REKLAMA

Apple robi wszystko, żebym nawet nie myślał o zakupie nowego Maka. I robi to niesamowicie skutecznie.

Stary Mac, nowy OS X
REKLAMA
REKLAMA

Właściwie od pierwszej chwili, kiedy zdecydowałem się na zakup starego, wysłużonego Maka Mini 2009, byłem przekonany, że jest to po prostu eksperyment o stosunkowo niskim poziomie ryzyka. Nie spodoba mi się - nie stracę zbyt wiele. Spodoba się - sprzedam i kupię coś nowszego. Proste.

Stało się jednak zupełnie inaczej.

Mac, OS X i współpraca z iPhone'em spodobały mi się na tyle, że postanowiłem zostać w tym układzie. Może i sprzęty te (oraz systemy) nie zmieniły mojego życia, ale zawsze były doświadczeniem ciekawym i świeżym. Zamiast jednak kupować nowego Maka Mini, przez wzgląd na to, jak dobrze sprawdzał się w mojej - niezbyt wymagającej "obliczeniowo" - codziennej pracy, zdecydowałem się go zachować. Konieczne było wprawdzie dodanie dysku SSD, aby uzyskać satysfakcjonującą płynność, ale to stosunkowo niewielki wydatek, a poza tym mogę go przenieść w przyszłości do nowego komputera.

Od czasu do czasu przez ostatnie kilka miesięcy pojawiała się jednak w mojej głowie myśl o wymianie "Miniacza" na nowszego. W podstawowej konfiguracji wersja 2014 nie jest przesadnie kosztowna, a z pewnością starczyłaby na kilka następnych lat, a inwestycja szybko zwróciłaby się w komforcie pracy.

Nie chodzi tu jednak o to, że Mini 2009 był pod kontrolą Yosemite powolny - tego zdecydowanie nie napiszę. Nawet bez stosowania kilku sztuczek i zmian w ustawieniach, którymi można wspomóc jego wydajność, był komputerem... wystarczającym. Brakowało mu jednak trochę do tej osx-owej lekkości, którą obserwowałem na nowszych konstrukcjach (jak np. Macbooku Pro 2011 z i5).

Drobne, ale drażniące rzeczy. Przykładowo, o ile np. właściwie wszystkie systemowe animacje były prawie idealnie płynne, o tyle przy aktywowaniu Mission Control animacji po prostu nie widziałem. System przycinał wtedy do tego stopnia, że - nawet przy niezbyt wielu otwartych oknach - widziałem tylko pierwszą klatkę tej animacji (wszystko duże) i ostatnią (wszystko małe). Pomiędzy tym nie było albo nic, albo może jedna czy dwie dodatkowe klatka.

Trudno było też czasem pogodzić się z nieco zbyt długim czasem uruchamiania programów. Może i większość czynności realizuję w przeglądarce, ale czasu otwierania pozornie prostego kalendarza był wręcz przykry. Cóż, z takimi rzeczami trzeba się pogodzić, kiedy twój komputer ma pod maską C2D i 4 GB RAM.

Takich, mniejszych lub większych, "zgrzytów" nie było wiele, ale były. Nie przeszkadzały w pracy, ale po prostu kłuły w oko. I wtedy pojawił się El Capitan.

Pierwszych wersji beta nie instalowałem, zaryzykowałem dopiero przy trzeciej, na kilka godzin przed tym jak Apple udostępnił ją wszystkim zainteresowanym. Po tym czasie już wiem, że amerykański gigant jeszcze długo nie zobaczy moich pieniędzy. Nie dlatego, że niesamowicie coś schrzanił, ale dlatego, że trudno mi poznać mój komputer. Jest tak szybki, że nie wiem, czy pod moją nieobecność w domu na czas instalacji, ktoś nie włożył do starej obudowy nowych "bebechów".

Zrzut ekranu 2015-07-09 o 20.47.28

Trudno przy tym mówić o efekcie "świeżej" instalacji. Przeżyłem już conajmniej dwie instalacje Yosemite zupełnie na czysto, w tym jedną na czysto po zakupie dysku SSD. Może i tym razem przeskok w wydajności nie jest tak gigantyczny, jak w tym ostatnim przypadku, ale i tak jest niesamowicie, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że mówimy o sprzęcie, który - zgodnie ze swoją nazwą - trafił na rynek niemal 6 lat temu. Może i komputery nie starzeją się dziś tak szybko, jak smartfony czy tablety, a i prawdopodobnie na innych systemach zdarzają się podobne sytuacje, ale i tak robi to ogromne wrażenie.

W całym systemie nie ma chyba ani jednego elementu, ani jednej aplikacji i animacji, która nie działałaby lepiej, dużo lepiej, niż na poprzedniej wersji systemu. Mission Control działa zaskakująco płynnie (może nadal nie jak na i5, ale i tak jest bardzo dobrze), systemowe aplikacje i aplikacje zewnętrzne, z których korzystam, uruchamiają się w większości prawie natychmiast. O wiele przyjemniejsze jest nawet korzystanie z Safari.

Oczywiście nie można mówić, że po finalnym wydaniu El Capitana, nagle stary Mac stanie się idealnym sprzętem dla każdego, ale bez wątpienia dla... większości. Przeglądanie sieci, bardzo podstawowa obróbka zdjęć, przetwarzanie tekstu, oglądanie filmów, organizacja kalendarza, kilka czy kilkanaście mniej wymagających, ale działających w tle aplikacji. Tego wymagam od komputera, a dodatkowo jestem szczęśliwy, kiedy to wszystko jest naprawdę płynne. I teraz właśnie tak się stało.

Poszczególnych nowości nie będę na razie opisywał, tak samo jak nie będę oceniał całego systemu (może i nie powinienem - na razie trudno mi przyzwyczaić się do nowej, moim zdaniem gorszej czcionki). Na to przyjdzie czas później.

Możliwe też, że po prostu Yosemite, od którego zacząłem przygodę z Makami, był tak pod względem wydajności schrzaniony, że mogło być już tylko lepiej. Nieistotne.

Wiem już jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, nie popełniłem błędu instalując dziś trzecie wydanie bety OS X 10.11, nawet jeśli będę musiał za to zapłacić kilkoma "wysypaniami". Po drugie, nie będę wahał się ani sekundy przed dokonaniem aktualizacji do kolejnych wydań beta, a na końcu do wydania końcowego.

Nie jestem pewien, czy jest to ostatni dobrze działający system na tym Maku, czy może przyjdą po nim kolejne, ale o tym teraz nie myślę. Na razie cieszę się z tego, że bez wydawania ani grosza, dostałem praktycznie całkowicie nowy komputer.

REKLAMA

PS Na grafice otwierającej jest (oczywiście) nowsza wersja Mini niż moja. 

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA