Zastanów się, zanim nazwiesz współczesną kulturę fast foodem
Dostęp do dóbr kultury jest dziś łatwiejszy niż kiedykolwiek. Wystarczą odpowiednio dobrane serwisy i tylko kilka kliknięć dzieli nas od przeczytania książki, wysłuchania albumu muzycznego, czy obejrzenia najnowszego odcinka ulubionego serialu. Ta prostota sprawia jednak, że kultura nam zwyczajnie... powszednieje. Czy to znaczy, że abonamenty ją deprecjonują?
Dla nas, klientów, nastały naprawdę wspaniałe dni. Jeśli ktoś ma co do tego jakiekolwiek wątpliwości, to niech rzuci okiem 10 lat wstecz - chciałeś książkę? Szedłeś do księgarni. Jeśli nawet zamawiałeś przez Internet, musiałeś poczekać na przesyłkę. Najnowszy album ulubionego wykonawcy? Tylko w wybranych sklepach. Chciałeś obejrzeć serial? Czekałeś tydzień, aż kolejny odcinek pokaże się w linearnej telewizji.
Czasy się zmieniły
Przez ostatnią dekadę wszystko stało się prostsze. Dzięki globalnemu boomowi na e-booki, książki stały się łatwo dostępne jak nigdy dotąd. Rewolucja iTunes kompletnie zmieniła sposób w jaki słuchamy muzyki, zmieniając centrum uwagi z całego albumu, na pojedyncze piosenki. Wideo na żądanie sprawiło, że coraz mniej osób ogląda tradycyjną, przeplataną reklamami i schematyczną telewizję.
W ostatnich latach świat poszedł o kolejny krok dalej - doczekaliśmy się rewolucji abonamentowej. Za drobną, miesięczną opłatą możemy dziś mieć dostęp do gigantycznej bazy dóbr kulturowych. Bazy tak ogromnej, że nigdy nie zdołamy jej w całości pochłonąć. Chcesz posłuchać muzyki? 19,99 zł miesięcznie i zyskujesz dostęp do milionów utworów w serwisach streamingowych, wszystko o klik od ciebie. Seriale? W Polsce VOD jeszcze raczkuje, ale w krajach bardziej "cywilizowanych" dostęp do filmów i seriali jest równie bezproblemowy jak do muzyki. Wystarczy wspomnieć o takich serwisach jak Netflix, Hulu, czy HBO GO.
Nawet rynek książki doczekał się swoich usług abonamentowych. Na rynkach zachodnich niekwestionowanym (bo niemalże niemającym konkurencji) liderem jest Amazon Kindle Unlimited. W ramach miesięcznej opłaty dostajemy dostęp do tak potężnej bazy książek, że umysł nie jest w stanie tego ogarnąć. Self-publisherzy, wydawcy tradycyjni... wszystko o klik od użytkownika. Na rodzimym rynku podobną usługę oferuje Legimi. Choć znajdziemy tam "zaledwie" około 10 tys. pozycji, to i tak jest to więcej, niż kiedykolwiek zdołamy pochłonąć.
Pojawia się zatem pytanie, zrodzone z zastanowienia nad tym przesytem łatwo dostępnej treści:
Czy łatwy dostęp do kultury i sztuki oznacza, że nie potrafimy jej należycie docenić?
Nie da się zaprzeczyć, że choć czasy mamy pod wieloma względami piękne, a potencjalnych konsumentów jest nieporównywalnie więcej, niż - powiedzmy - 100 lat temu, to cierpimy cywilizacyjnie na ogromny przesyt informacji, a co za tym idzie, również i sztuki.
Codziennie zalewają nas dziesiątki artykułów w sieci. Jako osoba, która każdego dnia z racji wykonywanej pracy musi się przegryźć przez sporą ich ilość, zdaję sobie sprawę jak niewiele z nich zostaje ze mną na dłużej. Jak niewiele z nich pamiętam, a jak wiele dodaję do Pocketa, żeby później przeczytać, lecz ostatecznie nigdy do nich nie wracam.
Zupełnie inaczej rzecz miała się w czasach, gdy źródłem informacji była codzienna gazeta, a bogate artykuły można było znaleźć w wydaniach specjalnych, bądź comiesięcznych periodykach. Dziś identyczną (a może nawet i większą) dawkę treści dostajemy skondensowaną w ciągu jednej godziny. I to biorąc pod uwagę tylko krajowe media.
W związku z tym nietrudno uznać, że coraz częściej pochopnie nie dajemy szansy treści, bezrefleksyjnie ją odrzucając, nie poświęcając należytej uwagi.
Zanim nastała era usług VOD, film musieliśmy kupić na zewnętrznym nośniku, jeśli nie chcieliśmy oglądać go w telewizji. A skoro już kupiliśmy, to głupio nie obejrzeć, prawda? W końcu na coś wydaliśmy pieniądze, więc nawet jeśli nie do końca się nam podoba, to chociaż go zobaczymy.
Dzisiaj, gdy dostęp do wideo mamy w ramach abonamentu, możemy przebierać w treści do woli, a jeśli film nam się nie podoba, to po 10 minutach po prostu zmieniamy go na inny. Nie dajemy szansy obrazowi, jeżeli pierwsze chwile nie przykują nas do ekranu. To się po prostu nie wpasowuje w tempo XXI wiecznego życia, gdzie wszystko chcemy mieć na już, a czasu jest za mało, by dawać szansę dziełu, które nie porwie nas od pierwszej chwili.
Tymczasem równie dobrze może okazać się, że od 11 minuty film jest najlepszym, co zobaczylibyśmy w życiu. Tylko że my w tym czasie już będziemy przeglądać bazę danych w poszukiwaniu alternatywy.
Podobnie jest z muzyką. Abstrahując od tego, że wraz z modelem słuchania zmienił się model tworzenia muzyki i mainstreamowi wykonawcy nie komponują już albumów jako całości, lecz nastawiają się na single; jeżeli artysta nie stworzy singla, który nas oczaruje, nie ma szans, żebyśmy poszli o krok dalej i wysłuchali całego albumu.
Komponujemy playlisty z pojedynczych utworów, podczas gdy twórca domyślnie chciał, żebyśmy pochłonęli ich więcej, w ramach jednego long-playa. Tracą na tym szczególnie ci wykonawcy, którzy oparli się modzie na single i nadal tworzą swoje płyty jako jedną, koherentną całość. Wyrwanie z niej jednego utworu to niemalże tak, jakby z książki wyrwać samotny rozdział i na jego bezkontekstowej podstawie oceniać całą pozycję.
Kogo to jednak obchodzi? Szybkie tempo życia - szybkie tempo konsumpcji treści. Jeśli jeden fragment układanki jest za słaby dla mojego gustu, zastąpię go innym. Przecież mam wybór.
Dotychczas przed takim stanem rzeczy dość silnie bronił się świat literacki. Choć e-booki niewypowiedzianie ułatwiły nam dostęp do książek, to nadal był to zakup, który obciążał nasz portfel i jako tako zobowiązywał do lektury (choć badania pokazują, że przeciętny e-czytelnik więcej książek zbiera, niż czyta - aczkolwiek czyta ich więcej, niż czytelnik "analogowy").
Tymczasem również i tę rzeczywistość dopadła postępująca "abonamentyzacja" kultury. W połączeniu z wszechobecną technologią i możliwością czytania gdzie chcemy, i w zasadzie na czym chcemy, książka została odarta ze swoistego rytuału lektury... a przynajmniej tyle teorii.
Jest bowiem druga strona medalu, którą ujawnia właśnie abonament na książki - czy w dzisiejszych czasach możemy w ogóle mówić o jakimkolwiek deprecjonowaniu czegokolwiek, kiedy bogiem opartej o demokrację i kapitalizm cywilizacji jest wolność wyboru?
Być może czas przestać się oszukiwać, że twory kultury to współczesne wersje świętej krowy?
W końcu... czy abonament aż tak różni się od biblioteki? A czy biblioteka zaniża wartość książki?
Odpowiedź chyba może być tylko jedna. Oczywiście że nie. Biblioteki przez wielu nadal są postrzegane jako strażnice wiedzy (tak, nadal są tacy ludzie, pomimo doby Internetu!) i miejsca kultury. A spójrzmy na zasady ich działania.
W każdej chwili możemy wypożyczyć, bądź przeczytać na miejscu książkę. Jeśli nie przypadnie nam do gustu, po kilku pierwszych rozdziałach możemy ją zwrócić i wymienić na inną. Ba! Nawet nie przyjdzie nam za to zapłacić! Ewentualnie symboliczną opłatę za wyrobienie karty bibliotecznej, czy skromną miesięczną daninę w przypadku bibliotek prywatnych.
Z tym, że w zbiorach bibliotecznych przebieramy według własnych upodobań nikt nie polemizuje. Nie spotkałem się jeszcze ze stwierdzeniem, że wygoda dostępu do literatury w tych instytucjach to cios wymierzony w twórców, bo dają czytelnikowi wolność wyboru i sprawdzenia książki przed wzięciem jej do domu. A nawet jeśli ją zabiorą, to przecież w każdej chwili mogą ją zwrócić, prawda?
Tak jak w przypadku współczesnych abonamentów za serwisy streamingowe, usługi VOD czy internetowe wypożyczalnie e-booków, biblioteka (która w większości przypadków jest zupełnie darmowa) pozwala nam na śmiesznie łatwy dostęp do treści.
Tym bardziej, że biblioteki również ulegają postępującej cyfryzacji i w coraz większej ilości placówek wypożyczymy nie tylko pożółkłe paperbacki, ale np. czytnik e-booków z załadowanymi pozycjami, posłuchamy/wypożyczymy płyty z muzyką i filmem, dostaniemy dostęp do komiksów (prawie jak Marvel Unlimited, nieprawdaż?) i wiele, wiele więcej.
A skoro instytucje nadal uważane jako ostoje kultury postępują z duchem czasu, dając takie możliwości, to chyba nie możemy tu mówić o jakimkolwiek zaniżaniu wartości.
Kultura wcale nie skurczyła się do rozmiarów fast-foodu. Część z niej zawsze taka była
Odrzućmy wobec tego na moment romantyczne mrzonki o rytuałach, obcowaniu z wyższymi wytworami ludzkości, et cetera, et cetera. Oczywiście, od zawsze istniały miejsca i media, które wymagają specjalnej celebracji, i konsumpcji z należytym namaszczeniem. W końcu dlatego nadal chodzimy do teatrów, odwiedzamy filharmonie, a czasem nawet zaglądamy na pokazy kina niezależnego i czytamy poezję.
Historycznie pozostaje jednak faktem, że muzyka zawsze służyła przede wszystkim zaspokojeniu chwilowej potrzeby, czy to na wytwornych bankietach, czy też na grodzkich podwórzach wśród tłuszczy. Przed nastaniem ery kinematografii, gdy jedynym kompaktowym źródłem opowieści była książka, nowele traktowano jako zwyczajny zapychacz czasu.
Tak zwana "wielka literatura" stanowiła zupełnie odrębny kanon - identycznie jak dziś. W końcu nie oszukujmy się, kto czyta Joyce'a, Prousta czy innych Shakespearów w ramach abonamentu, dla rozrywki? Większość ludzi oddaje się raczej lekturze literatury rozrywkowej bądź non-fiction. Tak samo jak w czasach wiktoriańskich prym wiodły rodzące się wtedy nowele, zabierane do rodzących się wtedy linii kolejowych. Dla zabicia czasu, nie kontemplacji.
A skoro nie zmienił się sposób w jaki traktujemy książki, muzykę czy film, to czy można demonizować fakt o poprawie ich dostępności i ogromie wyboru? Nie sądzę.
Bo chyba nie można nazwać złem tego, że konsumujemy ich więcej niż kiedykolwiek?
Choć globalnym trendem jest coraz niższy próg satysfakcjonującej nas rozrywki, to liczby nie kłamią - od czasu pojawienia się serwisów streamingowych i usług abonamentowych najzwyczajniej w świecie konsumujemy więcej treści. Właśnie dlatego, że jest tak łatwo dostępna. Właśnie dlatego, że daje nam aż taki wybór.
Z perspektywy konsumenta, żyjemy w erze totalnej wygranej. Wszystko jest pod ręką, oddalone o kilka kliknięć myszką, czy dotknięć ekranu smartfonu. A to, na ile doceniamy daną treść, jest wyłącznie kwestią indywidualną. Co przy okazji wywiera o wiele większą presję na twórców.
Bo skoro dziś każdy może napisać i opublikować książkę, nagrać płytę czy stworzyć własny film, to walka o serca odbiorcy powinna być bardziej zacięta. A argument o przesycie również bywa dyskusyjny.
Mimo tego, że ze smutkiem obawiam się, iż nasza cywilizacja nie pozostawi po sobie tak klarownego dziedzictwa jak inne epoki (właśnie z powodu jego przesytu) to autorzy wszelakich dzieł kultury nie powinni zapominać, że tworzą przede wszystkim tu i teraz. Dla współczesnych.
Ogrom treści oznacza również ogrom odbiorców. A ten tort jest na tyle duży, że każdy ma szansę odkroić z niego dla siebie kawałek. Zwłaszcza gdy tortów jest więcej niż jeden.
*Część grafik pochodzi z serwisu Shutterstock