Lubię trudne gry, ale Rust Console Edition przeorał mną ziemię. Gra jest w fatalnym stanie
Mam dziwną słabość do survivali, mimo niedogotowanego stanu większości gier tego typu. Od przyjaznego Valheima, przez DayZ i Project Zomboid, kończąc na eksperymentalnym 7 Days to Die - lubię takie odskocznie od liniowych produkcji. Dlatego sięgnąłem po Rust, gdy tylko zadebiutował na konsoli. Nie spodziewałem się jednak, że dostanę aż taki wycisk.
Poniżej możecie znaleźć relację kompletnego żółtodzioba, który uruchamia Rust Console Edition bez żadnego wcześniejszego doświadczenia z komputerową wersją programu. Stąd prośba do weteranów survivalu o wyrozumiałość. Poniższy materiał powstał po to, aby zobrazować typowemu graczowi, z czym ma do czynienia. Wszakże popełnione przeze mnie błędy to naturalna część rozgrywki oraz uczenia się mechanik.
Dziennik rozbitka: Dzień pierwszy. Na wyspie panuje terror, z kolei lagi skaczą aż pod sufit.
Otwieram oczy. Budzę się na plaży, wyposażony w kamień, pochodnię oraz mapę. Na Imprezie (czat głosowy na PlayStation) towarzyszy mi trzech innych znajomych - wspólnie zdecydowaliśmy się na rozgrywkę, nie mając wcześniej żadnego doświadczenia z Rustem. Analizujemy mapę i decydujemy się spotkać w konkretnym sektorze. To nasz pierwszy cel. Nie sądziliśmy jednak, że nawet on będzie trudny do zrealizowania.
W drodze do punktu zbornego zaczęło się ściemniać. Z kolei noc w Rust jest czarna jak smoła. Niemal nieprzenikniona. Błądząc po omacku wpadam na drewniane, naostrzone ogrodzenie. Tracę połowę życia. W międzyczasie znajomy instruuje nas jak odpalić pochodnię. Sięgam po swoją. Od razu lepiej. Nie myślałem wtedy nad tym, że światło pochodni czyni ze mnie łatwy, doskonale widoczny cel dla ponad 90 innych graczy znajdujących się na serwerze.
Nim dotarliśmy do punktu zbornego, dwóch z nas zostało zabitych podczas pierwszego marszu. Zginęli z ręki innych graczy. Oczywiście przez trzymane w rękach pochodnie. Drugą połowę grupy - w tym mnie - obcy gracze wykończyli już w punkcie zbrojnym. Strzelali do nas jak do kaczek. Nie mieliśmy nawet czym się bronić. Na domiar złego serwer wskazywał ping sięgający 400 ms. Z takim opóźnieniem bardzo trudno było zamachnąć się na wrogiego gracza kamieniem. Wkrótce wszyscy byliśmy martwi. Obiecaliśmy sobie, że następnego dnia pójdzie nam lepiej.
Dziennik rozbitka: Dzień drugi. Gość w dom, Bóg w dom.
Gdy przychodzi wieczór i rozsiadam się przed konsolą, znajomi grają już od kilkudziesięciu minut. Udaje mi się dobiec w jednym kawałku do wskazanej przez nich lokacji. Koledzy wybrali kamienisty skraj plaży, budując tutaj małą chatkę, schowaną przed wzrokiem innych graczy. Otrzymuję klucze, dzięki którym mogę otwierać i zamykać drzwi naszej bazy. Dostaję też własny śpiwór. Będąc w środku pomieszczenia, nareszcie czuję jakiś progres. Jakiś punkt zaczepienia. Mamy coś, co warto rozwijać i czego warto bronić.
Kilkanaście kolejnych minut do idylla. Zbieramy drewno i kamień, a także wytwarzamy narzędzia do efektywniejszego pozyskiwania surowców. Tworzymy też prostą odzież. Plany mamy jednak ambitne - marzy nam się już piec do przetapiania złomu i pierwsze metalowe przedmioty. Wtedy przyjemny szum pobliskich fal zostaje zmącony głośnym świstem. Następnie nadchodzi kanonada huków. - Zabili mnie - rzuca znajomy, w jego głośnie słychać rozczarowanie i frustrację.
W obawie o własne życie i zebrane surowce, zamykamy się w naszej chacie. Siedzimy jak te wystraszone trusie, nasłuchując. Niestety, dwójka przeciwników obleczona w zwierzęce skóry i ze strzelbami w dłoniach wchodzi do domu jak do siebie. Wszystko przez kluczyk, podniesiony na zwłokach naszego towarzysza. Obcy gracze urządzają jatkę w czterech ścianach, pozbawiając nas życia i dobytku.
Szybko okazało się, że straciliśmy absolutnie wszystko. Oprawcy zamontowali w naszym domu nowe drzwi z własnym zamkiem. My z kolei znowu budziliśmy się rozproszeni w różnych częściach mapy. Moglibyśmy dokonywać respawnu na własnych śpiworach, ale te zostały zniszczone przez agresorów. Gdy tylko zbliżaliśmy się w okolice dawnej siedziby, od razu do nas strzelali. Wyposażeni w kamienie i dzidy, nie mieliśmy szans z bandytami. Zniechęceni i rozczarowani, daliśmy sobie spokój na resztę wieczoru.
Dziennik rozbitka: Dzień trzeci i czwarty: przezorny zawsze (nie)ubezpieczony.
Na tym etapie połowa naszej grupy odpuściła sobie Rusta, sięgając po Rocket League oraz Wreckfesta. Zupełnie im się nie dziwię. Każdy z nas dźwiga przynajmniej trzydziestkę na karku. Po dniu pełnym pracy i obowiązków człowiek ma mniejszą ochotę na trudne, wymagające i frustrujące gry. Zamiast tego woli się zrelaksować i odpocząć. Sam jednak się nie poddawałem, wciąż zaintrygowany unikalnością oraz specyfiką Rusta.
Mój towarzysz niedoli wpadł na świetny pomysł. Zamiast jednego domku, zbudujemy szeregówkę z oddzielnymi wejściami. W ten sposób wyeliminujemy konieczność produkowania kluczy. Co za tym idzie, gdy ktoś z nas zostanie zastrzelony podczas eksploracji wyspy, oprawca nie zyska klucza do bazy. Zadowoleni z siebie, kontynuowaliśmy ulepszanie szeregówki. Drewniane ściany zamieniliśmy na kamienne mury. Dodaliśmy wiele skrzyń na łupy zebrane podczas zwiadu. Gdy słyszeliśmy kroki nieopodal, zamykaliśmy się w naszych kwaterach i to wystarczyło. Zaczęliśmy czuć się bezpieczni. Nareszcie skończyliśmy sesję w Rust z poczuciem zadowolenia.
Kolejny dzień. Loguję się na serwer. Na dzień dobry dostaję w twarz komunikatem: zostałeś zabity. Mój oprawca załatwił mnie kilofem. Jak miło. Unikalną cechą Rusta jest obecność awatara gracza na sieciowej mapie nawet po wylogowaniu. Wtedy nasza postać po prostu śpi. W takiej formie widzą ją inni gracze, mogąc nas zabić lub okraść. Pamiętałem jednak, że zostawiłem swojego herosa w bezpiecznej szeregówce, za zamkniętymi drzwiami.
Po kilku minutach biegu dotarłem na miejsce, gdzie jeszcze wczoraj znajdowała się nasza dwusegmentowa baza. Nie zostało po niej ani śladu. Zniknęło wszystko: mury, skrzynie, przedmioty. Owoc kilku godzin wspólnej rozgrywki zniknął jak za pstryknięciem palcami. No i stałem tak, niepewny co powinienem zrobić, z samym kamieniem i pochodnią w ręku. Gdy poinformowałem znajomego co stało się z naszą szeregówką, on również postanowił zrezygnować z dalszego grania. Ponownie: trudno się dziwić, doskonale go rozumiem.
Dziennik rozbitka: Dzień piąty. Zostałem tylko ja i liczne błędy gry.
Odezwały się we mnie masochistyczne tendencje, ponieważ uruchamiam Rust Console Edition po raz kolejny. Znalazłem urocze miejsce na bazę. Przy morzu, otoczone skałami, wąskie, a do tego częściowo schowane przed wzrokiem innych graczy dzięki rozłożystej palmie. Zbudowałem tutaj bazę, a następnie zacząłem się uzbrajać. Nauczony wcześniejszymi dniami, wiedziałem, że bez porządnej broni nie przetrwam zbyt długo.
Muszę przyznać, gdy załatwiłem gracza kręcącego się przy moim domu z łuku, satysfakcja była ogromna. Zacząłem polować na zwierzęta i budować bardziej zaawansowane przedmioty. Czułem, jak gra otwiera przede mną kolejne mechaniki. Chwilę potem zaraz nad moją głową eksplodował ładunek wybuchowy. Przez dziurę w dachu do bazy wpadło dwoje graczy. Jakimś cudem udało mi się zamknąć ich w środku. Może przez lagi. Zacząłem uciekać. Słyszałem strzały. Nie zatrzymywałem się, mając w świadomości, że dzierżę najcenniejszy dobytek, jak udało mi się kiedykolwiek zebrać.
Po kilku minutach biegu byłem już pewien, że nikt nie podąża za mną. Ostrożnie wróciłem więc do swojej bazy. Zapobiegawczo wybrałem jednak drogę przez skały, nie przez plażę, aby mieć dobry widok na budynek. Po rabusiach nie było ani śladu. Niestety, wpadłem w szczelinę między swoim domem oraz głazami. Skakanie, kucanie, wymachiwanie bronią - nic nie pomagało. Nie mogłem się wydostać. Bez żadnej innej możliwości pod ręką, wybrałem z menu opcję śmierci i natychmiastowego wskrzeszenia. Wybrałem własny śpiwór. Wszystko pod kontrolą, zaraz zbiorę cenny dobytek ze swojego ciała znajdującego się nieopodal.
Niestety, z jakiegoś powodu moje zwłoki wciśnięte w szczelinę przy bazie nie chciały oddać przedmiotów. Rust zasypał ekran informacjami o błędach. Kilkanaście sekund później całą grę trafił szlag. Program wysypał się do głównego menu PlayStation 5. Tym samym straciłem szansę na odzyskanie cennego ekwipunku. Głośno westchnąłem, uruchomiłem Rocket League i dołączyłem do Imprezy moich znajomych.
W aktualnym stanie, Rust Console Edition nie jest warte wydania 250 złotych.
Właśnie tyle kosztuje ta niedogotowana gra w PS Store. Wydając tę zawrotną sumę otrzymujemy tytuł z gigantycznymi lagami, gdzie ping 200 ms to absolutna norma. Produkcja jest do tego pełna błędów. Część z nich takiego kalibru, że wysypuje użytkownika do głównego menu konsoli. Dodajmy do tego archaiczną oprawę wizualną, brak możliwości założenia prywatnego serwera, niedziałający wewnętrzny sklep ze skórkami i toporny interfejs, a wychodzi nam potworek którego należy omijać szerokim łukiem.
Zdaję sobie sprawę, że taką deklaracją narażam się na pożarcie prawdziwym graczom. Wszakże Rust regularnie zdobywa szczyty popularności na platformie Steam. Gdyby gra nie miała w sobie jakiejś specyficznej magii, tak by się nie działo. Tutaj nie trudność czy bezwzględność rozgrywki jest dla mnie problemem. Chodzi mi o stan techniczny produkcji. Gdy gra narzuca na użytkownika tak restrykcyjne zasady, tym bardziej powinna zapewniać odpowiedni poziom niezawodności. Tymczasem Rust Console Edition działa fatalnie. Dłuższe obcowanie z tym tytułem w aktualnej formie to męczarnia. Z tej perspektywy cena na poziomie 250 złotych jest kompletnie nieadekwatna.
Nie mogę jednak zaprzeczyć, że przygoda obfitowała w kilka wyjątkowych momentów.
Gdy w środku nocy ktoś zapukał do drzwi mojej bazy, aż dostałem ciarek. Świadomość, że zaraz za ścianą znajduje się inna osoba o niewiadomych zamiarach, niesamowicie działa na wyobraźnię. Masz przy sobie cały dobytek, wszystkie zgromadzone skarby, a na zewnątrz ktoś sobie stoi. W środku nocy. W pełnej ciemności. I puka po raz kolejny. Szok. Czegoś takiego nie doświadczyłem w żadnej innej grze wideo.
Wyobrażam sobie, że zabawa ramię w ramię z doświadczonymi graczami, wspólnie szturmującymi rozbudowaną bazę innej grupy, musi być niezwykle satysfakcjonująca. Zabij lub bądź zabity - Rust sprowadza relacje między graczami do tej prostej zasady, wyciągając z nas najbardziej pierwotne instynkty. W parze z unikalnym patentem na rozgrywkę nie idzie jednak odpowiednia jakość samej gry. Co jest dla mnie niesamowite o tyle, że Rust zadebiutował w 2013 r., z kolei na PC miał pełną premierę w 2018 r. Taki długi czas możliwy na rozwijanie i ulepszanie produktu nie znajduje odzwierciedlenia w jakości edycji konsolowej.
Zrzuty ekranu zostały wykonane w grze Rust Console Edition na PlayStation 5, uruchomionej w trybie wstecznej kompatybilności z PS4.