REKLAMA

Witajcie w nowej rzeczywistości. Ta powódź to dopiero początek

Witajcie w nowej rzeczywistości – tak można byłoby podsumować dyskusję o przyczynach i skutkach tegorocznej wielkiej powodzi. Choć faktycznie takie zjawiska zdarzały się od dawna, to zmiany klimatu sprawiają, że nie można opadów ocenić jako „typowej” katastrofy, która po prostu od czasu do czasu się przytrafia. Rodzi się jednak pytanie, jak w tej rzeczywistości się odnajdziemy.

rzeki
REKLAMA

Przyczyną ostatnich opadów był niż genueński – podobnie zresztą jak w przypadku deszczów z 1997 r. Jak zauważa w rozmowie z „Wyborczą” ekohydrolog dr Sebastian Szklarek to zjawisko starsze od globalnego ocieplenia. Co jednak wcale nie oznacza, że ci, którzy twierdzą, że powodzie były od zawsze i to nic nadzwyczajnego, mają rację.

REKLAMA

Niż niósł wilgotne powietrze znad rozgrzanego ponad normę Morza Śródziemnego – wyjaśnił naukowiec. Jako że morze jest coraz cieplejsze, wyparowuje z niego więcej wody. Im więcej wody w chmurach, tym bardziej wzrasta szansa na większe opady. I to miało miejsce w ostatnim czasie.

Prof. Szymon Malinowski, fizyk atmosfery, w rozmowie z oko.press zwrócił uwagę na inną niepokojącą i nadzwyczajną kwestię. To nie tylko rekordowe temperatury wód Morza Śródziemnego, ale też okres, w którym doszło do opadów.

- We wrześniu powinny być gorsze warunki do powstawania tego typu zdarzeń, opady powinny być mniejsze – komentuje fizyk atmosfery.

To oznacza, że okres występowania tego typu zjawisk niestety się wydłuża. I musimy liczyć się z tym, że podobnych dużych i niszczycielskich opadów będzie w przyszłości więcej.

Tamtą powódź nazywaliśmy powodzią tysiąclecia. Po 25 latach przychodzi następna „powódź tysiąclecia”, a w międzyczasie było kilka „powodzi stulecia”. To znaczy, że zmienia się punkt odniesienia. „Stuletni” czy „tysiącletni” to jest miara prawdopodobieństwa występowania tego typu niżu w klimacie takim, jaki był. Teraz klimat przestał być stacjonarny, zmienia się coraz szybciej. Zatem szanse występowania tego typu zjawisk w przyszłości rosną

– podsumowuje prof. Malinowski.

Człowiek jest winny

Wiele osób zwraca uwagę, że działalność człowieka niejako „pomogła” żywiołowi. Mowa tu nie tylko o samej odpowiedzialności ludzkości za katastrofie klimatycznej, ale też m.in. o wycince drzew.

Z badań dr. hab. Andrzeja Affeka wynika, że sieć sztucznych traktów i przecinek w górach może przyczyniać się do zwiększenia maksymalnego spływu o kilkanaście procent. A przy takich opadach to naprawdę dużo.  To ważny element ochrony przeciwpowodziowej, a nadal poświęca się mu mało uwagi. Podobnie zresztą jak naturalnej mikroretencji leśnej. Powalone pnie leżące w poprzek stoku, wykroty, śródleśne bagienka, przytamowane rowy, mimo że to drobne elementy ekosystemu leśnego, to w skali zlewni potrafią znacząco spowolnić spływ wód. Nie mówiąc już o naturalnych lasach podmokłych lub stawach bobrowych. Koncentrujemy się na retencji technicznej i budowie zbiorników, tymczasem gotowe rozwiązania są w lesie

– zwraca uwagę prof. Krzysztof Świerkosz w rozmowie z „Wyborczą”.

Naukowiec dodaje jednak, że w Beskidach i Sudetach większość lasów to dziś monokulturowe świerczyny z początku tego wieku lub jeszcze starsze. Zamierają, więc konieczna jest przebudowa do lasów liściastych. Zamieranie świerka powoduje, że konieczna jest wycinka, bo w innym przypadku „będziemy mieli martwy las stojących pni”. Mogłyby schodzić całe stoki, ponieważ martwe drzewa „nie pełnią już funkcji stabilizującej”.  

Natomiast to nie jest tak, że leśnicy wycinają lasy, bo im się tak podoba. Planową gospodarkę leśną prowadzą od dawna i niestety w tej chwili zbieramy tego owoce. Można powiedzieć, że w ten sposób płacimy za te blisko 100-200 lat zaniedbań polegających na masowym obsadzeniu świerkiem naszych gór, a w tym Masywu Śnieżnika. Oczywiście pozyskiwane są także stare buczyny - to zupełnie inna sprawa, bo one powinny być zachowane dla przyszłych pokoleń w takim stanie, w jakim znamy je dziś  – podsumowuje prof. Świerkosz.

Na konieczność spowalniania wody w rozmowie z dzikiezycie.pl zwracał uwagę dr Andrzej Jermaczek, biolog i autor książek o ochronie przyrody. To fragment wypowiedzi z... 2010 r.!

Oczywiście o zapobieganiu powodziom należy myśleć przede wszystkim w górach i na pogórzu, bo to tam one najczęściej powstają. Rozwiązaniem nie są jednak gigantyczne, sztuczne zbiorniki, które same, w przypadku przerwania trzymających je umocnień, spowodować mogą katastrofę, jakiej jeszcze nie widzieliśmy. Cała tajemnica tkwi w tym, że wody nie należy, jak to dotychczas robimy, poganiać – jej spływ trzeba wszelkimi sposobami spowalniać. Trzeba ją zatrzymać w podmokłych lasach, na łąkach, torfowiskach, w szerokich, naturalnych, zalesionych dolinach rzek i potoków. Wszędzie tam różne nasze interesy muszą zostać podporządkowane wodzie. Tymczasem w prawie wszystkim, co dziś robimy, ciągle dominuje trend przeciwny. Wciąż systematycznie zamykamy wodę w betonowych, wąskich korytach, kawałek po kawałku odcinamy wałami fragmenty zalewanych dolin, na międzywalach wycinamy ostatnie kawałki łęgów czy zarośli.

- Przyroda co jakiś czas udowadnia, że jednak się mylimy. I wszystko wskazuje na to, że będzie nam to pokazywać coraz częściej - dodawał i jak widać słowa naukowca okazały się prorocze.

Z drugiej strony cytowany wcześniej dr Sebastian Szklarek zauważa, że „doszliśmy do takiego momentu w rozwoju cywilizacji, że nie wszędzie możemy sobie poradzić przy pomocy rozwiązań opartych o samą naturę”. Niewykluczone, że obecnie zbiorników jest za mało, więc istniejące nie dają sobie rady.

REKLAMA

Jedno jest pewne - gdy już woda opadnie, czeka nas poważna dyskusja na temat tego, jak przygotować się do kolejnych niszczycielskich zjawisk. Bo to, że nadejdą, jest więcej niż pewne.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA