REKLAMA

Politycy w mediach społecznościowych pozostają bezkarni. Ban im nie grozi

Czym się różni Donald Trump od zwykłego użytkownika Twittera, dajmy na to Johna Smitha? Czy Krystyna Pawłowicz ma większe szanse "przetrwania" na Facebooku niż Jan Kowalski?

Politycy mogą czuć się bezpiecznie w mediach społecznościowych.
REKLAMA
REKLAMA

Banowanie, blokowanie, zawieszanie kont, usuwanie postów - wielu kojarzy się źle. W Polsce niektórzy internauci lubią w tym kontekście wspominać ulicę Mysią w Warszawie, gdzie przez ponad 40 lat funkcjonował Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.

Mroczne to czasy i przywoływanie ich najczęściej świadczy o przewrażliwieniu użytkowników Internetu. Zwłaszcza wśród zwolenników teorii, że w sieci można napisać wszystko, bo możliwość nieskrępowanej wypowiedzi, to prawo człowieka. Niedawno czytałem na Spider's Web komentarz, w którym jeden z czytelników napisał, że formą cenzury jest nawet oznaczanie fake newsów. Czyli nieprawda również powinna mieć swoje miejsce w Internecie.

Zasadniczo można zaobserwować w sieci dwie postawy dotyczące moderacji. Jedni uważają, że komentarze nawołujące do nienawiści, przemocy, pełne wyzwisk, pomówień, czyli po prostu szkalujące, należy usuwać, bo wolność słowa nie oznacza totalnej samowoli. Inni są przeciwnego zdania i każdą formę moderacji uważają za cenzurę.

Prawdziwy problem stanowią politycy.

W lipcu amerykańskie media zastanawiały się, czy tweety Donalda Trumpa nie naruszają zasad Twittera. Chodziło m.in. o krótki filmik, zamieszczony przez prezydenta, na którym widać jak rzuca się na człowieka, który zamiast twarzy ma logo stacji CNN. Nagranie było zresztą prawdziwe, to znaczy przedstawiało zachowanie Trumpa (jeszcze przedsiębiorcę, a nie prezydenta) podczas gali wrestlingu. Tweet oczywiście nie został usunięty i nadal można zobaczyć go na Twitterze.

Podobne refleksje wywoływały w Stanach Zjednoczonych choćby wypowiedzi Trumpa na temat Korei Północnej. Szczególnie jego tweet, który Korea Północna nazwała deklaracją wojny.

Głos w tej sprawie zabrali przedstawiciele Twittera. Wyjaśnienia zawarte zostały w sześciu tweetach. W pierwszym i najważniejszym z nich serwis zapewnia, że wobec wszystkich kont stosowane są te same zasady i w przypadku podejrzenia naruszenia zasad brane pod uwagę są różne czynniki.

Niestety aktywność polityków w mediach społecznościowych może mieć realny wpływ na rzeczywistość. Doskonałym przykładem jest znów Donald Trump, którego kolejny tweet o KRLD bazuje na fałszywych informacjach.

Jak ta kwestia wygląda na polskim gruncie?

Materiału do rozważań dostarczyła w sobotę Krystyna Pawłowicz. Posłanka Prawa i Sprawiedliwości zamieściła wiadomość na Facebooku, odnoszącą się do samobójstwa 14-letniego Kacpra.

Bez wnikania w intencje i poglądy posłanki można napisać tylko tyle, że jej wypowiedź po raz kolejny wywołała burzę. Pojawiły się liczne apele o zgłaszanie wpisu Facebookowi, ale też o zablokowanie strony Krystyny Pawłowicz. ASZdziennik w swoim stylu ogłosił, że staje się "serwisem wolnym od Pawłowicz". Sama zainteresowana tłumaczyła na łamach serwisu wPolityce, że jej wpis był spokojny, a stwierdziła w nim, że "ideologie lewackie demoralizują dzieci, propagują nienaturalne postawy i zachowania".

Po podaniu kilku przykładów możemy zadać wreszcie głośno jedno pytanie: czy w interesie Facebooka czy Twittera leży usuwanie wypowiedzi polityków lub banowanie ich kont?

W obu przypadkach, zarówno Trumpa, jak i Pawłowicz, ban czy moderacja oznaczałyby jakąś formę wojny z władzą. Rzecz jasna, sytuacja nie jest identyczna, bo możliwości prezydenta USA są znacznie większe, niż szeregowej posłanki partii rządzącej w Polsce, ale możemy się umówić, że ban wywołałby pewne reperkusje.

W ubiegłym roku głośną dyskusję wywołały w branży medialnej w naszym kraju blokady kont środowisk prawicowych na Facebooku. Zniknęły m.in. strony ONR, Młodzieży Wszechpolskiej i Ruchu Narodowego. Narodowcy organizowali demonstracje pod warszawską siedzibą Facebooka. Pojawiły się pytania o granice cenzury.

"Facebook naruszył zasadę niestosowania prewencyjnej cenzury, która jest konstytucyjną zasadą. Konstytucja mówi, że mass media nie podlegają cenzurze prewencyjnej" - twierdziła wówczas minister cyfryzacji, Anna Streżyńska. Głos zabrał też wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki.

Dość stanowcza reakcja dwóch ministerstw to sygnał ostrzegawczy dla Facebooka. Sam serwis zresztą tłumaczył się ze swoich poczynań. "Po ponownej weryfikacji i wzięciu pod uwagę, że plakat zaprasza na legalną, zarejestrowaną manifestację, zdecydowaliśmy, że może być opublikowany na Facebooku w tym kontekście, mimo że widnieje na nim zabroniony symbol" - napisali jego przedstawiciele w oświadczeniu przesłanym Spider's Web.

REKLAMA

Facebook, Twitter czy każdy inny serwis działający "ponad granicami" będą unikały sytuacji, które prowadzą do polaryzacji użytkowników, a tym bardziej interwencji ze strony władz państw, w których funkcjonują. Dlatego oświadczenia o równym traktowaniu wszystkich kont, śmiało możemy włożyć między bajki. Internauci pomogą zresztą serwisom umyć ręce. Każdemu komentarzowi nawołującemu do bana dla Trumpa, można bowiem przeciwstawić głos przeciwny.

Mistrzem dyplomacji w takich sytuacjach okazuje się Mark Zuckerberg, który korzystając ze swej specyficznej nowomowy zawsze powie to, co akurat świat chce usłyszeć. Po wydarzeniach w Charlottesville mówił zatem, że na Facebooku nie ma miejsca dla nienawiści. Gdy ktoś (ważny) zarzuci serwisowi cenzurę, będzie zapewniał, że jego dzieło to platforma dla wyrażania każdych poglądów. Postawa Zuckerberga definiuje podejście Facebooka do sytuacji kryzysowych. I jest wzorem dla innych mediów społecznościowych.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA