REKLAMA

WYZNANIA FANBOYA APPLE, czyli odrobina samohejtu

Urodziłem się w okręgu sadowniczym, wypada więc abym używał Apple (a nienawidził Putina). Ostatnio zdobyłem nawet dowód, że zostałem fanboyem Apple (bo przecież nie Putina). Być może dałoby się mnie wyleczyć, niestety państwowa służba zdrowia w Polsce się nie przyjęła. Na prywatną zaś mnie nie stać, gdyż każdy grosz oddaję Apple.

apple music czy warto
REKLAMA
REKLAMA

Postanowiłem więc zafundować sobie publiczną psychoterapię, dawniej zwaną samokrytyką, a dziś samohejtem. Chwytam się ostatniej deski ratunku i próbuję udowodnić, że Apple bywa beznadziejne. Szczęśliwie w całym moim zaślepieniu dostrzegam pewne światełko w tunelu: Apple Music. Jak niedawno przeczytałem, zwabiło już 10 milionów klientów, którzy co miesiąc sięgają do portfela. To równie zdumiewające jak ewentualna kobiecość NRD-owskich sportsmenek.

Statystyka szokuje, bo z Apple Music nie powinien korzystać nawet jeden klient.

Wliczając w to samego Tima Cooka, który dawno przeniósłby się do Spotify, gdyby pamiętał, że Apple wolał upraszczać a nie komplikować. Obsługa Apple Music przypomina bowiem układanie kostki Rubika z zamkniętymi oczami. O czym użytkownicy Apple Music systematycznie informują w Sieci, jednak Apple nic sobie nie robi z krytyki.

Ja nawet wiem, dlaczego Apple nie poprawia swojego nieszczęsnego iTunes. Apple Music wymyślono po to, aby wyłaniać najlepszych informatyków. Wkrótce odbędą się testy. Kto wylosowane trzy utwory włączy w czasie krótszym niż dwie godziny, natychmiast dostanie pracę w Apple. Dzięki temu będziemy mogli liczyć na kolejne przełomowe urządzenia, takie jak nowe plecki do iPhone’a.

Prawdopodobne w tym właśnie celu pracownikom Apple porozdawano abonamenty na usługę. Uda się wyłowić tych, którzy myślą w najbardziej niekonwencjonalny sposób. Na przykład wodę na herbatę gotują w kaloryferach.

Gdyby Apple komponował muzykę, w lewym głośniku słyszelibyśmy perkusję, w prawym gitarę basową, ale graną od tyłu. Wokalistka pojawiłaby się gdy już wszyscy inni muzycy wyłączyliby swoje instrumenty.

Apple Music to znakomity serwis do ćwiczenia klikania. Tu sobie klikniemy w trzy kropeczki z kreseczkami i wyskoczy nam lista kolejnych utworów do odtwarzania. A obok klikniemy w trzy kropeczki, ale bez kreseczek i pojawią się opcje „Idź do albumu” oraz „Idź do utworu” a także „Idź do diabła”. Ale to jeszcze nie wszystko. Mamy do kliknięcia kolejne trzy kropeczki, tym razem grubsze – stąd powędrujemy do starszych opcji iTunes, takich jak podcasty czy książki audio. Zwróćcie uwagę jaki to sprytny test na spostrzegawczość: kropeczki z kreseczkami i kropeczki bez kreseczek, cieńsze i grubsze. Może to alfabet Morse’a? Ale w takim razie Apple Music powinno wysyłać trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki. Tylko zamiłowany w kaligrafii Apple mógł wymyślić taki interfejs. Może jeszcze chińscy programiści, bo ich język lubi takie graficzne wygibasy.

Najbardziej odjazdowe były moje pierwsze dni z Apple Music. Serwis w nieskończoność buforował utwory. Gdy wybierałem jakiś kawałek, ktoś w Apple leciał do sklepu za rogiem, żeby kupić odpowiednią płytę. Trudno było uwierzyć, że Apple Music jest czymś więcej, niż niezbyt dopracowaną betą usługi, która wystartuje w następnym stuleciu.

Usypiałem iMaca, gdy od niego odchodziłem, potem go budziłem, a Apple Music wyświetlało komunikat, że nie mogę posłuchać muzyki, bo jestem niezalogowany. Musiałem po windowsowemu wyłączyć i włączyć iTunes.

Uruchamiając Apple Music co chwilę stawiałem sobie jakieś dramatyczne pytanie. Na przykład dlaczego playlistę do treningu znajdę w „nowych”? Przecież nie pojawiła się w ciągu ostatnich dni, tkwi od kilku miesięcy w tym samym bezsensownym miejscu.
Dlaczego nie mogę dodać jakiejś płyty do słuchania offline bez uruchamiania synchronizacji iCloud?

A dlaczego w Apple nie lubią jazzu? Brakuje go na liście gatunków, gdy przeszukujemy najpopularniejsze wydania.

Ale najlepsze jest to, że na starym iPhonie 4 uruchamiałem Spotify, a Apple Music – nie.

Z dnia na dzień nabrałem podejrzeń, że Apple Music wymyślono po to, aby tacy jak ja fanboye mieli się nad czym znęcać. Dzięki temu mogą utwierdzać się w złudnym przekonaniu, że wcale nie są uzależnieni od Apple. A to guzik prawda.

Niestety, pora na najgorsze wyznanie. Chociaż Apple Music uważam za koszmar z Cupertino, to być może wkrótce zapłacę comiesięczny haracz. Bo człowiek jest jednak leniwy i Apple to sprytnie wykorzystuje.

Apple łowi mnie korzystając ze sprytnego haczyka – trzymiesięcznego okresu próbnego. Przez te trzy miesiące z konieczności nauczyłem się już tak dużo o obsłudze Apple Music, że wcale nie palę się do powrotu do Deezera, Spotify czy Tidala – ze wszystkich wcześniej korzystałem.

Potrafię już znaleźć w Apple Music wszystko to, czego potrzebuję, co tylko udowadnia, że człowieka można przyzwyczaić nawet do jedzenia zupy widelcem.

Znajduję więc jakieś plusy Apple Music. O proszę, przestał mnie atakować basem, na co kiedyś narzekałem.

Smutne jest jednak to, że Apple może już dostarczać produkty niczym nie wyróżniające się z tłumu - wystarczy że integrują się z całym ekosystemem. A resztę załatwia olbrzymia skala firmy.

Gotów jestem pozostać przy usłudze, która na początku doprowadzała mnie do szału, a wciąż uważam ją za niedorobioną!

Chyba powinienem pójść do psychiatry, który mieszka po drugiej stronie ulicy, bo na trzeźwo mojego uzależnienia nie da się zrozumieć.

Wreszcie pojąłem, co to znaczy tkwić za siatką rezerwatu. Rozleniwiony jak tygrys, któremu obsługa zoo podaje codziennie porcję mięsa. Mój wybieg nawet jest otwarty, w każdej chwili mógłbym z niego wyjść, ale mi się nie chce.

Chociaż prawdę mówiąc niepokoi mnie coś innego. Możemy się zastanawiać, czy 10 milionów płacących użytkowników to dla Apple dużo czy mało. Czy to więcej niż 10 milionów w Spotify czy mniej. A może tyle samo?

Gorsze jest coś innego – jak podliczymy płacących użytkowników wszystkich serwisów streamingowych, to wyjdzie nam kilkadziesiąt milionów. Żałosne kilkadziesiąt milionów.

Od dawna nie potrafię tego zrozumieć. Przecież to kropla w oceanie melomanów. Zdumiewa mnie, że użytkowników płatnego streamingu przybywa tak wolno. To przykre, bo z dziesięć lat temu wyobrażałem sobie, jak to byłoby wspaniale, gdybym za abonamentową kwotę miał dostęp do jakiegoś olbrzymiego katalogu muzycznego. To wówczas wydawało się zupełnie nierealne. A kiedy marzenia stały się rzeczywistością, zaczynam się obawiać o biznesowe powodzenie całego modelu streamingowego. Bo ja mam wspólny interes i z Tidalem, i z Deezerem, i ze Spotify, i z Apple Music.

Jeśli nie uda im się utrzymać na rynku, to cofniemy się w rozwoju do czasów, kiedy narzekaliśmy, że muzyka jest za droga.

REKLAMA

[Lipinski]

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA