Dramat w trzech aktach, czyli jak warszawscy taksówkarze przekonali mnie do Ubera
Przez ostatnie dwa tygodnie miałem sporo do czynienia z warszawskimi taksówkarzami. Nikt nie zachęcił mnie do Ubera tak mocno, jak oni.
Akt pierwszy: protest.
Mamy piękny poniedziałkowy poranek, 5. czerwca, a ja przyjeżdżam do Warszawy na nagrania. Wysiadam z pociągu, włączam aplikację Ubera i… nie widzę ani jednego wolnego samochodu, a dojazd ma zająć rzekomo kilkadziesiąt minut. Dziwna to sytuacja, bo przeważnie w okolicach dworca centralnego czas oczekiwania na Ubera nie przekracza kilku minut.
Wychodzę na zewnątrz i wszystko staje się jasne - całe centrum jest zablokowane przez taksówkarzy. Setki samochodów z flagami Polski blokują główne skrzyżowania w mieście, przez co tworzą się gigantyczne korki. Nic dziwnego, że żaden kierowca Ubera nie przebywał w tym czasie w centrum.
Co mam zrobić w tej sytuacji? Ubera nie zamówię, ale taksówki też nie, bo aktualnie wszystkie krążą wokół Pałacu Kultury z prędkością 5 km/h. Przystanki są pełne ludzi, a autobusy mają ogromne opóźnienia. Cóż, wybieram tramwaj. Przyjeżdża mocno spóźniony, ale mogę się nim przemieszczać.
Akt drugi: postój.
Tydzień później przyjeżdżam do Warszawy na konferencję, która ma się rozpocząć o godzinie 11. Zaplanowałem podróż ze sporym zapasem czasu, ponieważ miałem być na dworcu centralnym równo o godzinie 10:00. Pech chciał, że akurat tego dnia ktoś ukradł część trakcji na mojej trasie, przez co pociąg miał aż pięćdziesięciominutowe opóźnienie.
Patrzę więc na zegarek i widzę, że mam tylko 10 minut na dotarcie na konferencję. Sytuacja wygląda źle, ale nie dramatycznie, bo wydarzenie ma miejsce blisko centrum. Szybki rzut oka na Mapy Google mówi mi, że będę na miejscu za 20 minut jeśli pójdę pieszo lub za 7 minut jeśli zdecyduję się na taksówkę. Uff, jednak mam szczęście - myślę sobie idąc w kierunku całego rzędu wolnych taksówek tuż przed dworcem.
- Czy jest pan wolny? - pytam pierwszego napotkanego taksówkarza.
- Tak, a dokąd jedziemy?
Podaję adres, po czym słyszę:
- To będzie 30 zł.
- Ile?!
- Proszę pana, minimalna stawka kursu to 30 zł.
Podchodzę do kolejnego wolnego samochodu, a taksówkarz również zaczyna rozmowę od pytania o trasę. Kiedy mu ją podaję, szczerze rozbawiony odpowiada:
- Proszę pana, przecież to rzut beretem, po co chce pan tam jechać, skoro może pójść? - Taki argument wypowiedziany przez taksówkarza kłóci mi się nieco z ideą tego zawodu, ale odpowiadam zgodnie z prawdą:
- Idąc pieszo nie zdążę na spotkanie.
- A to już nie mój problem.
Do trzech razy sztuka. Coraz bardziej zdezorientowany podchodzę do grupki taksówkarzy stojących na czele parkingu. Ponownie rozmowa zaczyna się od pytania o destynację kursu. Znów odpowiadam zgodnie z prawdą, po czym jeden z taksówkarzy… każe mi spadać, wyraźnie zirytowany, że przerwałem mu rozmowę przy fajce z kolegami.
Na odchodne rzucam, że w takim w takim razie zamówię Ubera, bo z nimi nie ma takich problemów. Za plecami słyszę coś o złodziejach i bezprawiu, ale niewiele mnie to obchodzi.
Akt trzeci: do widzenia.
Drodzy taksówkarze. Kiedy tydzień temu widziałem wasz protest w centrum byłem mocno zirytowany jego formą, ale - jak widzicie - postanowiłem dać wam szansę. W zamian otrzymałem wyciągnięty w moim kierunku środkowy palec.
Zamiast zarobić 15 zł w 7 minut, wolicie stać na parkingu w chmurze papierosowego dymu i śmiać się z kolegami z rubasznych żartów. Nie moja sprawa jak prowadzicie swoje życie i swój biznes, ale moją sprawą jest zarządzanie moim własnym czasem i finansami. Po ostatnich przygodach z wami wiem jedno: jeśli jeździcie po Warszawie, nie zarobicie na mnie już ani złotówki.
Przez dwa ostatnie tygodnie skutecznie przekonaliście mnie do Ubera i być może alternatywnych form dojazdu, takich jak Traficar. Ja poradzę sobie bez was, ale pytanie, czy wy poradzicie sobie bez nas - tych młodych, kreatywnych, wiecznie zabieganych, dobrze zarabiających ludzi, o względy których powinniście zabiegać jak nikt inny.