REKLAMA

Najlepsze płyty 2008 roku; miejsce 5

12.01.2009 15.27
Najlepsze płyty 2008 roku; miejsce 5
REKLAMA
REKLAMA

2008 rok był niezłym rokiem dla muzyki. Wprawdzie nie obfitował w dużą liczbę doskonałych płyt, ale co najmniej kilka z nich z pewnością przetrwa próbę czasu i wejdzie do kanonu nieśmiertelnych albumów. W ciągu najbliższych kilkunastu dni zaprezentuję najlepsze płyty wydane w 2008 roku według mojej oceny.

Takie rankingi prowadzę od 1995 roku i chociaż dzisiaj wstydzę się niektórych archiwalnych wyników, często do nich wracam i próbuję odtworzyć tamte emocje.

Poniżej uzasadnienia miejsca piątego znajdziecie listę 20 płyt, które nominowałem do wyboru najlepszej piątki 2008 roku.

Miejsce 5: Marillion – Happiness Is the Road

Niegdysiejsi giganci rocka progresywnego wypchnięci dawno temu na margines mainstreamu (w którym notabene doskonale sobie radzą) nagrywają ostatnio w sinusoidalnym cyklu: świetnie – słabo; świetnie – słabo. W 2008 roku wypadło na świetnie. „Happiness Is the Road” jest bardzo udaną płytą po dramatycznie przeciętnej (żeby nie powiedzieć słabej) „Somewhere Else” z 2007 roku.

To jedna z największych zalet grupy Marillion – prawie na każdej płycie brzmią inaczej niż na poprzedniej. Nie ma nic gorszego (szczególnie w przypadku grup grających tzw. rocka progresywnego) niż powielanie utartych schematów z poprzednich płyt. „Happiness Is the Road” to podwójny album składający się z dwóch niezależnych części: „Essence” oraz „The Hard Shoulder”. Obie składają się na intrygującą całość, muzycznie testując minimalistyczność i ciszę, a tekstowo przedstawiając studium współżycia z drugim człowiekiem.

Dla kogoś kto stracił Marillion z oczu po „Misplaced Childhood”, najnowsze dzieło pięćdziesięciolatków z Anglii może być szokiem. Mało tu gitary prowadzącej Steve’a Rothery’ego. Melodię prowadzą w zamian instrumenty klawiszowe wygrywane przez Marka Kelly’ego oraz wokalistę Steve’a Hogartha. Mało tu skondensowanych i skończonych melodii znanych jeszcze z ostatnich płyt Marillion. Sporo natomiast urwanych, ledwo rozpoczętych tematów i przerywników do przerywników. Całość tworzy jednak przyjemną mozaikę delikatnych dźwięków. To naprawdę sztuka grać niewiele w zespole pięcioosobowym, gdzie o zagospodarowanie miejsca toczą się zapewne notoryczne boje (każdy kto miał instrument w ręku i próbował swoich sił w zespole z pewnością to potwierdzi). Marillion tą sztukę posiedli i wspaniale ją na „Happiness Is the Road” eksplorują.

Płyta rozpoczyna się miniaturką „Dreamy Street” wygraną jedynie na fortepianie i zaśpiewaną przez H (tak lubi siebie podpisywać Steve Hogarth) przechodząc w (prawie) singlowy „This Train Is My Life”, który strukturą budowania napięcia może przypominać najładniejsze piosenki w dorobku Marillion: „Lavender”, „Warm Wet Circles”, czy „Beautiful”. Jednakże dopiero po tym utworze następuje właściwa odsłona albumu. Od „Essence”, po „Nothing Fills the Hole” oraz później od „Woke Up” aż po „Happinness Is the Road” Marillion prezentują swój nowy pomysł na przekaz muzyczny: rozmyty, pozbawiony typowej piosenkowej struktury spokojny i cichy dźwięk ledwo muskanych instrumentów. Próżno szukać tu popisów solowych poszczególnych muzyków. Tym razem postawiono na klimat i wyciszenie. Szczególnie wyraziście widać to po tytułowym utworze „Happiness Is the Road”, gdzie mozolnie budowany fragment muzyczny dopiero w końcowym fragmencie tej dziesięciominutowej mini-suity eksploduje zbudowanym po drodze napięciem. Eksploduje – co należy nadmienić – pięknym pasażem, który to chyba możliwy jest tylko i wyłącznie w wykonaniu Marillion.

Końcowy fragment pierwszej płyty „Half Full Jam” oraz pierwszy utwór na drugim krążku „Thunder Fly” mogliby panowie z Marillion pominąć, choć rozumiem, że ten pierwszy to zapewne wynik udanej improwizacji, a drugi to wynik eksperymentu z nowym pomysłem aranżacyjnym. Tyle, że oba fragmenty to dość przeciętne kompozycje.

Na szczęście zaraz potem nadchodzi najlepszy fragment na całym albumie. „The Man from the Planet Marzipan” to dzieło wyjątkowe. Nie tylko nigdy wcześniej Marillion nie pisał takich piosenek, ale również w ogóle omijał podobną estetykę. Utwór prowadzony jest gitarą basową, która brzmieniem przypomina dokonania grupy Level 42, chociaż „Marzipan” z pewnością nie emanuje pop-rockowym folkiem. To raczej plama muzyczna rodem z psychodelicznych otchłani wczesnych płyt Porcupine Tree lub soundscape’ów Roberta Frippa. I w tym wszystkim H bardzo zręcznie prowadzi niezwykle intrygującą linię wokalną zastanawiając się nad kondycją współczesnego człowieka (okiem przybysza z kosmosu). W tym samym klimacie utrzymany jest następny utwór „Asylum Satellite # 1” zwieńczony niesamowitym fragmentem cichego improwizacyjnego dialogu gitary i klawiszy rodem z ostatnich płyt grupy Talk Talk.

Potem na płycie robi się niepotrzebnie nudnawo. Bez „Throw Me Out”, „Half the World”, oraz „Especially True” album z pewnością by sobie poradził. To raczej przeciętne kompozycje, których nie dało się uratować dość zgrabnymi aranżacjami. Z kolei „Older Than Me” oraz „Whatever Is Wrong With You” spokojnie mogłyby kandydować do miana piosenek singlowych (gdyby Marillion jeszcze je wydawał).

Płyta kończy się doskonałym utworem, do czego Marillion zdążył już przyzwyczaić swoich fanów przez lata swojej kariery. W znacznej większości bowiem kończące utwory na albumach Marillion są prawdziwymi arcydziełami. Począwszy od „The Space?” na „Season’s End”, przez suitę „This Town/100 Nights” na „Holidays In Eden”, „King” na „Afraid of Sunlight”, po „Neverland” na „Marbles” ostatnie fragmenty płyt to prawdziwe hymny. Nie inaczej jest tym razem. „Real Tears for Sale” to siedmioipółminutowa bomba emocjonalna, która pozostawia słuchacza otumanionego potęgą ściany dźwięku Marillion. A wsłuchując się w tekst utworu przed oczami ma Britney Spears (lub kogoś innego podobnego) jako tragikomiczny symbol współczesnych gwiazd pop kultury, które prawdziwy i niekłamany osobisty dramat potrafią za wielkie pieniądze sprzedać mediom.

I taki właśnie przekaz zdaje się Marillion przekazywać słuchaczom w warstwie tekstowej. Od „Essence” gdzie manifestowana jest konieczność odnalezienia prawdziwego celu, po „Hapiness is the Road”, gdzie przedstawiony jest sposób jak to zrobić. Od „The Man from the Planet Marzipan”, gdzie zdemaskowana jest niemożność współżycia z drugim człowiekiem, właśnie po „Real Tears for Sale”, gdzie cały tragizm sytuacji rzucany jest na pożarcie światu zewnętrznemu.

„Happiness Is the Road” to bardzo dobra płyta grupy Marillion, która po prawie trzydziestu latach działalności ciągle potrafi nagrywać świeże i nie odtwórcze albumy. Muzycy mogli sobie jednak darować kilka mniej udanych piosenek, co czyniłoby ten album jeszcze lepszym. Oby kolejny album nie wpisywał się w sinusoidalną zależność ostatniego planu wydawniczego grupy Marillion: świetnie – słabo; świetnie – ? (!?)

Nominowane albumy w 2008 roku:
AC/DC – Black Ice
Bryan Adams – 11
Coldplay – Viva la Vida
Counting Crows – Saturday Nights & Sunday Mornings
David Gilmour – Live in Gdansk
Guns N’ Roses – Chinese Democracy
Keane – Perfect Symmetry
Kings of Leon – Only by the Night
Metallica – Death Magnetic
Marillion – Happiness Is the Road
Nick Cave and the Bad Seeds – Dig!!! Lazarus Dig!!!
No-Man – Schoolyard Ghosts
Oasis – Dig Out Your Soul
Pendragon – Pure
R.E.M. – Accelerate
Sigur Ros – Međ suđ í eyrum viđ spilum end
Snow Patrol – A Hundred Million Suns
Steven Wilson – Insurgentes
The Cure – 4:13 Dream
The Verve – Forth

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA