Kupiłam papierową książkę, ale nie pasuje mi ona do trendu
Prawie 5 centymetrów grubości, prawie 800 stron, papier nienajwyższej jakości, ja określa go jakiś internauta “dobry do podcierania”, literatura nie najwyższych lotów, ale sprawiona z sentymentu za 49,90 zł. W wersji papierowej tylko dlatego, że nie było e-bookowej. Pierwsza papierowa książka od długiego czasu wywołała u mnie irytację z kilku powodów.
Jeszcze dwa lata temu byłam z tych, co uważają, że nic nie zastąpi papierowej książki - odczuć, zapachu, dotyku, możliwości postawienia na półce, że czytanie na tabletach to skrajna desperacja i że dopóki nie pojawi się Kindle z podświetleniem, nie patrzę nawet na czytniki.
Byłam fetyszystką papieru. Wykształcone przez setki lat wzorce czytania i odbioru tekstu pisanego wrosły we mnie mocno, a setki przeczytanych książek i półki nimi wypełnione trzymały mnie przy tradycji. Nie pomagały też ceny e-booków, niewiele niższe niż papierowych wydań, ale niefizyczne, nienamacalne więc niemal nieistniejące.
Potem pojawił się on - Kindle Paperwhite. Wyeliminował to, czego w książkach nienawidzę od dawna, czyli konieczności posiadania źródła światła, a zachował wrażenie czytania z papieru. Zakochałam się w nim, stał się moim ulubionym, najbardziej intymnym, najbardziej precyzyjnym w zastosowaniu urządzeniem w ówczesnym arsenale moich sprzętów. Kindla używałam więcej, niż tabletu Nexus 7 i to Kindle - obok smartfona - podróżuje ze mną wszędzie wrzucony do torebki.
Na nowo pokochałam czytanie książek. W sytuacjach z kiepskim oświetleniem - czytam. W długiej podróży - czytam. W wannie - czytam. W ciągu półtora roku Kindle posłużył jako nośnik dla kilkudziesięciu książek, kilkudziesięciu opowiadań i kilkudziesięciu co najmniej dokumentów, wszystko wysyłane prosto do chmury, bez podłączania do komputera i z okazjonalnym, rzadkim ładowaniem.
Kupiłam wczoraj papierową książkę, pierwszą od wielu miesięcy i tylko dlatego, że chciałam ją przeczytać a wersji e-bookowej brak i męczę się niewiarygodnie. Ten kiedyś uwielbiany dotyk dziś zamienił się w przekleństwo. By wygodnie czytać muszę używać obu dłoni - jedna trzyma książkę i przytrzymuje cholerne, odginające się strony, druga przewraca na kolejne. Wieczorem w łóżku muszę mieć włączone światło, choć z Kindle’em było mi tak fajnie i lekkie ciemności oraz delikatnie, ledwo podświetlony a wciąż czytelny ekran przygotowywały mnie do snu. Nie wiem do końca jak książkę trzymać, dłonie męczą się gdy trzymam ją w górze, jaka gdyby zapomniały wieloletnie doświadczenie z trzymania i czytania setek książek w przeróżnych formatach. Muszę uważać, by książki nie pobrudzić, jedną stronę z kiepskiego papieru już naderwałam i jestem zła na samą siebie.
Myślałam, że powrót do papierowych książek będzie miły. Przecież tak mocno ich broniłam, tyle lat ze mną były.
Rytuały, które przychodzą wraz z papierowymi książkami - odpowiednie warunki do czytania, szacunek do książki, dostosowanie się do rozmiarów i formatu - które kiedyś lubiłam, dziś wydają mi się bezsensowną zabawą, która przeszkadza w konsumowaniu treści. Treści, którą wołałabym mieć na lekkim, niewymagającym wiele uwagi Kindle’u, którego trzymam jedną dłonią i mogę wytrzeć, gdy na przykład pobrudzę. Wygodnym.
Szybko zmieniłam swoje przyzwyczajenia. Co najciekawsze, w ogólnym nurcie dążenia za wygodą i konsumpcją jak największej ilości przy jak najmniejszych problemach.
Zmieniłam je zgodnie z kierunkiem, w jakim podążamy - więcej treści, wszystko dostępne na wyciągnięcie palca, szybko i tak, bym nie musiała wkładać w to wysiłku. Internet wypiera papierowe encyklopedie, choć informacje z internetu traktujemy często pobieżnie i nie sprawdzamy źródeł. E-booki wypierają powolutku papierowe książki, bo jesteśmy leniwi i musimy mieć wszystko. Tu i teraz.