Leonardo Di Caprio jako Steve Jobs? Niestety nie wróży to nic dobrego
Świat obiegła dziś informacja, że do roli Steve'a Jobsa w filmie produkcji Sony na podstawie scenariusza Aarona Sorkina przymierzany jest... Leonardo Di Caprio. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale ta nominacja nie wróżyłaby niczego dobrego projektowi tego filmu.
Obejrzałem ostatnio "Jobsa" - pierwszy zapewne z długiej serii filmów o zmarłym kilka lat temu charyzmatycznym twórcy Apple'a, a dla mnie osobiście najwybitniejszej postaci w historii rynku technologii komputerowych. Obejrzałem i się załamałem. Ten gniot jest nie tylko obrazą dla pamięci postaci Steve'a Jobsa, ale przy okazji po prostu wybitnie słabym filmem pod kątem scenariuszowym, aktorskim, reżyserskim, dramaturgicznym; no dosłownie każdym.
Każdy kto przeczytał "oficjalną" biografię Jobsa autorstwa Waltera Isaacsona doskonale wie, jak wybitnie skomplikowaną postacią był twórca Apple'a, a jego życie mogłoby stanowić podstawę świetnych scenariuszy różnego rodzaju typów filmu: sensacyjnego, dramatycznego, komediowego, czy familijnego.
Najgorsze co można zrobić to próbować streścić życie Jobsa w ramach quasi-biograficznego filmu, co niestety próbowano robić w "Jobsie". W 90 - 100 minut długości przeciętnego filmu nie da się tego dobrze zrobić, więc w rezultacie dostajemy film niezrozumiały dla niezorientowanego w szczegółach biografii Steve'a Jobsa widza, na dodatek z kompletnie spłaszczonymi, zinfantylizowanymi wątkami.
Film na podstawie scenariusza Sorkina ma być inny. Składa się ponoć z trzech 30-minutowych scen zza kulis przygotowania do słynnych prezentacji produktowych prowadzonych przez Jobsa.
To brzmi dość przekonująco, bo niesztampowo, z potencjałem na pokazanie skomplikowanego charakteru Jobsa i jego podejścia do życia/pracy, tyle że przy okazji nie brakuje wątpliwości. Pierwszą z nich jest trudność ze znalezieniem reżysera. Typowany do tej roli genialny David Fincher ponoć nie dogadał się z Sony. A szkoda, bo patrząc chociażby po tym, jak Flincher potraktował "Dziewczynę z tatuażem" - film równie trudny do zaadaptowania po wybitnej powieści i całkiem niezłym oryginalnym filmie szwedzkim - byłaby szansa na dzieło wolne od banału, w który tak łatwo wpaść analizując postać Jobsa.
Drugim jest właśnie Leonardo Di Caprio - aktor bez wątpienia wybitny, choć z tendencjami do odtwarzania ciągle tej samej roli w kolejnych filmach (Aviator, Incepcja, Gatsby, czy Wilk z Wall Street). Dopiero niedawno niesamowitą i nietypową dla siebie rolą w "Django" Tarantino, Di Caprio przekonuje, że może zagrać coś więcej niż rozhisteryzowanego self-made mana.
Di Caprio jest jednak aktualnie na samym szczycie hollywoodzkiej piramidy, co oznacza, że produkcje, w które się angażuje są typowymi hollywoodzkimi superprodukcjami - ociekają setkami milionów dolarów w teledyskowej konstrukcji. Odnoszę wrażenie, że taka formuła nie sprawdzi się przy ekranizacji biografii Steve'a Jobsa.
Nie ma więc reżysera, jest wątpliwy kandydat do odtwórcy głównej roli i to niestety nie napawa optymizmem przed kręceniem "kultowego filmu o Stevie Jobsie". Jeśli bowiem miałby to być paszkwil podobny do "Jobsa" z Ashtonem Kutcherem w roli głównej, to wolałbym pewnie by w ogóle nie powstawał.