdzieś tam w tle. Muzyka „robi" tę grę tak samo jak grafika, walka czy niecodzienna forma opowieści.
Nier: Automata przypomniał mi, za co uwielbiam gry wideo. To medium, które pozwala dokonać wyjątkowego. Niemożliwego w książce czy filmie.
Jakie inne medium oddaje w nasze ręce interaktywną przygodę z ponad 20 zakończeniami? Jakie inne medium sprawia, że po ponownym przeczytaniu/przesłuchaniu/obejrzeniu treści zyskujemy zupełnie inną historię? Alternatywne rozdziały to obszar, z którym eksperymentowano w książce czy telewizji, ale nigdy ze znaczącym rezultatem. Gry wideo są inne. Pozwalają stworzyć coś tak elastycznego, plastycznego, niepowtarzalnego ale i odtwarzalnego, że kino się chowa.
Co się udało:
- Gra inna niż wszystkie
- Pierwsze przejście wątku fabularnego to dopiero wierzchołek góry lodowej
- Ponad 20 zakończeń
- Kapitalny system walki oraz rozwoju umiejętności
- Starcza na długo
- Masa sekretów, znajdziek, opcjonalnych bossów i tak dalej
- Niesamowita, niepowtarzalna muzyka
Co się nie udało:
- Bardzo nierówna oprawa wideo
- Finał przy pierwszym przejściu nie satysfakcjonuje
- Wielowymiarowość szwarccharakterów
- Wykonywanie misji pobocznych może zmęczyć
- Frustrujące blokady sekretnych pomieszczeń i przedmiotów zarezerwowanych na nową grę+
Nier: Automata to gra - unikat. Takie tytuły powstają raz na kilka lat. Czy w tę szaloną produkcję akcji od jeszcze bardziej szalonego reżysera musi zagrać każdy? Zdecydowanie nie. Jeżeli jednak macie ochotę wyjść poza prosty schemat, wyrwać się kanonom narracji oraz rozgrywki, a także zostać buntownikiem wobec trendów na rynku - bilet do niepowtarzalnej przygody macie na wyciągnięcie ręki.