Mój ulubiony antykwariat
Autorzy literatury science-fiction nigdy nie wpadli na to, jak w przyszłości będzie łatwo kraść. To tylko wskazuje, że szeroko pojęta ludzkość jest znacznie bardziej przystosowana do rzeczywistości, niż pisarze. Czyli ci wszyscy intelektualiści, lekkoduchy i morfiniści.
Przeczytałem mnóstwo książek o podróżach z prędkością światła, o gwiezdnych flotyllach a nawet o wehikułach czasu. A nie spotkałem żadnego autora, który wpadłby na tak prostą rzecz, że w przyszłości bez problemy będzie się rabować elektroniczne książki. Albo muzykę. Wyobraźnia autorów pozwalała odmalować w czarnych barwach przerażający świat, hekatombę po wojnie atomowej, ale chyba żaden autor nie wyobrażał sobie przyszłości, w której tak bez kłopotu uda się okradać pisarzy i muzyków.
W sumie to dość oczywiste – trudno, żeby szewc wyobrażał sobie przyszłość, w której ludzie będą chodzić boso.
Może zresztą teraz już autorzy science-fiction mają bliższe życiu pomysły. Ja jednak ostatni raz po książkę z tego gatunku sięgnąłem wiele lat temu. Chyba jeszcze w czasach, gdy ostatnim miejscem, w którym kupowałem dobrą książkę była księgarnia.
W epoce, kiedy kiedy Lech Wałęsa był na tyle szczupły, że mógł skakać przez płoty, w księgarniach raczej nie było książek. To znaczy jakieś tam były. Na przykład dzieła Lenina, który naukowo uzasadniał, dlaczego trzeba jednych wystrzelać żeby innym żyło się lepiej. Niestety swoje wywody snuł w sposób niezbyt wciągający, dlatego nie wszedł do historii jako znakomity autor kryminałów. Jego książki kupowały tylko państwowe biblioteki.
Tymczasem znacznie lepiej napisaną „Sztukę kochania” albo nawet wiersze Stachury kupić chcieli niemal wszyscy, dlatego ich kupić nie mogli.
W PRL-u im coś było bardziej pożądane, tym mniej udawało się to kupić. A im czegoś było mniej, tym bardziej było to pożądane – być może to tłumaczy ówczesną chęć czytania nawet poezji. Wchodząc do księgarni widziało się zapełnione półki, ale z literaturą dokładnie nikogo nie interesującą. Co i tak było pewnym osiągnięciem. Przecież wstępując do sklepu mięsnego nie oglądało się niesmacznej szynki, a tylko gołe haki.
Żeby kupić interesującą książkę, należało czasami odstać kilka godzin w kolejce. W ten sposób zostałem posiadaczem dzieł wspomnianego Edwarda Stachury wydanych w całkiem ładnych, stylizowanych na jeans okładkach. A po jedną z powieści Arthura C. Clarke’a ścigałem się z kolegą! Obaj wypatrzyliśmy w księgarni świeżą dostawę w oszałamiającej liczbie jednego egzemplarza. Ruszyliśmy więc pędem do domów po gotówkę, bowiem byliśmy pozbawionymi jej nastolatkami. Mój kolega był grubszy, co wróżyło mi pewne powodzenie w tym wyścigu na miarę zmagań z wchodzących właśnie na ekrany „Rydwanów ognia”. Niestety, okazało się, że jego rodzice szybciej podjęli decyzję o przydziale stosownej kwoty.
Bez kolejek i bez wyścigów książki w owych czasach często kupowało się w antykwariatach.
Ponieważ studiowałem prawo, mnóstwo czasu spędzałem włócząc się po nich. I to wcale nie w poszukiwaniu podręczników. Choć te również trudno było dostać. Tak, nie mylicie się - w PRL-u ciężko było nawet o wiele potrzebnych na studiach podręczników. Prawdę mówiąc nie pamiętam, czy można było bez problemu kupić choćby kodeks karny, czy też trzeba było na niego czatować. Ale moje polowania wynikały z tego, że studiując prawo miałem szczęśliwie przez większość roku sporo wolnego czasu. Potworna mordęga zaczynała się dopiero podczas sesji.
Poszukiwania w antykwariatach były zawsze przygodą - nigdy człowiek nie wiedział, na co tym razem trafi. Włóczyłem się pomiędzy regałami z poustawianymi alfabetycznie autorami. Pamiętam, że zwykle zaczynałem od litery M (jak Mrożek) albo I (jak Iredyński). Do dziś pamiętam moje emocje, gdy odkryłem któryś tom Ireneusza Iredyńskiego z jego autografem! A potem już i tak przeglądałem prawie wszystkie półki po kolei, bo nigdy nie było wiadomo, czym mogą zaskoczyć. Po antykwariacie należało wstąpić do baru mlecznego, a potem już pozostawało się cieszyć nowymi książkami.
A teraz aspekt technologiczny tej opowieści.
Otóż jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że Allegro stało się wehikułem czasu. Przenosi mnie w przeszłość z powodu mojej miłości do książek.
Allegro to nie tylko miejsce, gdzie można tanio kupić nowy procesor, modną sukienkę albo przepis na bombę atomową. To również gigantyczny antykwariat. A właściwie spora alejka z wielkimi antykwariatami.
Allegro stało się fantastycznym miejscem do odnajdywania starszych tytułów. Rocznie w antykwariatach na Allegro kupuję w sumie może niezbyt wiele, to raptem kilka tytułów. Ale bardzo rzadko zdarza się, abym nie mógł w ten sposób znaleźć potrzebnego, starszego tytułu. Oszczędza mi to wiele czasu, który musiałbym spędzić w bibliotekach.
Dziś oczywiście antykwariaty nie odgrywają tak wielkiej roli jak kiedyś, bo z wszelkimi nowościami możemy na bieżąco zapoznać się w księgarniach, o ile tylko pozwoli nam na to zawartość portfela. Albo w różnych internetowych miejscach, o ile tylko dbając o linię hołdujemy zasadzie, że kradzione nie tuczy.
Ale antykwariaty wciąż mogą funkcjonować, bo udaje się w nich kupić książki, które jakiś czas temu zniknęły z rynku.
Bo książki w księgarniach żyją dość krótko. Kiedy po kilku miesiącach (a jak mają szczęści – po kilku latach) przestają się sprzedawać, muszą ustąpić miejsca młodszym i głupszym. Ale dzięki antykwariatom cała masa z tych papierowych staruszków wciąż żyje nadzieją na tego jednego na dziesięć lat czytelnika.
Choć czytam wciąż bardzo dużo, to przez ostatnie kilkanaście lat zmienił się mój sposób kupowania książek. Nie tylko za sprawą tego, że znacznie rzadziej korzystam z antykwariatów. Ani nawet z powodu ebooków. Kiedyś często wstępowałem do jakiejś księgarni (już oczywiście w czasach mniej odległych, niż PRL), snułem się między półkami szukając ciekawych pozycji. Dziś z reguły jeszcze przed wizytą w księgarni wiem, co chcę kupić. Dlatego wystarczają mi internetowe księgarnie.
Decyzję o tym, co chcę kupić, podejmuję jeszcze przed przekroczeniem fizycznego czy wirtualnego progu księgarni. Obawiam się więc, że bezpowrotnie mija czas niewielkich księgarni, do których człowiek wstępował w drodze z pracy do domu. Znikną z naszego pejzażu bez względu na to, czy uchwalona zostanie ustawa o cenie minimalnej książki.
Zresztą dla pisarza wizyty w księgarniach są deprymujące. Jak się człowiek rozejrzy po półkach, to dochodzi do wniosku, że już wszystko napisano.
Myśląc trzeźwo o przyszłości powinien więc zdobyć papiery operatora wózka widłowego. Na szczęście wtedy można zrobić sobie prosty test: wziąć z półek pięć losowo wybranych książek i zastanowić się, czy chciałoby się je przeczytać. Wtedy znacząco poprawia się humor, bo okazuje się, że jak człowiek chce poczytać coś ciekawego, to sam musi sobie napisać.
Bez wątpienia wielką rolę w mojej miłości do książek miały wszystkie szkoły, przez które udało mi się przebrnąć. Szkoły mają jedną niezaprzeczalną zaletę - w spisach lektur zwykle nie ma ciekawych książek. Dlatego nie odbierają nam przyjemności obcowania z wciągającą literaturą. Najlepsza książka, gdy trzeba ją omówić na lekcji, nabiera smaku czerstwego chleba.
Podobnie zresztą jest z recenzowaniem książek. Co jakiś czas pisałem ich prasowe recenzje i niestety zawsze odbierało mi to sporą część czytania. Przygotowując się do recenzowania trzeba pozaznaczać co ważniejsze fragmenty, notować swoje przemyślenia. Paskudztwo. Ale pokusa, żeby czytając przy okazji zarabiać jest nie do powstrzymania.
Pęcznieje więc moja papierowa biblioteka, a książki z trudem mieszczą się nawet w Kindle’u. A za sprawą antykwariatów na Allegro od czasu do czasu czytam książki, które zainteresowały mnie wiele lat temu, ale nie zdołałem ich wówczas kupić w księgarni.
Po drugiej stronie komputerowego monitora wyrósł gigantyczny antykwariat.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
* Zdjęcia: Shutterstock