REKLAMA

Żądają prawa do naprawy elektroniki. Apple wyraża sprzeciw i ma sporo racji

Pod koniec stycznia można było usłyszeć o bardzo ciekawiej inicjatywie. W stanach Nebraska, Minnesota, Nowy Jork, Massachusetts i Kansas planowane jest wprowadzenie prawa do naprawy urządzenia. Z propozycji tej wynika, że każdy producent sprzętu elektronicznego byłby zobowiązany do ułatwienia naprawy swoich urządzeń.

prawo do naprawy
REKLAMA
REKLAMA

Chodzi tu konkretnie o sprzedawanie podzespołów do urządzeń ze swojej oferty serwisom oraz klientom indywidualnym. Konieczne byłoby też stworzenie instrukcji naprawy do każdego aktualnie sprzedawanego urządzenia. Dokumentacja taka byłaby dostarczana do wszystkich zainteresowanych serwisów razem z narzędziami diagnostycznymi.

Jest to bardzo dobra propozycja, ponieważ elektronika starzeje się coraz wolniej.

Wydajność liczącego dekadę komputera z procesorem Core 2 Duo będzie wystarczająca dla mniej wymagających użytkowników. Praktycznie nikt nie zwraca uwagi na nowe funkcje zmywarek, pralek oraz telewizorów. To samo tyczy się smartfonów. Sam znam wielu użytkowników, którzy nadal korzystają z modeli takich jak Samsung Galaxy S4, LG G2, czy iPhone'a 5s.

Z punktu widzenia entuzjastów mojego pokroju są to prehistoryczne sprzęty nadające się wyłącznie do muzeum techniki. Jednak ich specyfikacja oraz wydajność okazują się w pełni wystarczające dla zdecydowanej większości użytkowników. Dla osób, które nie traktują smartfona jak konsoli do gier, zaś nazwa AnTuTu kojarzy im się nie z benchmarkiem, tylko z południowym, niezwykle obfitym w banany regionem Kenii. Względnie z jakąś azjatycką potrawą.

Użytkownicy tacy najczęściej nie wymieniają smartfonów, bo chcą. Robią to z konieczności. Pewnego dnia urządzenie po prostu odmawia posłuszeństwa. Wówczas następuje telefon do najbliższego serwisu, po którym okazuje się, że naprawa wiąże się z wymianą połowy bardzo istotnych komponentów smartfonu. Ergo, kosztuje więcej niż nowy smartfon ze średniej półki cenowej. W tej sytuacji każdy rozsądnie myślący człowiek idzie do najbliższego sklepu i wychodzi z niego z zupełnie nowym urządzeniem. Sprzętem lepszym od dotychczas używanego. Mimo że tego tak naprawdę nie potrzebuje.

Obecnie naprawa elektroniki niemal zawsze polega na kosztownej wymianie komponentów.

Małe osiedlowe serwisy robią to, bo nie potrafią naprawiać większości podzespołów. Nie potrafią tego robić, ponieważ producent nie udostępnia większości informacji na swoich sprzętów. Podobnie postępuje sam producent, któremu zależy wyłącznie na zysku. W końcu wymiana konkretnej części jest droższa od jej naprawy. A wysoki koszt naprawy to większe prawdopodobieństwo kupna nowego smartfonu przez użytkownika. Firmy nie przejmują się jego zdaniem, bo tego typu sytuacje stały się standardem. Klient ceniący sobie trwałość i uczciwość zwyczajnie nie ma dokąd pójść!

Nie powinno więc nikogo dziwić, że nowe prawo jest nie w smak producentom sprzętu. Pierwszą otwarcie sprzeciwiającą się mu firmą jest Apple. Samo Apple twierdzi jednak, że robi to nie z powodów ekonomicznych, ale przez wzgląd na bezpieczeństwo użytkowników. Firma z Cupertino obawia się, że nieprzeszkolona osoba podczas naprawy urządzenia może uszkodzić jego akumulator. To z kolei miałoby negatywny wpływ na bezpieczeństwo użytkowników. By mieć tego świadomość, wystarczy przypomnieć sobie trzy słowa: galaxy note siedem.

Może was zaskoczę, ale Apple ma tu sporo racji. Smartfony to skomplikowane urządzenia, w których poszczególne elementy są upchnięte tak ciasno, że ich naprawa jest bardzo skomplikowana. Dlatego producenci elektroniki powinni nie tylko udostępniać części zamienne oraz dokumentację do swoich urządzeń, ale też szkolić serwisantów oraz wydawać im certyfikaty. Koszt takiego szkolenie oczywiście musiały być ustalony odgórnie lub skrupulatnie sprawdzany. W przeciwnym razie zapewne okazałoby się, że na szkolenia nikogo nie stać, a problem napraw został rozwiązany tylko teoretycznie.

Równolegle powinny pojawić się również inne rozwiązania zachęcające lub nawet zmuszające producentów do tworzenia urządzeń, które da się naprawić.

Wszystkie sprzęty przed wprowadzeniem na rynek powinny być sprawdzane pod kątem łatwości ich naprawy, tak jak robi to iFixIt. W skrajnej wersji tego pomysłu urządzenia niespełniające założonych warunków nie byłyby wprowadzane na rynek.

REKLAMA

W mniej drastycznym wariancie pozytywnie sklasyfikowane sprzęty otrzymywałyby certyfikat świadczący o możliwości ich naprawy w przyszłości. Jestem pewien, że po odpowiednim rozpropagowaniu takiej inicjatywy wielu konsumentów zwracałoby uwagę na obecność odpowiedniego znaczka. W końcu lepiej jest kupić sprzęt na lata niż kosztowną jednorazówkę, która trafi do kosza zaraz po zakończeniu okresu gwarancyjnego.

To z kolei podziałałoby na producentów elektroniki. Zobaczyliby oni, że ludzie chętniej wydają pieniądze na sprzęty, które mogą naprawić. A ewentualny odpływ klientów oraz ich gotówki podziałałby na nich lepiej niż jakiekolwiek regulacje prawne.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA