iPodowe inspiracje: Porcupine Tree - The Incident
Trzykrotnym potężnym i symultanicznym uderzeniem gitary, basu i perkusji zaczyna się najnowszy album grupy Porcupine Tree zatytułowany "The Incident". Następnie przez 55 minut bez przerwy pomiędzy utworami Steve Wilson snuje opowieść o wypadkach i przypadkach targających życie człowieka. Niejako w bonusie, na drugim krążku, dostajemy 4 niezależne od siebie utwory.
Najgorsze dla zespołu muzycznego jest stanie w miejscu i granie ciągle tego samego, co przybiera czasami tak karykaturalny wymiar jak w przypadku np. the Rolling Stones. Jest jednak coś takiego w delektowaniu się muzyką swoich ulubionych zespołów, że chciałoby się, aby ciągle wracali do swoich korzeni, do brzmienia i pomysłu na grę z pierwszych płyt. Pewnie dlatego mnóstwo fanów Genesis woli erę z Peterem Gabrielem niż tę z Philem Collinsem, choć to za panowania tego drugiego zespół popełnił swoje najbardziej ambitne dzieła (vide "Trick of the Tail", "Duke", czy "Wind and Wuthering"). Pewnie z tego samego powodu, dla wielu Marillion skończył się wraz z odejściem Fisha, a Metallica skończyła artyzm na "And Justice for All"?, itd.
Łatwo jest wpaść w podobną pułapkę oceniając Porcupine Tree. Wielu fanów pamięta zespół na początku swojej drogi, kiedy w połowie lat 90 Steve Wilson nagrywał "The Sky Moves Sideways" czy "Voyage 34" - wielkie, hipnotyczno-psychodeliczne dzieła. Mało wtedy śpiewał i opowiadał w audycjach radiowych Piotra Kosińskiego, że wstydzi się swojego łamliwego głosu. Znała go zaledwie garstka ludzi? Wczoraj miała miejsce premiera 10 w historii (!) płyta Porcupine Tree i grupa Steve'a Wilsona z pewnością nie jest już tym samym niszowym zespołem z lat 90 ubiegłego wieku. Poprzedni fenomenalny album "Fear of a Blank Planet" sprzedał się w grubo ponad 150 tys. egzemplarzach i zespół Wilsona powoli przebija się do światowego mainstreamu. To w naturalny sposób skutkuje zmianami w muzyce Porcupine Tree: mimo niezbyt okazałego głosu Wilson potrafił znaleźć własne rejestry, w których jego głos wypada wyśmienicie, zespół mniej eksperymentuje brzmieniami i - mimo struktury "suity" - na najnowszym albumie gra raczej prostą w odbiorze muzykę. Czy to dobrze, czy źle? Trudno wyrokować, bo najgorsze dla zespołu muzycznego jest stanie w miejscu i granie ciągle tego samego?
Mimo stylizowanej na dawne czasy struktury suity, brak na najnowszym krążku Porcupine Tree długich i majestatycznie budowanych form muzycznej ekspresji, do czego przez lata przyzwyczaił Steven Wilson. Czasami ma się wręcz wrażenie, że kilka niezwykle obiecujących motywów kończy się zbyt szybko, bez należytego potraktowania tematu ("Great Expectations", "Kneel and Disconnect"). Wilson zmienił też nieco brzmienie swojej gitary, stawiając tym razem na lekko "przybrudzoną" porcję distortiona, rodem z Led Zepellinowskich lat 70 oraz wyłączył tak charakterystyczny dla jego gry delay. Zmienił również sposób ekspresji gitarowej zastępując długie, melodyjne dźwięki w solach na bardziej atonalne i chaotyczne na wzór Adriana Belew z King Crimson. Mniej też na "The Incident" psychodelicznych dźwięków instrumentów klawiszowych Richarda Barbieriego, a aranżacje poszczególnych utworów są bliższe nieskomplikowanym aranżacjom grupy Green Day niż karkołomnym konstrukcjom, które definiowały niektóre poprzednie albumy Porcupine Tree. Album bronią jednak doskonałe kompozycje Stevena Wilsona. Jak ten człowiek znajduje w sobie tak wiele fenomenalnej kreacji wie chyba tylko sam zainteresowany. Jego słuchaczom pozostaje chłonąć kolejne dźwięki nowych piosenek czy to Porcupine Tree, czy no-man, Blackfield, Bass Communion, czy w końcu tych sygnowanych własnym nazwiskiem.
Po trzykrotnym uderzeniu gitary, basu i perkusji oraz klimatycznym preludium w wykonaniu Barbieriego w otwierającej nowy album miniaturce "Occam's Razor", wybrzmiewa "The Blind House" - jedna z mocniejszych pozycji na "The Incident". To jeden z niewielu typowych - bo o podobnym charakterze do poprzednich płyt - dla Porcupine Tree utworów na najnowszym albumie. Niczym na "Even Less" ze "Stupid Dream" Wilson konstruuje mocne otwarcie płyty, które jednocześnie definiuje następujące po nim utwory. Zamiast finałowego sola gitary - czego oczekiwalibyśmy po typowych dla Porcupine Tree otwarciach - mamy jednak w "The Blind House" wyciszenie, po czym na ostatnie 30 sekund wraca motyw uderzeń. Po 6 dynamicznych minutach "Blind House" następują dwie miniaturki (półtorej i dwie minuty), których potencjał nie został chyba należycie wykorzystany. Zarówno "Great Expectations" oraz "Kneel and Disconnect" miałyby szansę być świetnymi pełnoprawnymi piosenkami; w szczególności ta pierwsza, przypominająca nieco dokonania Blackfield.
Drugim pełnym utworem na "The Incident" jest dopiero piąty w kolejności "Drawing the Line". Fantastycznie budowana linia melodyczna w zwrotce jest jednak zburzona prostym i chyba nie pasującym do charakteru utworu refrenu, który jak żyw przypomina ostatnie dokonania Green Day. Następny w kolejności tytułowy utwór "The Incident" jest jakby żywcem wyjęty z najmniej udanego albumu w historii Porcupine Tree - "In Absentia". Industrialny i nieco nudnawy klimat rozchmurza się dopiero w drugiej części utworu (od słów "I want to be loved"). Nieco ciekawiej jest w "Your Unpleasent Family", choć i tu znowu świetnie zapowiadający się temat utworu kończy się po niecałych 2 minutach, przechodząc zresztą w kolejne dwie minuty instrumentalnego przerywnika przypominającego progresywne miniaturki z lat 70.
"Time Flies", który według słów samego Steve'a Wilsona i większości recenzentów miał definiować album, ciekawy robi się dopiero w części instrumentalnej, która zaczyna się niczym środkowa część fenomenalnego "Ripples" grupy Genesis (do posłuchania na "Trick of the Tail"), a kończy kapitalnym solem gitarowym Wilsona wzorowanym na sposobie muzycznej ekspresji Adriana Belew z King Crimson. Wcześniej "Time Flies" przypomina nieco rarytas Porcupine Tree - "Stars Die" (refren budowany w niezwykle podobny sposób) i raczej przynudza prostym ogrywaniem podstawowych funkcji przez gitarę Wilsona. Następująca po "Time Flies" kolejna miniaturka instrumentalna ("Zero Degrees of Liberty") obwieszcza koniec pierwszej części suity, bo znowu słyszymy potężne symultaniczne uderzenia gitary, basu i perkusji.
Końcówka pierwszego krążka "The Incident" wynagradza mało przekonywujący początek. "Octane Twisted", "The Seance" oraz "Circle of Manias" należy chyba traktować jako jedną, odrębną całość, bo łączy je wspólny motyw gitary akustycznej. "Octane Twisted" to pełen przekrój rytmu oraz motywów, za co od lat ceni się Porcupine Tree. Zaczyna się niezwykle lirycznie, a kończy bardzo dynamicznym riffem gitary kapitalnie podbijanym przez cały zespół. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że w środkowej części zarówno "Octane Twisted", jak i pod koniec "Circle of Manias" Wilson inspirował się fenomenalną kompozycją Roberta Frippa z King Crimosn - "Red". Zresztą kończący tę mini-suitę "Circle od Manias" to chyba najbardziej spektakularny przykład możliwości tonalnych całego zespołu. Fantastycznie liczony przez Gavina Harrisona rytm trafia w prawie thrashowy motyw gitary Wilsona, a Barbieri dodaje swoje unikalne psychodeliczne pasaże.
Kończący pierwszy krążek na "The Incident" - "I Drive the Hearse" to drugi - obok otwierającego album "The Blind House" - typowy utwór Porcupine Tree. Piękna linia melodyczna, pełna harmonijnie budowanych chórków, przyjemnie prowadzone solo gitarowe i wyciszający fade-out. To właśnie takimi utworami jak "I Drive the Hearse" Porcupine Tree buduje magię swojej muzyki.
Drugi, trwający nieco ponad 20 minut krążek składa się z 4 utworów, z czego 3 należą do najbardziej udanych kompozycji na albumie. Otwierający drugą część "Flicker" to kapitalny, eklektyczny kawałek. Napisany zaraz po sesji nagraniowej do poprzedniego albumu, doskonale pasowałby właśnie do "Fear of a Blank Planet". Wielka szkoda, że utwór trwa tylko 3:42 minuty, bo ewentualna część instrumentalna miałaby potencjał wiekopomnego "Moonloop" z "The Sky Moves Sideways". Drugi w kolejności "Bonnie the Cat" przypomina nieco "The Incident" z pierwszego krążka i klimatem osadzony jest w industrialnych pejzażach płyty "In Absentia".
Album "The Incident" kończą dwa przepiękne utwory - najpierw "Black Dahlia" kompozycji Richarda Barbieriego, a później "Remember Me Lover" z niezwykle intrygującym tekstem Wilsona. "Black Dahlia" z pewnością kontynuuje długą tradycję przepięknych ballad Porcupine Tree, zapoczątkowaną pewnie "Always Never" na "Up the Downstair", poprzez wspomniane powyżej "Stars Die", "Lazarus" z "Deadwing" czy "Sentimental" z "Fear of a Blank Planet". "Remember Me Lover" z kolei, to typowe dla Porcupine Tree zakończenie płyty - świetna chóralna linia melodyczna oraz patetyczna część instrumentalna.
"The Incident" nie jest dziełem na miarę "Fear of a Blank Planet", ale mimo to, to kawał dobrej muzyki wychodzącej spod palców maga współczesnej kultury Steve'a Wilsona. Szkoda tylko, że w miarę popularyzacji muzyki Porcupine Tree grupa nieco upraszcza aranżacje, bo kompozycyjnie Steve Wilson jak zwykle jest fenomenalny.