REKLAMA

Dostałem ochrzan i byłem z tego zadowolony. Zapraszam do mojego Netfliksa i Spotify

Rosnące ceny abonamentów, stale zmieniająca się oferta, brak tytułów, które nas interesują i które miały być zawsze na wyciągnięcie ręki, ale coś poszło nie tak. Jest alternatywa. Umiera, dogorywa, ale jeszcze zdążycie ją złapać i docenić.

płyty
REKLAMA

Jeśli zastanawiacie się, jak wyglądał przełom lat 90. i początek XXI w. w Polsce to Pabianice są dobrym eksponatem. Miasto ma oczywiście ambitne ekologiczne plany, jest ekskluzywny hotel w dawnej fabryce, nowe centrum handlowe, odświeżony dworzec PKP i wyremontowane tory tramwajowe, ale poza tymi niewielkimi enklawami współczesności czas się zatrzymał. Mój nostalgiczny spacer był jak z filmu, w którym główny bohater wraca do przeszłości, bo tu naprawdę nic się nie zmieniło. O, ten zegarmistrz ciągle działa, fotograf dalej robi zdjęcia w tym samym miejscu, sklep spożywczy ma ten sam szyld, który widziałem za dzieciaka, dyskonty nie pokonały warzywniaka w drewniaku na rogu, a pół miasta zajada się paydami, charakterystycznym pabianickim fast foodem – kolejne sztuki chrupiącej bułki rozchodzą się szybciej niż kebab na popularnej ulicy w dużym mieście w piątkowy wieczór.

REKLAMA

"To tu sprzedali mi kiedyś piracką płytę Eminema" – wskazałem na pusty sklep, w którym jak podpowiadała mi pamięć na własnej skórze doświadczyłem specyfiki przełomu wieków. Zapamiętałem to źle. Miało to miejsce dwa lokale obok. Szyba i drzwi wejściowe oblepione grafiką z płytą CD sugerowały, że ślady przeszłości się zachowały. Podszedłem bliżej, pchnąłem drzwi i zaskoczenie było jeszcze większe: sklep działa.

Charakterystyczny zapach, magiczna atmosfera – nie do końca to tutaj

Wewnątrz było jednak coś wyjątkowego. Zimno, ciemnawo, chłodne szpitalne światło niezbyt dokładnie oświetlało pełno pudeł wypchanych winylami i płytami CD. Przezroczyste opakowania ułożone tak, że trudno dostać się do tych na dole. To nic, ile tego jest! Zacząłem grzebać. Szybko odkryłem, że jestem na literce "S", więc szukam "The Smiths". Palec zatrzymał się na Suede, jednym z moich ulubionych zespołów. Płyta CD kosztująca tylko 20 zł, co za fart. No to szukamy dalej.

- Czegoś potrzeba czy tylko tak oglądacie? – zapytał pan, który nerwowo kręcił się po sklepie. Pokoik był mały, a przez kartony ciasny. Można było stanąć gdziekolwiek i mieć doskonały widok na wszystko, ale właściciel nie ryzykował i zajął miejsce naprzeciwko, upewniając się, czy za chwilę nie zwinę jakiejś płyty do kieszeni. "Szczególnie to interesuje mnie The Smiths, Morrissey, no i może Nick Cave" – odpowiedziałem. The Smiths nie było, dowiedziałem się natychmiast, ale Morrissey może tak. Pan od razu zaczął szukać i wyglądało to imponująco, bo szybkim, zwinnym ruchem ominął pudełka, wiedząc, gdzie kontynuować poszukiwania. Częściowo owocne: znalazły się dwie płyty, ale te akurat już miałem. Okiem wyznawcy nieśmiałego wokalisty z Manchesteru dostrzegłem, że to zagraniczne wydania, a nie coś, co można było kupić w Polsce hurtem.

Potem właściciel sklepu pokazał mi, gdzie leżą winyle Nicka Cave’a i widząc, że coś na pewno kupię, bo płytę Suede trzymałem w ręku, udał się do kasy, bacznie obserwując moje poczynania. Byłem w szoku, bo płyt było mnóstwo. Co wcale nie jest normą w takich miejscach – np. podobny łódzki sklep nie ma ani jednej, nie mówiąc już o sieciówkach. Wyciągnąłem debiut i zadowolony udałem się do kasy, czyli zrobiłem dwa kroki.

Wtedy pan właściciel zaczął wykład

Tak nie trzyma się płyty winylowej – zaczął głosem nie tyle co nieznoszącym sprzeciwu, ale nawet nie spodziewającym się jakiejkolwiek dyskusji.  Okładka to ubranie płyty na całe życie, tłumaczył. Owszem, płyta będzie działać, w ten sposób jej nie uszkodzimy, ale w wydaniu okładka jest tak samo ważna co sam krążek, szczególnie dla kolekcjonera. Zwykły słuchacz – poczułem szpilę – pewnie nie zwraca na to uwagi, nawet się tym nie przyjmuje, ale dla tych, dla których muzyka znaczy coś więcej, to świętość.

Po czym zwrócił uwagę, że znajdują się stosowne karteczki wyjaśniające, jak chwytać albumy, ale – co wyraźnie zaznaczył – były przez nas bezwiednie przesuwane, bo przeszkadzały w przeglądaniu. A przecież one po coś są i to nie przypadek, że znajdowały się dosłownie na każdym pudełku. Faktycznie tak było i faktycznie je zlekceważyłem, bo zachwycił mnie zaskakująco duży wybór płyt. Dusza pasjonata, szperacza, jednak przegrała z duszą kolekcjonera, za co słono zapłaciłem.

Mogłoby się zdarzyć tak, że na lekcję pana właściciela zareagowałbym nerwowo, coś odburknął i powiedział, że z zakupów nici. Przy wychodzeniu trzasnąłbym drzwiami zapowiadając bojkot trwający do końca mych dni. Spijałem jednak pouczające słowa, doceniając, że jeszcze mogę je słyszeć. Nie jestem w sklepie muzycznym. Jestem w świątyni, gdzie do fizycznych nośników podchodzi się z szacunkiem, wręcz przesadzonym. Co z tego, że wygląda jak piwnica, wszak nie liczy się to, jak się wygląda, ale co się oferuje.

Takich miejsc nie ma już prawie wcale, a za chwilę nie będzie w ogóle

Kilka dni wcześniej zapytałem znajomego, gdzie jeszcze w Łodzi można kupić filmy na DVD. Podał mi dwa adresy. Jeden znałem, drugi był dla mnie zaskoczeniem. Tym bardziej że punkt znajdował się w Centralu, czyli PRL-owskiej galerii handlowej, do której na zakupy zjeżdżało całe województwo, w tym moi dziadkowie i rodzice, kiedy nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu. Ale i dla mnie to ważne, symboliczne miejsce, bo w nieodległych, nieistniejących już na szczęście przejściach podziemnych tworzyłem swoją kolekcję filmów na DVD. Na straganach w tunelu można było kupić ubrania, kapcie, buty i mnóstwo innych bibelotów, ale też właśnie filmy czy książki. Na sprzedaż były płyty DVD dołączane kiedyś do gazet. Jedna sztuka kosztowała zwykle 5 zł, więc wracałem do domu z plecakiem pełnym filmów.

Pierwsze piętro w Centralu to również powrót do przeszłości. Większą część zajmuje sklep z ubraniami: eleganckimi i dość klasycznymi. Salonik prasowy, w którym ponoć dało się kupić płyty, nie był na widoku. Musiałem go odszukać, znajdował się w rogu, na samym końcu, jakby chował się przed współczesnością i liczył, że nikt go tam nie znajdzie. Ale ta walka jest przegrana. Stoisko z filmami skurczyło się do niewielkiego plastikowego koszyczka, w którym zmieściło się góra 30 filmów. Rozpaczliwy napis "super cena 3 zł" zachęcał do zakupu, ale nie znalazłem nic dla siebie. Oto resztki świata, którego pamiętam.

 class="wp-image-4321454"

Nie chodzi o to, że nie ma miejsc, gdzie można kupić tanie filmy. Nie ma już miejsc, gdzie filmy można po prostu kupić. Owszem, ostała się jeszcze półka w Empiku, ale to relikt przeszłości, skoro coraz więcej dystrybutorów wycofuje się z tego biznesu.

Ofiary streamingu, o których się zapomina

Od dawna na to narzekam: co z tego, że oferta serwisów streamingowych puchnie, tytułów jest wiele, ale dziwnym trafem nigdy nie ma tego, co chce się obejrzeć. Streaming miał być wygodą, oferować łatwy i legalny dostęp do olbrzymiej biblioteki, ale ideałów nie ma. Tytuły raz są u jednej firmy, raz u drugiej, a potem nie ma ich wcale i nie wiadomo, kiedy wrócą. Raczej nigdy, bo nie opłacało się ich trzymać, jeśli oglądalność przez te kilka miesięcy była śmiesznie niska.

Na ten fakt zwracała ostatnio uwagę Malwina, pisząc o powracającym piractwie:

Jeszcze inną kwestią jest sam wybór. Każdy, kto choć raz zajrzał do oferty HBO Max czy Netflix zauważyłby, że są tam w gruncie rzeczy treści amerykańskie, brytyjskie, produkcje z ostatnich lat, skierowane do przeciętnego odbiorcy. Brakuje w nich treści powoli stającymi się lost media, czyli filmami i serialami sprzed kilku dekad i zwykle będącymi produkcjami nieanglojęzycznymi. Choć takich Czterech Pancernych i Psa czy Stawkę większą niż życie obejrzymy w TVP VOD, ale na próżno nam szukać tam Urwisów z Doliny Młynów czy Samochodzika i templariuszy. Problem pogłębia się w krajach z o wiele gorszym dbaniem o dziedzictwo kulturowe i cyfryzację, gdzie nie ma odpowiednika TVP VOD czy Polsat Box Go, który choć częściowo dawałby dostęp do klasyków. Tam torrenty ratują treści od zapomnienia.

Może zainteresować cię także:

Tę funkcję powinni pełnić wykładowcy jak pan właściciel sklepu w Pabianicach. Nazwijcie to wrzeszczeniem dziadka na chmury, kolejną tyradą w stylu "kiedyś to było", ale tak, uważam, że to właśnie takie miejsca były bezcenne. Gdzie na pytanie, czy jest taka i tak płyta, film czy książka, sprzedawca pyta, o jakie wydanie nam chodzi. Nie mieli jednak na to szansy, przegrali nierówną bitwę, której ofiarami jesteśmy także my, o czym niestety świadczy sam powrót piractwa.

To nie tak, że jestem wrogiem platform streamingowych (choć działanie tych w branży muzycznej powoduje moją złość i głośny sprzeciw) i nawołuję do ich bojkotu. Marzy mi się równowaga, która została w ostatnich latach zachwiana i pewnie trudno będzie odwrócić proporcje. Może się wydawać, że akurat w muzyce następuje wielki powrót do tradycyjnych nośników, ale ma on swoje negatywne strony. Wielkie wytwórnie masowo tłoczą czarne albumy popularnych wydawców, przez co nie ma miejsca dla maluczkich.

REKLAMA

Nie namawiam was do porzucenia serwisów streamignowych, tym bardziej że oznaczałoby to skazanie się na kulturalną banicję. Zachęcam do odwiedzin w punktach, które jeszcze istnieją, ale to raczej ich ostatnie dni, tygodnie, miesiące. Gdzie spotkacie pasjonatów, którzy z namaszczeniem pokażą wam sakramencko drogie wydanie płyty ulubionego artysty, ale zaświecą wam się oczy i nie przestaniecie o nim marzyć. Szukajcie antykwariatów, w których na półkach są wydawania dawno zapomnianych i niewznawianych książek, a znajdziecie perełki. Gdzie o wyborze zadecydują nie algorytmy, a wygląd okładki czy wpisana dawno temu dedykacja. Dziś tylko tam są dzieła, które nie pojawiają się, kiedy wpisujecie tytuły w wyszukiwarkach serwisów streamingowych. Jeszcze są.

Zdjęcie główne: EricBery / Shutterstock

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA