Imperia upadają u szczytu potęgi. Czy Google Chrome podzieli los Internet Explorera?
Imperia upadają u szczytu swojej potęgi - mówił mój ulubiony mistrz konspiracji, poseł Ryszard Petru.
Wszyscy oczywiście go wyśmiali, bo i trudno było znaleźć przykład imperium, które rzeczywiście zniknęłoby z dnia na dzień akurat w chwilach swojego największego tryumfu. Rozumiem jednak pewien proces myślowy polityka, który w tym naszym narodowym, bezrefleksyjnym rechocie tradycyjnie został zignorowany.
To nie jest tak, że pozycja imperium jest dana raz na zawsze. I bardzo często o ostatecznej klęsce świadczą decyzje podejmowane kiedy to imperium jest właśnie na topie, niezagrożone przez siły z zewnątrz. Lub też - przeciwnie - rozkłada je brak decyzji, brak reform, polityka ciepłej wody w nawet zardzewiałym kranie.
Pamiętam czasy, że trudno było sobie wyobrazić internet bez Internet Explorera.
Ludzie na niego pomstowali, narzekali, ale korzystali wszyscy lub prawie wszyscy. Konkurencyjny Netscape nie był przesadnie popularny. Ja korzystałem z niego raz i szybko się odbiłem. Być może swoją historyczną rolę odegrały nakładki na IE, np. Maxthon, które zmieniały ten program na lepsze, a - przede wszystkim - przygotowywały na przesiadkę na niszowe wówczas jeszcze: Mozillę i Operę.
Internet Explorer był złą przeglądarką, ale mimo to wszyscy ze względów braków w edukacji, przyzwyczajeń, wygody - korzystali z niego prawie wszyscy i ten stan utrzymywał się przez długie lata. Firefox bardzo mocno podgryzał Internet Explorera, ale jeśli spojrzymy w wykresy popularności poszczególnych przeglądarek - nie ma wątpliwości - wykończył go Google Chrome.
Porównywanie dzisiejszego Chrome z Internet Explorerem jest oczywiście nie na miejscu.
Przesadą byłoby też porównywanie z dawnym IE tego Chrome sprzed roku. Ale był to zdecydowanie najczarniejszy okres w życiu przeglądarki internetowego giganta.
Gdy rynek zdobywali lekkością, świeżością czy przywiązaniem do estetyki, Chrome z końcówki 2015 roku był kombajnem, który miał wymagania sprzętowe na poziomie niejednej gry z trójwymiarową grafiką.
Zajeżdżał komputer w stopniu niemiłosiernym do tego stopnia, że strony o tematyce benchmarkowej osiągi sprzętu mierzyły na podrasowanym Wiedźminie 3 i Google Chrome.
Ja, na swoim komputerze (biurowym, ale z górnej półki biurowych), miałem problem z komfortowym równoczesnym przeglądaniem internetu i pisaniem dokumentów w Wordzie, a jeszcze nie daj Boże trafiłby się jakiś PDF do odczytania... O luksusach pokroju Spotify nie było już mowy. Chrome stał się zbyt zasobożerny.
Ten Google Chrome, który wytyczał trendy w zakresie lekkości, użyteczności, wygody korzystania, od paru lat nie zaprezentował już niczego ciekawego. Kolejne aktualizacje przynosiły głównie... większe obciążenie dla systemu.
Jeśli ktoś wytyczał trendy, to robiła to niszówka spod znaku Opery. Albo zupełna hipsteriada, jak na przykład Vivaldi.
Tymczasem Chrome dorzucał i dorzucał do pieca, skradając kolejne zasoby. A - umówmy się - przeglądarka internetowa to nie jest Adobe Premiere, ludzie korzystają z niej także na słabych komputerach.
Czy zatem Chrome to imperium, które czeka upadek? Nie uważam, żeby to było przesądzone. Przede wszystkim potrzebę zmian chyba wreszcie zaczęli tam dostrzegać, ponieważ rok 2016 upłynął im pod znakiem odchudzania procesów przeglądarki.
Nadal za słabo, programowi przydałoby się też kilka pomysłów na odświeżenie sposobu, w jaki korzystamy z internetu, ale przy ich obecnej pozycji rynkowej może to wystarczyć do tego, by utrzymać się na powierzchni.
Niewątpliwie jednak warto odnotować, że tendencja jest jasna - rewolucje na rynku przeglądarek internetowych dokonują się wybitnie mało dynamicznie.
Ale od czasu do czasu gnuśny hegemon wreszcie odnajduje pretendenta, który prezentuje nową jakość i moc przebicia.
Jakkolwiek dziś nikogo o realnych szansach rywalizacji nie widzę na horyzoncie, wystarczy, że Google Chrome wróci na dawne tory bezrefleksyjnego dokładania do pieca i prędzej czy później nadejdzie kolejna rewolucja.