Dostałem bąkiem w twarz na Warsaw Games Week 2016
Targi Warsaw Games Week 2016 to prawdziwe święto dla fanów gier wideo. Dystrybutorzy dają sposobność ogrania nie tylko najnowszych hitów, ale także gier będących dopiero w fazie produkcji. Z tej możliwości naturalnie skorzystałem i odpaliłem kilka naprawdę gorących tytułów i jednego prawdziwego gniota. Bawiłem się też gadżetem, który pozwala poczuć nowy wymiar rozgrywki i nie jest to wcale dobra wiadomość.
Na T-Mobile Warsaw Games Week 2016 pojawili się bodaj wszyscy najważniejsi dystrybutorzy gier wideo w Polsce. Nie zabrakło też firm Microsoft i Sony. Dla odwiedzających przygotowano setki stanowisk z grami, a królowała bezsprzecznie wirtualna rzeczywistość.
Nosulus, czyli bąkiem w twarz.
Największe wrażenie zrobiła na mnie prezentacja nowej gry South Park o podtytule Fractured but Whole. Twórcy postanowili wypromować ją gadżetem o nazwie Nosulus, który jest oczywiście nawiązaniem do gogli wirtualnej rzeczywistości wyświetlającymi obraz przez oczami: Oculus Rift.
Noculus, jak wskazuje nazwa, nosi się na nosie. O takim urządzeniu czytałem ze dwie dekady temu w humorystycznej kolumnie CD-Action. Minęło 20 lat i proszę - gadżet generujący zapachy istnieje i działa. Żałuję jednak, że to urządzenie powstało.
Od zapachu bąka puszczanego przez postać zrobiło mi się naprawdę niedobrze. Jakie to szczęście, że gra się zawiesiła, gdy postać usiadła na toalecie. Przyznam uczciwie, że nie podejmowałem próby zrestartowania gry a uznałem to za znak od opatrzności i opuściłem salę. Protip: nie wciskajcie X…
For Honor strasznie mnie intryguje, ale potem przypominam sobie Battlefronta.
Strzelankę to potrafi zrobić co drugi deweloper, ale mało jest gier wideo, w których walka bronią białą sprawia frajdę. For Honor zapowiada się na szczęście na jedną z nich. System atakowania i blokowania idealnie sprawdza się na padzie, sterowanie w pojedynkach 1 na 1 z botami było super, a sama gra daje mnóstwo radochy.
Mam z For Honor tylko jeden problem - taki sam jak ze Star Wars: Battlefront. Chociaż przy nowym gwiezdnowojennym shooterze spędziłem dziesiątki godzin, to jednak wolę produkcje dla jednego gracza od gier robionych głównie lub wręcz wyłącznie z myślą o zmaganiach w multiplayerze. For Honor niestety nie będzie filmową grą akcji.
Zaraz obok trafiłem do pomieszczenia przyozdobionego wielkim plakatem Watch_Dogs.
Jakież było moje rozczarowanie, gdy przypomniałem sobie, że Ubisoft nie obiecywał stanowisk z tą grą, a jedynie pokaz gameplayu. Tyle dobrego, że prowadzący ogrywał samodzielnie grę i komentował ją na bieżąco. Przedstawiał nowe elementy mechaniki ponad to, co znamy z pierwszej części serii.
W nowej odsłonie pokierujemy zupełnie nowym bohaterem, który jest członkiem organizacji DedSec walczącej z korporacjami i rządem za pomocą komputerów i smartfonów. Gracz wcieli się w początkującego hakera, a przywódcy ruchu do którego należy postać przypominają jak żywo Fsociety z serialu Mr. Robot.
W grze Watch_Dogs 2 będziemy zwiedzać San Francisco.
Pojawią się nowinki takie jak autonomiczne samochody (które będzie można kliknięciem przycisku na padzie usunąć ze swojej drogi) oraz najróżniejsze drony ułatwiające infiltrację wrogich placówek. Smartfon bohatera będzie miał też sklep z aplikacjami, a gracz będzie mógł się przebierać i… robić sobie selfie.
Gra wygląda już teraz całkiem nieźle, ale efekty - jeszcze - nie zwalają z nóg. Do premiery jednak jeszcze dużo czasu, a rozszerzenie mechaniki rozgrywki uznaję za duży plus. Przy pierwszej części serii dobrze się bawiłem i chociaż nie jest to poziom Deus Eksa, to liczę na przyjemny zabijacz czasu.
Z niedosytem wyszedłem natomiast z prezentacji Dishonored 2.
To jedna z ostatnich gier, na które czekam w tym roku, a tutaj można było obejrzeć jedynie wcześniej nagrany film. Niemniej jednak rozgrywka w skórze Emily robiła ogromne wrażenie i nie mogę się doczekać, aż sam pokieruję jej losami.
Emily ma inny zestaw mocy niż Corvo i inaczej podchodzi do pojedynków. Wrażenie robiła w materiale promocyjnym przede wszystkim lokacja, która po pociągnięciu dźwigni zaczynała się zmieniać jak w kalejdoskopie.
Najwięcej czasu spędziłem jednak na stanowisku PlayStation VR.
Jeszcze przed premierą gogli Sony ograłem bardzo dużo różnych dem - zarówno na PlayStation VR, jak i goglach Oculus Rift i HTC Vive. Chyba co drugie stoisko miało swoją parę gogli. Ja udałem się do przestrzeni przygotowanej przez Sony i sprawdziłem trzy produkcje: Batmana, Resident Evil i Tomb Raidera.
Batman: Arkham VR niestety nie zrobił na mnie dużego wrażenia, ale to dlatego, że bo demo było króciotkie. Ot, korzystając z Move’a mogliśmy zjechać do jaskini, ubrać się w strój, przetestować trzy gadżety i… to tyle. Demo kończyło się zaraz przed pierwszą misją.
Nieco dłużej bawiłem się przy Resident Evil.
Nie była to jednak wcale najlepsza produkcja na gogle wirtualnej rzeczywistości, z jaką miałem do czynienia. Sterowanie padem w goglach na głowie, gdy musimy szybko się przemieszczać, było dość niewygodne. Horroru też nie było wiele - ale to pewnie dlatego, że do zestawu na moim stanowisku nie były dołączone słuchawki
Tomb Raider w wersji VR to jednak nieporozumienie. I to totalne! Jak na razie to najgorsza gra na gogle VR, jaką widziałem. System poruszania jest tak idiotyczny, że po 10 minutach bolały mnie palce. Lara Croft, która w innych grach biega, skacze i huśta się na linach tutaj się… teleportuje.
Nie, to nie żart.
Trzymając przycisk L2 uruchamiamy teleporter, potem lewym analogiem celujemy w odpowiednie miejsce - uważając by na linii wzroku nie było przedmiotów - a potem możemy przeskoczyć w oka mgnieniu w inne miejsce wciskając przycisk R2.
Poruszanie się za pomocą analoga? Zapomnijcie. Rozglądanie się szerzej niż ruchem głowym za pomocą drugiego z analogów? A gdzie tam, do tego służą przyciski L1 i R1. No głupiej się nie dało. Nie polecam nawet fanom Lary Croft.