Szpiedzy, którzy rządzą zza kulis. Jak CIA naprawdę kształtuje świat

Czy dyrektorzy CIA są tylko lojalnymi wykonawcami polityki Białego Domu — czy może cichymi architektami historii, którzy zmieniają bieg wydarzeń bardziej niż niejedna głowa państwa? Chris Whipple w książce "Arcyszpiedzy. Jak dyrektorzy CIA kształtowali historię i jak wpływają na przyszłość świata" zagląda za kurtynę jednej z najbardziej wpływowych, a zarazem najbardziej tajemniczych instytucji świata.

Szpiedzy, którzy rządzą zza kulis. Jak CIA naprawdę kształtuje świat

Nie wybierasz ich w wyborach. Nie widzisz ich na kampaniach. A mimo to mają realny wpływ na losy milionów – często większy niż prezydenci, których doradzają… a czasem prowadzą na smyczy. Chris Whipple w książce "Arcyszpiedzy" celuje prosto w serce ciemnej machiny CIA – ludzi, którzy nie tylko pilnują tajemnic imperium, ale je tworzą.

To nie jest grzeczna opowieść o pracy "w służbie kraju". To historia władzy bez twarzy, decyzji podejmowanych za zamkniętymi drzwiami i operacji, o których nikt nigdy nie miał usłyszeć – od zimnowojennych machinacji, przez skandale Watergate i rewolucję w Iranie, aż po cyfrowe wojny nowej ery. Whipple rozmawia z tymi, którzy przez dekady sterowali amerykańskim wywiadem, i obnaża, jak cienka jest granica między bezpieczeństwem narodowym a globalną grą o dominację.

W polskim wydaniu, przygotowanym przez Wydawnictwo Sine Qua Non, książkę przełożył Przemysław Hejmej – i to przez jego słowa tajemnice zza kulis CIA nabierają polskiego głosu. Przepremierowy fragment tej książki tylko w magazynie Spider's Web+.

Robert Gates, sekretarz obrony mianowany przez Baracka Obamę, czekał przed gabinetem dowódcy Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF) w stolicy Afganistanu, Kabulu. Był marzec 2011 roku. Gates przyleciał aż z Waszyngtonu, aby odbyć spotka nie z generałem Davidem Petraeusem w cztery oczy. Wiózł ze sobą złe wieści, które chciał przekazać osobiście.

Obama oraz jego zespół ds. bezpieczeństwa narodowego mieli o Petraeusie wysokie mniemanie. Prezydent żywił wobec słynnego czterogwiazdkowego generała wdzięczność za przejęcie dowodzenia amerykańskimi siłami w Afganistanie od skompromitowanego poprzednika, generała Stanleya McChrystala (McChrystal został zmuszony do ustąpienia po wygłoszeniu w wywiadzie dla magazynu „Rolling Stone” pogardliwych uwag na temat kluczowych postaci w administracji Obamy). Petraeus porzucił prestiżowe i wiążące się z wpływami stanowisko dowódcy CENTCOM-u, godząc się na pracę dla głowy państwa. Wdzięczność Obamy miała jednak granice; prezydent postanowił odmówić najważniejszemu generałowi w swej drużynie stanowiska, którego ten pożądał najbardziej: szefa Kolegium Połączonych Szefów Sztabów.

Oczywiście nikt nie kwestionował kompetencji Petraeusa. Był on sprawdzonym dowódcą, ukończył na Princeton studia w za kresie stosunków międzynarodowych oraz ekonomię, uważano go za śmiałego stratega.

"Na tym polu nie miał sobie równych jako teoretyk", twierdzi Denis McDonough, zastępca doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, który został szefem personelu Białego Domu za kadencji Obamy. Petraeus jednak charakteryzował się również gigantycznym ego; jego rywale widzieli w nim człowieka nie do zniesienia. Mógł się poszczycić wybitnymi dokonaniami, lecz zawsze chodziło o niego, o Petraeusa.

