Awaria Google'a jest jak awaria prądu. Trzeba być na nią przygotowanym
Dziś w wielu firmach praca stanęła. Nie odbyła się część lekcji w niektórych szkołach. Awaria Google’a trwała krótko, ale boleśnie przypomniała nam wszystkim, że trzeba być gotowym na „wyjęcie wtyczki”.
Nie mówię oczywiście o permanentnym „wyjęciu wtyczki” czy też nagłym zniknięciu Google’a. Czy to się komuś podoba, czy nie, Google (czy raczej jego spółka-matka: Alphabet) jest za duży, by tak po prostu zniknąć.
Mówię raczej o chwilowym odcięciu zasilania. Wyłączeniu usług, z których korzysta znakomita większość zcyfryzowanej populacji. Takiej awarii, jaka miała miejsce dzisiaj.
Google nie działa - to większa rzecz, niż może się wydawać.
Jak przy każdej tego typu awarii, nie brakuje głosów, że tak naprawdę nic się nie stało, a blogerzy zamiast jojczeć powinni wyjść na świeże powietrze, jak to się robiło za starych dobrych czasów.
Ktoś tu jednak myli Google’a z serwisem społecznościowym. Wyjść na spacer i ochłonąć można w razie awarii Facebooka, Twittera czy Instagrama. Tych serwisów, które choć dla wielu ludzi pełnią istotną rolę w życiu, tak de facto nie są nam do tego życia niezbędne 24 godziny na dobę - nawet tym, którzy zarabiają prowadzeniem na platformach profili.
Google to trochę inna bajka. Dzisiejsza awaria, choć krótka, dotknęła miliony ludzi na całym świecie. Sparaliżowała pracę firm, które ufają infrastrukturze G Suite. Zablokowała dostęp do plików tym, którzy trzymają je w Google Drive. Uniemożliwiła tworzenie dokumentów tym, którzy wykorzystują do tego Google Docs. Nie pozwoliła na spotkania służbowe w Google Meet czy prowadzenie e-lekcji w Google Classroom. Zablokowała wysyłkę maili z najpopularniejszej usługi pocztowej na świecie.
Więcej o konsekwencjach naszego cywilizacyjnego uzależnienia od Google’a pisał Marcin Połowianiuk w swoim tekście:
Z dzisiejszej awarii płyną dwie lekcje. Pierwsza jest taka, jak wyżej: jesteśmy od Google’a uzależnieni. Nie empirycznie, oczywiście; przecież nie wylądujemy na detoksie, jeśli ktoś zabierze nam dostęp do wyszukiwarki. Niemniej jednak znaczna część globalnej gospodarki „stoi” na usługach Alphabetu. Dla nich awaria taka jak dziś oznacza paraliż, na który nie zawsze mogą się przygotować.
Co innego jednak prywatni użytkownicy czy małe firmy, dla których płynie lekcja numer 2: najwyższy czas przygotować się na potencjalną awarię Google’a, w taki sam sposób, jak przygotowujemy się do nagłego odcięcia prądu.
Jak przygotować się na awarię Google’a?
Zakładam, że każdy we własnym domu przedsięwziął jakieś środki na wypadek nagłej przerwy w dostawie prądu. Tak nakazuje logika, w końcu nigdy nie wiadomo, kiedy może dojść do awarii na skutek czyjegoś błędu lub kaprysów pogody. Sam trzymam w domu zapas świeczek, zapalniczkę, czajnik na kuchenkę gazową, etc. W razie braku prądu mogę też dalej pracować na laptopie, udostępniając połączenie internetowe przez telefon, a w zanadrzu staram się mieć zawsze naładowany powerbank.
Dzisiejsza awaria Google’a sprawiła, że zacząłem się zastanawiać, co mogę zrobić, by być równie dobrze przygotowanym na ewentualne wyłączenie usług w przyszłości.
I choć nie każdą z usług Google’a da się zastąpić, tak główną nauką na przyszłość jest: redundancja. Innymi słowy, nie powinniśmy w 100 proc. ufać działaniu jednego programu czy usługi, tylko zawsze mieć w zanadrzu program lub usługę o podobnej funkcjonalności, która poratuje nas w razie awarii tej pierwszej (i vice versa).
Od lat korzystam równolegle z dwóch kont e-mail: na Gmailu oraz na Outlooku. Zakładam (chyba całkiem logicznie), że istnieją znikome szanse na jednoczesną awarię dwóch największych usług pocztowych na świecie. Tym niemniej dzisiejsza awaria uświadomiła mnie, że nic mi po dwóch klientach poczty, jeśli nie będę synchronizował między nimi kontaktów. Na kilka godzin zostałem dziś odcięty od możliwości odpisania na bardzo ważne wiadomości. Udało mi się to zrobić wyłącznie dzięki kontaktom zapisanym w mobilnej aplikacji Gmaila, które mogłem wykorzystać w Outlooku.
Kulturowo poszukiwanie informacji w Sieci nazywamy dziś „google’owaniem”, ale nawet gdy Google nie działa, są inne narzędzia do przeszukiwania nieprzebranych zasobów Internetu. Np. microsoftowy Bing czy skupiona na prywatności DuckDuckGo. Nie są one tak dokładne i rozbudowane, ale w razie braku dostępu do najpopularniejszej wyszukiwarki trzeba sobie jakoś radzić.
Dobrze jest też mieć konta w alternatywnych usługach dla takich kolosów jak Google Docs czy nawet notatnika Google Keep. Osobiście najbardziej potrzebne notatki, jak np. dane firmy, trzymam zawsze w dwóch notatnikach - Keep i Evernote. Google Docs można zaś zastąpić tradycyjnymi pakietami biurowymi lub przeglądarkową wersją Office’a.
Większym wyzwaniem jest przechowywanie plików w chmurze.
Abonamenty na przestrzeń w wirtualnych dyskach są relatywnie drogie, więc trudno oczekiwać, byśmy płacili dwa razy za usługę tego samego typu.
Zawsze warto jednak mieć na urządzeniu lokalne kopie najbardziej potrzebnych plików. W moim przypadku przechowuję wszystkie istotne dane w OneDrive, ale wykorzystuję opcję „zawsze przechowuj na tym urządzeniu” w przypadku dokumentów firmowych i bieżących projektów. Właśnie na wypadek awarii usługi lub chwilowego braku dostępu do sieci.
Dobrze jest też mieć zapisane w telefonie mapy obszarów, po których poruszamy się najczęściej, a jeszcze lepiej trzymać w pamięci telefonu te obszary, których nie znamy - np. podczas wyjazdów. Awaryjnie warto też mieć zainstalowaną drugą nawigację oprócz Map Google'a, by w razie braku dostępu do tej pierwszej móc się odnaleźć na trasie.
Z perspektywy zwykłego konsumenta czy małej firmy jedyną usługą, której w domowym zastosowaniu nie da się zastąpić, jest… YouTube.
YouTube to źródło rozrywki dla setek milionów odbiorców, a dla setek tysięcy twórców jedyne źródło utrzymania. Awaria serwerów Google’a oznacza dla nich potencjalnie niższy zarobek, bo każda minuta, w której YouTube nie działa, to minuta, w której widzowie nie nabijają odsłon, w której nie można wrzucić nowego filmu czy choćby zadbać o społeczność w komentarzach.
Tutaj niestety alternatywy brak. Jeśli chodzi o darmowe, sieciowe wideo, istnieje tylko YouTube i serwisy-płotki, których działalność jest bez znaczenia. Dzisiejsza awaria chyba bardziej niż kiedykolwiek pokazała, że gdy YouTube staje w miejscu, nie ma dokąd pójść. Poszukujący rozrywki widzowie mogą co najwyżej skorzystać z płatnych platform VOD, a twórcy… tylko czekać na poprawę sytuacji.
Nie da się w 100 proc. zastąpić Google’a. Ale lepiej być gotowym na zastąpienie go chociaż częściowo, chociaż na chwilę.
Sytuacji, w których uprzednie przygotowanie nie jest możliwe, jest oczywiście więcej. „Hitem” dzisiejszej awarii jest chociażby wpis Joego Browna, który nie mógł sterować światłem w pokoju dziecinnym, bo to było kontrolowane przez Google Home.
Cóż, jeśli ktoś zaprojektował smart dom w taki sposób, że niektórych jego funkcji nie da się wykonać manualnie, można tylko współczuć w razie awarii systemów. W tych miejscach jednak, gdzie można się przygotować, lepiej dmuchać na zimne. Google nigdzie się nie wybiera, a jego wpływ na naszą cywilizację - w dobrym i złym sensie - będzie tylko rosnąć. Najwyższy czas, żebyśmy na awarię Google’a (czy każdego innego z tech-gigantów) byli przygotowani równie dobrze, co na przerwę w dostawie prądu.