Prawo do samodzielnej naprawy jest słuszne. Ale nie wmawiajmy sobie, że w ten sposób ratujemy planetę
O prawie do naprawy (ang. „right to repair”) jest coraz głośniej, w miarę jak zbliżają się głosowania w kongresie USA, mające wprowadzić nowe regulacje. Jako jeden z koronnych argumentów za możliwością samodzielnego naprawiania sprzętu podaje się ekologię - a to kompletna bzdura.
Dla przypomnienia: ruch „right to repair” to skądinąd słuszna inicjatywa, mająca ukrócić nieeleganckie praktyki producentów elektroniki użytkowej, takie jak planowane postarzanie produktów czy odcinanie niezależnych warsztatów naprawczych od niezbędnych instrukcji i narzędzi, by dokonać naprawy urządzenia.
W Unii Europejskiej widzimy już pierwsze efekty nowego prawodawstwa - w myśl przepisów, które weszły w życie 1 marca 2021 r., wybrane urządzenia elektroniczne (głównie sprzęty AGD i wyświetlacze) muszą być naprawialne przez okres 10 lat od chwili zakupu. W praktyce oznacza to, że producenci muszą przez ten okres zapewniać dostępność części zamiennych oraz niezbędnych instrukcji do samodzielnej lub zleconej naprawy.
Podobne regulacje czekają na wprowadzenie w Stanach Zjednoczonych, zaś na całym świecie „right to repair” ma ogromne grono zagorzałych zwolenników. I trudno się temu dziwić, bo jest to najbardziej logiczna rzecz pod słońcem: skoro kupiliśmy produkt X, to powinniśmy mieć PRAWO ów produkt naprawić. Czy mamy UMIEJĘTNOŚCI niezbędne do jego naprawy, to zupełnie odrębna kwestia - liczy się to, żeby producent nie utrudniał potencjalnego serwisowania urządzenia.
A producenci robią wszystko, byle tylko to serwisowanie utrudnić, bo są w tym ogromne pieniądze. Kontrolując nie tylko sprzedaż, ale także serwisowanie urządzeń, producent może zarobić pieniądze wielokrotnie na tym samym sprzęcie. Gdy naprawa odbywa się w nieautoryzowanym punkcie, producent nie zarabia.
W debacie o słuszności prawa do naprawy sporo racji mają też producenci, zauważając, że sprzęt elektroniczny staje się coraz bardziej skomplikowany, więc konsument i tak nie będzie w stanie go naprawić. Nierzadko nie jest w stanie tego dokonać nawet wykwalifikowany serwisant, ze względu np. na design wymagający konkretnych narzędzi czy specjalistycznej maszyny, do której dostęp ma sam producent.
Zostawmy jednak na moment dywagacje, kto ma rację w tym sporze od strony wykonawczej. Jest bowiem jeden argument, który jest podnoszony cały czas w debacie o prawie do naprawy, a który okazuje się być kompletną bzdurą. Nie, to nieprawda, że prawo do naprawy jest przyjazne środowisku. Jest dokładnie odwrotnie.
Right to repair nie ma pozytywnego wpływu na środowisko. Są na to badania.
Na „chłopski rozum” wydawać by się mogło, że możliwość naprawienia produktu i dalszego użytkowania jest przyjazna środowisku. W końcu zamiast wyrzucić jakiś produkt, naprawiamy go i korzystamy z niego nadal. Nie kupujemy też nowego, więc obniżamy wpływ elektroniki na środowisko, prawda?
No nie, nieprawda. W tej logice jest wiele dziur, co już w 2018 r. wytykali studenci i wykładowcy Uniwersytetu w Surrey. Bardzo drobiazgowo do sprawy podeszli za to badacze z Uniwersytetu w Singapurze i Uniwersytetu Kalifornijskiego, którzy przeprowadzili szczegółowe wyliczenia ekonomiczne i ekologiczne dla różnych scenariuszy wykonania samodzielnych lub zleconych napraw.
Z badaniem można zapoznać się pod tym linkiem. Oczywiście zasadność prawa do naprawy do złożona, wielopoziomowa kwestia, ale generalna konkluzja jest taka: w przypadku elektroniki użytkowej prawo do naprawy może być sytuacją typu lose-lose-lose dla producenta, konsumenta i środowiska.
Dla producenta z przyczyn oczywistych: mniejszy zarobek. Dla konsumenta z przyczyn pochodnych: producent będzie zmuszony podnieść ceny produktów, by rekompensować straty. Dla środowiska zaś sytuacja jest przegrana niezależnie od scenariusza.
Badacze wskazują, iż naprawienie sprzętu i pozostawienie go w obiegu ma znikomy wpływ np. na zużycie energii czy wpływ produkcji na środowisko, bo a) największy wpływ na środowisko zachodzi podczas produkcji, nie użytkowania produktu b) każda kolejna iteracja danego produktu jest bardziej energooszczędna.
Ale to nie wszystko: do wpływu na środowisko dochodzi jeszcze potencjalnie przyspieszona degradacja urządzenia ze względu na niewprawną naprawę, nie mówiąc o potencjalnie nieudanej naprawie, która doprowadzi do przedwczesnego wyrzucenia produktu do śmieci.
Najbardziej korzystne dla środowiska byłoby oddanie napraw w ręce producentów.
O ile z punktu widzenia wolności konsumenta i nieuczciwych praktyk right to repair powinno wejść w życie, tak dla środowiska naturalnego najlepszym możliwym scenariuszem byłoby, gdyby tak się nie stało.
Otóż gdyby producenci mieli pełną kontrolę nad cyklem życia produktu, problem elektrośmieci niejako rozwiązałby się sam. Nikt nie wyrzucałby np. starego smartfona na śmietnik, tylko oddawał do punktu producenta w zamian np. za niższą cenę zakupu nowego urządzenia.
Takie rozwiązanie już dziś stosują Apple i Samsung - można oddać swoje stare urządzenie i otrzymać zniżkę na zakup nowego. Stary sprzęt zaś nie trafia na wysypisko, lecz do wyspecjalizowanych zakładów producenta, gdzie jest rozbierany na czynniki pierwsze. Te części, które można wykorzystać, lądują w smartfonach odnawianych, które następnie trafiają na rynek w niższej cenie, a te części, które już do niczego się nie nadają, są poddawane recyclingowi lub utylizowane w sposób zgodny z rządowymi wytycznymi (które oczywiście musiałyby być surowo nadzorowane i egzekwowane).
Warto też pamiętać o tym, że korzystanie z usług niezależnych warsztatów nie jest bez wpływu na emisje CO2, chociażby w formie logistyki. Gdy producent ma pełną kontrolę nad serwisowaniem, wszelkie części zamienne i narzędzia transportowane są w ramach jednego łańcucha logistycznego. Gdy o części zamienne i narzędzia występują setki tysięcy małych punktów na świecie, łańcuch logistyczny się rozwarstwia i - potencjalnie - potrzeba znacznie większego wysiłku przy transporcie, by dostarczyć część X do zewnętrznego serwisu lub do konsumenta, który chciałby naprawić produkt we własnym zakresie.
Nie mówiąc już o tym, że right to repair oznacza w praktyce także to, że teoretycznie każda firma może produkować części zamienne i dostarczać je serwisantom oraz konsumentom. To z kolei oznacza kolejne łańcuchy logistyczne, nie mówiąc już o niepotrzebnym generowaniu elektrośmieci przy produkcji części, które w innym wypadku produkowałby sam producent.
Prawo do samodzielnej naprawy jest słuszne. Ale nie dajmy sobie wmówić, że w ten sposób ratujemy planetę.
Popierając right to repair na swój sposób ratujemy świat. Ratujemy go przed zakusami korporacji, które najchętniej przejęłyby kontrolę nad wszystkim, byleby tylko wygenerować jak najwięcej zer na kontach prezesów i akcjonariuszy.
Jednak w obecnej postaci right to repair połączone z wolnym rynkiem oznacza tylko tyle, że oddanie napraw w ręce klientów i nieautoryzowanych punktów poskutkuje - paradoksalnie - generowaniem jeszcze większej ilości elektrośmieci i produkcją niepotrzebnych elementów, niż gdyby zajmował się tym producent.
I wcale nie jestem przekonany, czy jedno z drugim da się jakkolwiek pogodzić. Jeśli prawo do naprawy, to nie można zmusić konsumentów ani serwisów, by korzystali np. wyłącznie z autoryzowanych części albo np. obowiązkowo oddawali uszkodzone urządzenia do producenta celem recyclingu. To przeczy idei prawa do robienia co się chce z zakupionym produktem. Jeśli zaś brak prawa do naprawy, to trzeba się liczyć z coraz surowszymi obostrzeniami producentów i coraz to bardziej wymyślnymi sposobami na wyciąganie z nas kasy. Dziś nie możesz samodzielnie wymienić ekranu, a jutro co? Nie będziesz mógł samodzielnie wgrać tapety na telefon?
Na szczęście nad prawem do naprawy od lat debatują mądre głowy z całego świata, które biorą wszystkie powyższe argumenty pod uwagę. I gorąco liczę na to, że uda się osiągnąć kompromis, w którym nikt nie jest pokrzywdzony. A już na pewno nasze prawo do zaoszczędzenia kilku złotych (czy prawo producenta do zarobienia kilku złotych) nie powinno oznaczać kolejnych strat dla środowiska.