W końcu Gatesa wprowadzono do gabinetu generała. Sekretarz obrony usiadł za stołem naprzeciwko gospodarza i od razu przeszedł do sedna. "Davidzie, nie zostaniesz mianowany szefem Kolegium Połączonych Szefów Sztabów – obwieścił. – Przynajmniej nie za kadencji Obamy. Czułem się w obowiązku powiedzieć ci to prosto w oczy. Trzykrotnie próbowałem go przekonywać, żeby wybrał ciebie, ale nie zdołałem. Jaka inna funkcja mogłaby cię zainteresować?"

Generał nawet nie mrugnął, nie spuszczając z Gatesa wzroku. "Może pańskie dawne stanowisko, panie sekretarzu?", odezwał się w końcu. "Które?", zapytał Gates. "Dyrektora CIA", odparł Petraeus.

Na te słowa Gates się ożywił. Po prawie sześciu latach kierowania Pentagonem nie mógł się wprost doczekać przejścia na emeryturę i zamieszkania w wiejskim domu nad jeziorem w stanie Waszyngton. Tyle że sprawa zapowiadała się na skomplikowany mecz bilarda: dyrektor CIA Leon Panetta zgodził się – bardzo niechętnie – zastąpić Gatesa w Departamencie Obrony, ale kto miałby w takim razie objąć szefowanie agencji? Ta praca wymagała kogoś obdarzonego autorytetem, znającego realia działalności wywiadowczej. Petraeus wydawał się rozwiązaniem idealnym. Odesłanie go do CIA byłoby atrakcyjne dla Obamy i jego ludzi z jeszcze jednego powodu: legendarny generał był dla republikanów niczym gwiazdor rocka, ponieważ to on przeprowadził słynne natarcie w wojnie irackiej; mówiono nawet, że mógłby zostać kandydatem tej partii w wyborach prezydenckich 2012 roku – albo przynajmniej osobą numer dwa. "Myślę, że Obama doceniał jego talenty wojskowe, nie lekceważył również znaczenia i politycznych wpływów [Petraeusa]", mówi John Brennan. Mianowanie Petraeusa dyrektorem CIA pozwoliłoby głowie państwa upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: zapełniłoby wakat na najwyższym stanowisku w agencji, a zarazem wyeliminowałoby potencjalnego politycznego rywala.

Po powrocie do Stanów Zjednoczonych Gates pojechał do Białego Domu na spotkanie z prezydentem. Obama czekał na niego w Gabinecie Owalnym (do mądrych rad Gatesa przywiązywano tam tak wielką wagę, że zyskał sobie przydomek Yoda). "Mam ewentualnego następcę – oznajmił Gates prezydentowi. – David Petraeus po wiedział, że chciałby zostać dyrektorem CIA". Obama wbił w niego wzrok. "A wiesz, to bardzo interesujące", rzucił.

"Byłby to wielki karambol, jak w bilardzie – kontynuował gość. – Panetta zajmuje moje miejsce, Petraeus zajmuje miejsce Panetty. Z nominacją Petraeusa pójdzie łatwo, bo cieszy się na Kapitolu popularnością".

Istotnie, 30 czerwca 2011 roku najbardziej odznaczony w swoim pokoleniu generał został zatwierdzony na stanowisku dyrektora CIA przez Senat stosunkiem głosów 94 do 0. Jednakże niewiele ponad rok później doszło do jego oszałamiającego upadku.

*** 

Petraeus miał zostać ósmym dyrektorem CIA wywodzącym się ze sfer wojskowych (jeśli liczyć wszystkich generałów służących nawet dość krótko jeszcze w latach 40. XX wieku). Był też drugim, po Michaelu Haydnie, który zdjął w tym celu mundur; 31 sierpnia 2011 roku, podczas uroczystości w Fort Myers, opuścił armię Stanów Zjednoczonych i przeszedł w stan spoczynku.

Jako szef agencji Petraeus musiał się przystosować do zarządzania znacznie mniejszą organizacją. W CENTCOM-ie dowodził 250 tysiącami żołnierzy i dysponował prawie nieograniczonymi środkami. W porównaniu z tym CIA stanowiła maleństwo – szacuje się, że dzienne wydatki wojska są większe niż roczny budżet służby wywiadowczej, choć obie te liczby pozostają utajnione. Przygotowując się w Afganistanie do przesłuchań parlamentarnych w drodze szyfrowanej wideokonferencji, nasz czterogwiazdkowy generał zwrócił się do referenta CIA z pytaniem: "No dobrze, świetnie, ale chyba istnieje jakiś tajny budżet? Ile tam jest? Gdzie są pieniądze na operacje niejawne?". Oficer odpowiedział: "Niestety, panie generale, nie ma ich – to jest wszystko, czym dysponujemy".

Na widnokręgu majaczyła więc kolizja dwóch odmiennych kultur pracy. Gdy jeden z wyższych rangą funkcjonariuszy wywiadu złożył wizytę w dowodzonej przez Petraeusa bazie wojskowej w Kabulu (stacjonowało tam 1400 żołnierzy), zdumiała go sama liczba asystentów, doradców, adiutantów oraz pochlebców, którzy roili się wokół Petraeusa, nieustannie mu nadskakując; personel bezpośredniej obsługi, szacował ów urzędnik, liczył co najmniej 50 osób. Jeden z żołnierzy, jak się wydaje, miał w zakresie obowiązków wyłącznie opróżnianie mailowej skrzynki odbiorczej generała.

Petraeus słynął z przywiązywania wagi do rozgłosu, gorliwie za biegał o zainteresowanie mediów, a dziennikarze odwdzięczali mu się pełnymi pochlebstw materiałami. Niektórzy biografowie wręcz się przed nim płaszczyli. Tuż przed przybyciem Petraeusa do centrali CIA jedna z kronikarek pisała:

Po sześciu nieskazitelnych turach dowodzenia wojskami, będąc u kresu militarnej kariery, [generał] początkowo smutno dumał nad perspektywą zdjęcia munduru. Był jednak wdzięczny, że otrzymał nowe, wymagające zajęcie, kolejną szansę służenia krajowi. Nie zatracił woli zwyciężania tylko dlatego, że odszedł z wojska, nie porzucił swej ambitnej natury. David Petraeus wciąż chciał grać va banque.

Autorką tych słów była młoda rezerwistka oraz doktorantka Paula Broadwell.

Nie zadawajcie mu trudnych pytań

Petraeusa ostrzegano przed typową dla ludzi CIA awersją do przybyszów z zewnątrz. "Usłyszał, żeby się tam nie pokazywać w mundurze wojskowym, ponieważ wtedy obudzi różne przeciwciała", wspominał Steven Hall, oficer prowadzący i weteran służby. Opowiedziano mu również o błędzie Portera Gossa: "Jeśli wymieni pan cały personel bezpośredniego wsparcia na własnych stronników politycznych, spotka się pan z wymownym uniesieniem brwi – a to nie będzie oznaczać nic dobrego".

Jak dotąd wszystko szło poprawnie: Petraeus zrzucił mundur, nie miał też planów instalowania własnych ludzi. Ale nawyków czterogwiazdkowych generałów nie tak łatwo się pozbyć.

Kłopoty zaczęły się już w pierwszy dzień jego urzędowania. Po całym Langley rozniosła się pogłoska: otóż pojawiwszy się w swoim gabinecie na szóstym piętrze, po wczesnoporannym joggingu dyrektor zażyczył sobie tacy bananów. Problem polegał jednak na tym, że nie zostały one odpowiednio pokrojone, z czego Petraeus był niezadowolony. Odtąd wiedziano już powszechnie, iż banany należy ciąć na plasterki odpowiedniego kształtu i rozmiaru…

Nie ma chyba innego miejsca pracy na świecie, w którym plotki kursowałyby z taką szybkością jak w centrali CIA w Langley. A to dlatego, że ludzie stykają się tu na ogół ze ściśle tajnymi materiałami, o których nie wolno im rozmawiać – stąd w ciągu paru godzin domniemany wymóg Petraeusa względem bananów stał się przed miotem debat w całej agencji.

Po tym epizodzie nastąpiły inne, wskazujące na jego postawę człowieka uprzywilejowanego. Petraeus skarżył się, że dostaje za małe jabłka, a jednego z przybocznych zbeształ za niewłaściwe podanie mu butelki wody podczas porannej przebieżki. Przed wyjściem z pracy nowy dyrektor czekał, aż ktoś poda mu płaszcz i pomoże go włożyć. "Proszę pana, my tutaj tego nie robimy", po informował go ktoś wreszcie.

"Petraeus zachowywał się niczym ryba wyjęta z wody – mówił Ned Price, były analityk. – Wywodził się z kultury pracy niemal dokładnie przeciwnej stosunkom panującym w Langley. Wojsko ma strukturę hierarchiczną. Jest liczne. Zbiurokratyzowane. Natomiast agencja stosunkowo mała. Szczyci się swoją elastycznością, luzem. A on przyniósł ze sobą sformalizowanie i hierarchizację, które moim zdaniem bardzo wielu osobom się nie spodobały".

Zdziwienie budziły również rygorystyczne i ściśle określone wymagania Petraeusa, jeśli chodzi o podróże służbowe. "Gdy chce się uzyskać naprawdę rzetelny, pozbawiony upiększeń obraz danego dyrektora, należy rozmawiać z ludźmi z jego najbliższego otoczenia: adiutantami – mówił pewien oficer. – Chryste Panie, a to właśnie oni wywracali oczami, robili miny". Najsłynniejszą z plotek kursujących po Langley wywołała instrukcja przesłana do placówek CIA tuż przed wizytą Petraeusa. "Szefowie stacji dostali depeszę okólną", wspominał były funkcjonariusz służby wywiadowczej. Przypominało to historyjkę o grupie rockowej Van Halen z lat 80., która miała w kontraktach wymóg, że z misy ze słodyczami należy usunąć wszystkie brązowe m&m’sy. "Petraeus też miał taki wymóg, związany z tym, co ma się znajdować w jego pokoju hotelowym – dodaje ów człowiek. – Nie chodziło o tysiąc brązowych m&m’sów, ale o wannę z lodem, trzydzieści jeden bananów […] i tym podobne".

Według innego funkcjonariusza w spisie wymagań Petraeusa znajdowała się jeszcze jedna niezwykła rzecz. Szefom placówek do radzono: "Nie zadawajcie mu trudnych pytań".

Petraeus powiedział mi, że relacje o jego zachowaniu i o tym, jakoby korzystał z przywilejów, są nieprawdziwe. Bananowe plasterki, podkreślał, to "absolutna bzdura – jadam te owoce w całości". Po latach spędzonych w bazach wojskowych w Iraku i Afganistanie jego potrzeby "były dość proste: wystarczy, że nikt nie będzie mnie powstrzymywać przed poranną przebieżką!". Jednak według licznych oficerów CIA Petraeus cierpiał na typową "przypadłość cztero- gwiazdkowych generałów"; opinia ta zepsuła wizerunek nowego dyrektora i skuteczność jego przywództwa już na samym starcie. "Krojenie bananów, przygotowania do podróży itepe, itede… Jego adiutantów to wszystko kompletnie zrażało – mówił inny oficer. – Ponieważ mocno się różniło od zachowania dyrektorów, którzy przewinęli się przez agencję i traktowali tych ludzi z poważaniem. Ale nie Petraeus, to nie było w jego stylu".

Do jego stylu zarządzania trzeba się było długo przyzwyczajać. "To nie jest ciepły, kosmaty misiek – powiadał były wysoki rangą oficer wywiadu. – To nie Leon Panetta ani George Tenet. Nie lubi przytulać do piersi. Woli wydawać rozkazy, a jego postawa najlepiej wyraża się w zdaniu: »Oczekuję, że to i to zostanie zrobione i za pięć dni zapytam, czy tak się rzeczywiście stało«".

Petraeus lepiej sobie radził w kontaktach z przełożonymi; Oba ma szanował go za wiedzę i doświadczenie. Ale niektórzy z naj bliższego otoczenia prezydenta twierdzili, że generał nie do końca rozumie rolę dyrektora CIA jako osoby bezstronnej, apolitycznej. "Podejmując decyzje, głowa państwa potrzebuje możliwie najlepszych danych wywiadowczych – mówił McDonough. – A nie kolejnego głosu o zabarwieniu politycznym, i to od faceta, który ma mu tylko dostarczać informacji. Myślę, że taka zmiana nastawienia była dla generała Petraeusa czymś bardzo trudnym".

Obama pedantycznie przestrzegał rozdziału polityki i służb wywiadowczych; oczekiwał, że szef CIA będzie mu przynosił briefy, a potem sobie pójdzie. "Cechowała go w tym względzie drobiazgowość – twierdził James Clapper, dyrektor Wywiadu Krajowe go. – Ilekroć bywałem w Gabinecie Owalnym z raportami, rozmowę z zespołem doradców zaczynał dopiero wtedy, gdy opuściłem pokój". Tymczasem Petraeus po prostu lubił dzielić się opiniami na tematy polityczne. "Dave wiele razy walił prosto z mostu, podsuwał raporty ubarwione politycznie", mówi McDonough.

Obama i mianowany przezeń dyrektor CIA wdali się w spór na temat polityki bliskowschodniej. Petraeus żywił pewność, że w Syrii nadciąga katastrofa; opowiadał się za zbrojeniem ugrupowań rebelianckich, by mogły walczyć z reżimem Baszara al-Asada. Bądź co bądź to Obama deklarował wcześniej publicznie, że syryjski dyktator musi ustąpić. Gdy Petraeus wysunął ów argument, zwykle profesjonalny Obama mocno się zdenerwował. "Prezydent buchał iskrami – opowiada McDonough. – Odrzucił ten pomysł. Mimo szacunku, jaki miał dla Davida, zaatakował go… z wzajemnością". Poparcie Petraeusa dla rebeliantów wynikało z głębokiego przekonania, że stawka w grze jest wysoka. W oczach generała – tak przynajmniej twierdził jeden z byłych wysokich rangą oficjeli rządowych – niezdecydowanie Obamy, a także jego odmowa ustanowienia strefy zakazu lotów i ruchu pojazdów doprowadziły do relokacji ponad połowy ludności Syrii, śmierci pół miliona jej mieszkańców oraz powstania kalifatu ISIS.

Przed stawieniem się na przesłuchaniach zatwierdzających jego nominację Petraeus konsultował się z poprzednimi dyrektorami agencji, prosząc ich o radę. Gdy wychodził z domu Michaela Haydena, ten odciągnął go na bok. "Dave – powiedział – CIA nigdy nie przypominała OSS tak, jak przypomina je teraz. Ale to przecież nie OSS, tylko działająca na całym świecie wielka służba wywiadowcza. Będziesz musiał dokładać codziennych starań, żeby ten fakt stał się oczywisty zarówno dla ciebie, jak i dla samej agencji".

Petraeus rozumiał, co Hayden ma na myśli. Po zamachach z 11 września 2001 roku wiele osób sądziło, że CIA skoncentrowała się na zabójczych operacjach niejawnych kosztem swej pierwotnej misji: gromadzenia danych wywiadowczych. Pogląd ten podzielał między innymi zastępca Petraeusa, Morell.

"Nie ulega wątpliwości, że dzisiejsza CIA realizuje zadania o znacznie bardziej paramilitarnym charakterze niż kiedykolwiek wcześniej – głosił. – Nie jest to rzecz zdrowa, ponieważ nadrzędny cel Centralnej Agencji Wywiadowczej to pozyskiwanie tajemnic: dowiadywanie się, co robią i co planują nasi przeciwnicy, a następnie przekazanie tej wiedzy prezydentowi Stanów Zjednoczonych”.

Ściana Pamięci u wejścia do centrali CIA stanowiła ważne przypomnienie o mroczniejszej stronie działalności agencji. W jednym ze swoich pierwszych zarządzeń Petraeus zakazał uroczystości zaprzysiężenia nowych oficerów w audytorium zwanym Bąblem i przeniesienie ich do holu wejściowego. "Siedzieli zwróceni twarzą do ściany pełnej gwiazdek, z których każda symbolizowała funkcjonariusza poległego na służbie – mówił Petraeus. – W moim wy obrażeniu było to coś wielkiego. Każdy z tych przypadków, każde z tych straconych istnień ludzkich to bardzo, bardzo trudna sprawa. A symbolika holu głównego jest nadzwyczajna. W agencji czuć większą intymność, większą wzajemną bliskość niż w wojsku, ogromnej organizacji zbrojnej. Dlatego każdą stratę odczuwa się tu głęboko, przeżywa ją wspólnie".

Drony CIA nie tylko niosły śmierć, lecz także powodowały moralne rozterki, przed którymi stał teraz Obama. Zgadzając się na intensyfikację ich wykorzystania w likwidacji terrorystów z Al--Kaidy w Pakistanie, prezydent czuł się niekomfortowo. Zamierzał stopniowo przesuwać odpowiedzialność za stosowanie dronów bojowych z agencji na armię.

Petraeus natomiast nie wykazywał aż takiej niechęci do prężenia paramilitarnych muskułów CIA. "Sądzę, że posiadam wyjątkowe kwalifikacje do określania tego, do czego jest zdolne wojsko, a do czego jest zdolna CIA", powiedział mi. Zdaniem generała operacje niejawne, realizowane pod kryptonimem Title 50 (te ściśle wojsko we noszą oznaczenie Title 10), dały Stanom Zjednoczonym kluczowe narzędzie do walki z terrorystami – możliwość uderzania bez wiedzy lub zgody kraju, na którego terytorium się to odbywało. "Unikalny aspekt operacji typu Title 50, tajnych operacji, polega na tym, że nie trzeba ich zatwierdzać – tłumaczył. – Ani ich zakazywać. Po prostu się o nich nie mówi".

Istotnie Petraeus nie chciał o nich rozmawiać, ale to za jego kadencji CIA zrobiła krok naprzód, jeśli chodzi o paramilitarne działania na dzikich, bezpańskich terenach Jemenu. Obama, Petraeus oraz zespół ds. bezpieczeństwa narodowego stanęli teraz przed szczególnym wyzwaniem etyczno-prawnym wiążącym się z jednym tylko terrorystą.

Bardzo inspirujący wróg

Anwar al-Awlaki był zaprzysięgłym wrogiem Stanów Zjednoczonych – a zarazem obywatelem amerykańskim. Stanowił najbardziej kontrowersyjny cel w historii użycia dronów bojowych, przynajmniej jak dotąd. W styczniu 2020 roku wybuchła równie trudna debata związana z wzięciem na celownik generała Ghasema Solejmaniego przez Donalda Trumpa.

Urodzony w San Diego Awlaki przeprowadził się z rodziną do Jemenu w wieku siedmiu lat, a jedenaście lat później wrócił do USA. Ten charyzmatyczny duchowny muzułmański zamieszkał najpierw w mieście swego urodzenia, a następnie w Falls Church w Wirginii, gdzie pełnił funkcję imama przy meczecie. Śledczy ustalili, że przed atakami z 11 września Awlaki pozostawał w kontakcie z Chalidem al-Mihdarem oraz z Nawafem al-Hazmim, niesławnymi porywaczami z Al-Kaidy, których CIA i FBI nie zdołały namierzyć.

W roku 2002 Awlaki przeniósł się do Wielkiej Brytanii, skąd wyjechał do Jemenu, gdzie głosił naukę o brutalnym dżihadzie wymierzonym w Stany Zjednoczone, naukę podsycaną przez media społecznościowe oraz czasopismo "Inspire".

"Anwar al-Awlaki był osobą bardzo, ale to bardzo ważną w świecie dżihadystów – mówił Petraeus. – Biegle posługiwał się potocznym angielskim, pełnił funkcję religijną. Przyciągał do siebie, inspirował, szczególnie przez internet”.

Awlaki współpracował z tak zwanym bieliźnianym zamachowcem w nieudanej próbie wysadzenia w powietrze samolotu rejsowego nad Detroit w Boże Narodzenie 2009 roku. Jego gwałtowne wystąpienia w internecie pobudziły do działania dżihadystę, który zamordował 13, a ranił ponad 30 osób w strzelaninie w Fort Hood w Teksasie. O przyjrzenie się tej sprawie poproszono Williama Webstera, byłego dyrektora CIA. "Pytałem, dlaczego interesujemy się akurat al-Awlakim. Ktoś mi odpowiedział: »Bo to zły człowiek, bandzior. Figuruje na liście prezydenta«. Na co ja: »Jakiej liście?«. »Do odstrzału«, usłyszałem".

Lista do odstrzału – nazywana też "listą pożegnalną" – stanowiła ponury spis terrorystów wyznaczonych przez rząd USA do likwidacji. Panetta tłumaczył to tak: "Przeprowadziliśmy cały proces dowodowy, aby wykazać, dlaczego al-Awlaki jest niebezpieczny. Departament Sprawiedliwości i nasz główny radca prawny uznali, że umieszczenie go na tej liście ma wszelkie podstawy". Do tego stopnia otaczała ją tajemnica poliszynela, że ojciec Awlakiego – podejmując desperacką próbę ratowania synowi życia – udał się do amerykańskiego sądu. 30 sierpnia 2010 roku Nasser al-Awlaki, reprezentowany przez prawników z Amerykańskiej Unii Wolności Obywatelskich oraz Ośrodka Praw Konstytucyjnych, wniósł pozew przeciwko prezydentowi Barackowi Obamie, dyrektorowi CIA Leonowi Panetcie oraz sekretarzowi obrony Robertowi Gatesowi. Pozew został oddalony.

Petraeus był szefem agencji od zaledwie dwóch tygodni, gdy nagle – 30 września – operatorzy dronów w Nevadzie namierzyli Awlakiego w Jemenie. Terrorystę poddano wielodniowej obserwacji. Teraz siedział przed wielkim namiotem w wiosce Al-Dżauf, w kraju Beduinów, na południe od granicy saudyjskiej. Towarzyszyli mu: jeden z protegowanych, Samir Chan, lat 25, oraz 2 członkowie miejscowego plemienia. Na niebie zawisły 2 Predatory, przekazując obraz w wysokiej rozdzielczości operatorom w bazie lotniczej Creech w Nevadzie, oddalonej o ponad 13 700 kilometrów. W pobliżu latał też inny dron, znacznie większy Reaper, wyposażony w pociski sterujące Hellfire umieszczone pod każdym skrzydłem.

Chwilę przed uderzeniem wszyscy mężczyźni podjęli próbę ucieczki do swoich pojazdów; któryś musiał usłyszeć buczenie silników dronów. Wprawdzie Awlakiemu udało się kiedyś uniknąć podobnego ataku, tym razem jednak ani ów duchowny-orędownik dżihadu, ani jego towarzysze nie mieli szans. Cała czwórka wyparowała w eksplozji, która pozostawiła po sobie głęboki krater.

Petraeus nie chciał rozmawiać o sposobie wykonania rozkazu uśmiercenia Awlakiego. Właściwie do dzisiaj CIA nie przyznała publicznie, że stosuje drony bojowe. Generał zechciał natomiast podzielić się ze mną refleksją o osobistych rozrachunkach, jakie wiążą się z pociągnięciem za spust. "Ilekroć wiesz, że za chwilę jakiś człowiek dozna krzywdy, lustrujesz własną duszę. Obracasz tę kwestię w umyśle na wszystkie strony, czasami mówisz, że chcesz się zastanowić, zadumać nad czymś. Ale gdy nabierzesz pewności, że postępujesz zgodnie z zasadami, zgodnie z regulaminem, idziesz naprzód i podejmujesz decyzję".

Zabicie Awlakiego wywołało wśród byłych dyrektorów CIA ożywioną debatę. Od czasów wojny secesyjnej rząd Stanów Zjednoczonych nie wykonał egzekucji na żadnym swoim obywatelu, jeśli wcześniej nie postawił go w stan oskarżenia, nie wytoczył mu procesu ani nie uzyskał wyroku sądowego. Cała ta sytuacja niepokoiła Boba Gatesa. "Precedens, w którym amerykański prezydent zabija amerykańskiego obywatela bez względu na okoliczności, i wystarczy w tym celu jego podpis, jest niebezpieczny", mówił mi. Sądził, że tego rodzaju ataki powinny podlegać kontroli ze strony niezależnego kolegium sędziowskiego. "Wolałbym, aby prezydent musiał najpierw przedstawić dowody jakiemuś ciału zewnętrznemu, stwierdzając, że jego zdaniem są one wystarczające, a nawet rozstrzygające, a potem prosić o opinię w tej sprawie".

Leon Panetta argumentował natomiast, że obywatelstwo danego terrorysty nie ma większego znaczenia. "Istnieli naziści, którzy byli obywatelami USA – powiadał. – Czy ze względu na to na leżało ich uznać za wrogów w mniejszym stopniu? Niektórzy terroryści też mają amerykańskie obywatelstwo. Czy wskutek tego są nam mniej nieprzyjaźni? Nie sądzę. Według mnie terrorysta to po prostu terrorysta". Petraeus utrzymywał, że ataki z użyciem dronów poprzedzone są wszechstronną, szczegółową analizą i znajdują się pod kontrolą. "Kiedy prezydent podejmuje jakąś decyzję, ma wcześniej informacje od swojego zespołu prawnego, od doradców ds. bezpieczeństwa państwa, od członków NSC, wiceprezydenta, sekretarzy stanu i obrony, od dyrektora CIA, od DNI, od przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, a także od wszystkich osób znajdujących się w Sali Dowodzenia". Zgodził się z tym John Brennan: "Nigdy nie widziałem, żeby prezydent sam podejmował tego rodzaju decyzje. Bierze w tym udział wielu ludzi, debatują, uczestniczą w procesie".

Gates pozostawał jednak nieprzekonany: "Owszem, jest to proces, odbywa się dyskusja – jednak w ostatecznym rozrachunku są to wszystko przecież osoby mianowane przez prezydenta. W dodatku wystarczy jego podpis. Nikt z zewnątrz tego nie kontroluje. Nie ma żadnej zewnętrznej analizy materiału dowodowego". Latem 2014 roku zapytałem Williama Webstera, wówczas 90-letniego, co sądzi o decyzji zabicia Awlakiego. "Pozostawiając wykorzystanie tego instrumentarium zniszczenia bezmyślnemu kaprysowi, narażamy na szwank własny kraj i czynimy krzywdę prezydentowi". Sędzia nie zatracił więc głębokiego przywiązania do praworządności i odpowiednich procedur. "To był przecież obywatel amerykański, którego ostatecznie zlikwidowano. Czegoś takiego nie wolno po zostawiać w gestii jednego człowieka – bez względu na to, kim ten człowiek jest".

Tłumaczył: Przemysław Hejmej

Śródtytuły pochodzą od redakcji.