REKLAMA

Tak wygląda śmierć drona

Piloci statków powietrznych mają w zwyczaju życzyć sobie tyle samo startów, co lądowań. Podobne życzenia mogą składać sobie operatorzy dronów… choć wszyscy zdają sobie sprawę, że w tym przypadku kraksa jest wyłącznie kwestią czasu. Dość boleśnie przekonałem się o tym na własnym dronie.

Tak wygląda śmierć drona
REKLAMA
REKLAMA

„Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. Równie nieświadomie co niefortunnie, wprowadziłem tę zasadę Alfreda Hitchcocka w życie. W efekcie powstało nagranie, które do teraz przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Możecie je zobaczyć poniżej.

Co się stało?

Podczas nagrywania plenerowej sesji ślubnej znajomych, mój dron zaliczył niespodziewaną kąpiel. Prawa Murphy'ego zadziałały w stu procentach. Mimo że nagrywaliśmy na terenie rozległego parku przy dworku, to dron nie spadł na którymś z 250 tys. metrów kwadratowych trawy. Miejscem przymusowego lądowania był stawik szerokości zaledwie 5 metrów.

Jak do tego doszło?

Podczas spokojnego lotu do przodu, dron lekko zboczył na bok. Co było przyczyną? Lekki podmuch wiatru, niedokładność GPS, zakłócenie sygnału GPS między koronami drzew, drgnięcie ręki na drążku aparatury, błąd samej aparatury? Tego pewnie nigdy się nie dowiem.

Wystarczyło, że dron musnął jednym śmigłem gałąź drzewa. Dalej sytuacja rozegrała się w mgnieniu oka. Po ułamku sekundy wszystkie wirniki wkręciły się w liście. Próby odbicia dronem na bok okazały się bezskuteczne. Gdy tylko udało mi się uwolnić z gałęzi, dron stracił siłę nośną (prawdopodobnie na skutek złamania dwóch śmigieł), po czym runął w dół.

Jak można było uniknąć tej sytuacji?

Odpowiedź może być tylko jedna – zachowując większy dystans do drzewa. Zdradziecki okazał się podgląd kadru na ekranie.

dron

Aby dokładnie widzieć szpaler między drzewami, musiałem ustawić się w dość sporej odległości od mostka nad stawem. Z dystansu trudno jest ocenić położenie drona w przestrzeni oraz jego odległość od drzewa. W związku z tym wspomagałem się podglądem obrazu na monitorze, jednak szeroki kąt kamery GoPro zrobił swoje. Korona drzewa, która na ekranie była dobry metr od drona, w rzeczywistości okazała się być tuż obok.

Wnioski?

  1. „Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść…”, czyli ostrożność ponad dobry kadr. Lepiej nagrać mniej, lepiej mieć nieco słabsze ujęcie, ale wrócić pewnie na ziemię.
  2. „Telewizja kłamie”, czyli nie warto bezwzględnie ufać podglądowi na ekranie. Szczególnie, jeśli podgląd jest realizowany na szerokim kącie, a już zwłaszcza, gdy obiektyw to rybie oko.
  3. „Silny duch lecz wątłe ciało”, czyli kamera GoPro bez podwodnej obudowy jest odporna na topienie... ale tylko przez 4 minuty.
  4. „Jaka piękna katastrofa”, czyli dym ze spalonego regulatora silnika wydobywający się spod wody to o tyle ciekawy, co smutny widok.

Co dalej?

Sprzęt obecnie jest rozkręcony na części pierwsze i „pływa” w kolejnej kąpieli – tym razem w tak suchej, jak to możliwe, czyli w misce wypełnionej ryżem. Mechanicznie uszkodziły się tylko dwa śmigła, a trzy regulatory spaliły się pod wodą. Wszystkie pozostałe elementy wyglądają jak nowe. Pozostaje tylko pytanie, co z elektroniką. Odpowiedź poznam po kilku dniach suszenia.

Wpis ten powstał ku przestrodze. Drony to nie zabawki, a nauka latania to nie bułka z masłem. Kraksy są nieuniknione, a najdrobniejszy błąd może oznaczać kilka tys. zł straty. Nawet jeśli kreślisz w powietrzu wymyślne figury i masz świetną orientację w terenie – nie wszystko da się przewidzieć.

REKLAMA

Dla mnie jest to duża lekcja na przyszłość, a jednocześnie ogromna motywacja do dalszej nauki latania. Co nas nie zabije, to nas wzmocni! Myślę, że to doświadczenie jest najlepszą lekcją pokory, jaką może dostać operator drona. Wychodzę z niej z podniesioną głową i wiem, na co zwracać (dużo) większą uwagę.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA