Dilerzy nadziei. Jak influencerzy wciskają nam na potęgę suplementy

Suplementy diety spożywa blisko trzy czwarte Polaków. Coraz więcej pod wpływem zachwytów influencerów. Tyle że większość z tych środków nie tylko nie jest przebadana, ale może być także niebezpieczna. A o tym celebryci już swoich fanów nie informują.

Dilerzy nadziei. Jak influencerzy wciskają nam suple

"Bez recepty, bez psychiatry" – tak pisarka i celebrytka Blanka Lipińska polecała swoim fanom na Instagramie suplement diety, który ma ich "postawić psychicznie na nogi".

Kulturysta Robert Burneika, czyli Hardkorowy Koksu zachwalał oferowane w swoim internetowym sklepie preparaty zawierające tzw. SARM-y, a więc niedozwolone w Polsce substancje, zakazane także przez Światową Agencję Antydopingową.

Dominik Rupiński, youtuber i influencer śledzony przez ponad milion nastolatków, promuje suplementy dla dzieci, w tym… trzylatków. Mają wspomagać m.in. koncentrację.

To tylko kilka głośnych przypadków tego, jak obecni w mediach społecznościowych celebryci zachęcają do zażywania suplementów diety. Te dziś są właściwie na wszystko. Na koncentrację i dobry sen, spalanie tłuszczu i budowanie masy, pobudzenie do działania i uspokojenie. Można tak wymieniać w nieskończoność, bo ile potrzeb, tyle na nie kapsułkowych odpowiedzi.

Tylko kontroli nad tym, co i kto poleca, nie ma żadnej.

Miliardy złotych

Suplementy diety spożywa blisko trzy czwarte Polaków, a prawie połowa robi to regularnie. Jednocześnie tylko 27 proc. z nich wie dokładnie, jaki preparat zażywa – lek czy produkt spożywczy.

Co więcej, zaledwie 55 proc. z nas zdaje sobie sprawę, że suplementy nie muszą być badane pod względem bezpieczeństwa i skuteczności, a aż 43 proc. myśli, że podlegają one takim samym standardom nadzoru jak leki. Kolejne 48 proc. ma świadomość, że na etykiecie producent nie musi informować o możliwych efektach ubocznych.

fot. Myvisuals/Shutterstock

To wyniki badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego z 2017 roku. Wówczas rynek suplementów diety nad Wisłą był wart 4,4 mld złotych. A cztery lata później ta wartość podskoczyła już do 6 mld złotych. Rokrocznie przybywa zarówno samych produktów, jak i spożywających je odbiorców. Wielu z nich sięga po nie, bo to podpowiadają im ich internetowi idole: celebryci, twórcy, influencerzy.

– Ludzie kupują suplementy, bo ufają influencerom, którzy towarzyszą im w codziennym życiu. Ludzie traktują swoich idoli trochę jak znajomych. Kiedy więc ci polecają im jakiś produkt, to im wierzą i wydaje się im to skuteczne i bezpieczne. Wiedzą, że internetowi twórcy mają z tego polecenia jakąś prowizję, więc w taki sposób mogą chcieć im się odwdzięczyć. W końcu oni "tyle im dają", pokazując swoje życie – tłumaczy Maciej Szymański, prezes Fundacji Badamy Suplementy.

Jego słowa potwierdzają badania "Alchemia zaufania, czyli jaki rodzaj Influencer Marketingu sprzedaje". Wynika z nich, że blisko 40 proc. polskich internautów sugeruje się opinią influencerów, wybierając produkty i usługi. A aż 62 proc. zaczyna interesować się konkretnym produktem, kiedy ten promuje ich ulubiona znana w internecie postać czy twórca. Co ważne, treści pochodzące influencerów-specjalistów, czyli np. dietetyków czy trenerów fitness, są dla konsumentów bardziej wiarygodne i silniej wpływają na ich decyzje zakupowe. Ta przewaga jest najmocniej widoczna właśnie w kategorii suplementów diety.

W ostatnich latach influencerzy zaczynają odgrywać coraz ważniejszą rolę, stając się kluczowym kanałem w dystrybucji strumienia suplementów. Ten strumień coraz mocniej przypomina wartką rzekę, której koryto jest nieuregulowane.

– Dla influencerów to świetny biznes, bo wiąże się zwykle z sutym kontraktem. Tyle że firmując swoją twarzą jakiś produkt, zazwyczaj podchodzą do tego zadania bezrefleksyjnie i nie wnikają specjalnie w zawartość reklamowanego produktu. Po prostu polecają preparat, który ma wzmocnić zdolności umysłowe czy efekty na siłowni. Wychodzą z założenia, jak większość ludzi, że jeśli coś jest w sprzedaży, to jest bezpieczne i sprawdzone. A niestety to przekonanie błędne – mówi Michał Rynkowski, dyrektor Polskiej Agencji Antydopingowej POLADA.

Rynkowski dodaje, że zdarzają się sytuacje, że mamy do czynienia z namawianiem do korzystania z substancji, które są zabronione i wykazano ich szkodliwość. – Niestety polecenia od influencerów powodują, że ludzie nie wyczuwają zagrożenia. A przecież zażycie jakiegoś środka zawierającego np. sterydy anaboliczno-androgenne może być niebezpieczne dla ich zdrowia czy nawet życia – mówi Rynkowski.

Suplementacja rynku

Jak ogromny jest wzrost suplementowego rynku, widać po zgłoszeniach do sprzedaży (lub takim zamiarze) nowych suplementów do Głównego Inspektoratu Sanitarnego. W latach 2013–2015 składano 3-4 tys. rocznie takich wniosków – łącznie do 12 tysięcy. A w latach 2017–2020 już kilkukrotnie więcej – łącznie aż blisko 63 tysiące. Jednak analizie poddano jedynie… 11 procent z nich. Bywa, że analizy trwają latami, a w tym czasie produkt, co do którego są wątpliwości, mogą wciąż nabywać nieświadomi zagrożenia konsumenci. Co gorsza, kiedy już w końcu preparat zostaje skontrolowany, to często (ponad połowa przypadków) okazuje się, że nie spełnia norm i nie powinien być sprzedawany.

Na ten problem w swoim raporcie o wiele mówiącym tytule "(Nie)kontrolowane suplementy diety" zwróciła uwagę Najwyższa Izba Kontroli. – System nadzoru nad wprowadzaniem suplementów diety na rynek nie zapewnia konsumentom właściwej ochrony – czytamy w podsumowaniu wyników kontroli opublikowanych w 2022 roku.

Problem jednak w tym, że wnioski są bliźniaczo podobne do tych z raportu sprzed kilku lat. Już w 2017 roku NIK alarmował, że rynek suplementów diety wymaga pilnej poprawy. "W sprzedaży, w tym internetowej, ale także w sklepach stacjonarnych i aptekach, obok rzetelnych preparatów znajdowały się suplementy diety zafałszowane zawierające np. bakterie chorobotwórcze, substancje zakazane z listy psychoaktywnych czy stymulanty podobne strukturalnie do amfetaminy, czyli działające jak narkotyki" – alarmował NIK.

Kontrole kontrolami, a problem i tak staje się coraz poważniejszy. Jak zauważa Maciej Szymański, stało się tak, bo Główny Inspektorat Sanitarny zwyczajnie nie ma możliwości przerobowych, żeby skutecznie kontrolować taką masę suplementów.

– NIK zwracał uwagę, że przy tak dynamicznie rosnącym rynku i tysiącach nowych suplementów w GIS jest po prostu za mało ludzi, aby je kontrolować. Raporty dzieli kilka lat, a przez ten czas pod tym względem niewiele się zmieniło – mówi Szymański. I dodaje: – Suplementy kupujemy, aby być zdrowszymi, uzupełnić dietę, kiedy są ku temu zalecenia lekarzy czy dietetyków. Nikt przecież nie chciałby płacić za coś, co mu zaszkodzi. Nie powinno to wyglądać tak, że kontrola jest dziurawa i możemy trafić na preparat, który nie został przebadany. A mogą one być zanieczyszczone np. bakteriami kałowymi czy zawierać kilkakrotnie wyższe stężenie jakiejś substancji – dodaje ekspert.

Dziurawe sito kontroli

Proces wprowadzania suplementów diety na rynek jest regulowany m.in. unijnymi dyrektywami i rozporządzeniami. Jednak część wymogów, np. zasady notyfikacji o pierwszym wprowadzeniu do obrotu, ustalają już same państwa członkowskie. W naszym kraju przepisy nakładają na producentów m.in. obowiązek odpowiedzialności za produkty, w tym ich skład, jakość i bezpieczeństwo.

fot. Kathryn Roach/Shutterstock

Kiedy pytamy o to dr Joannę Uchańską, radczynię prawną i członkinię zarządu Krajowej Rady Suplementów i Odżywek, zaczyna od tego, że liczba zgłoszeń w rejestrze GIS nie jest tożsama z konkretnymi produktami na rynku. Przytacza wspomniane już statystyki mówiące, że w latach 2017–2020 do GIS wpłynęło 62 808 notyfikacji o wprowadzeniu do obrotu.

– Tyle że ta informacja nie mówi, ile produktów jest na rynku. Zdarza się tak, że produkt jest notyfikowany, ale nie ma go w sprzedaży. Może być czasem tak, że jeden produkt jest zgłoszony kilka razy, bo doszło do pomyłki przy wypełnianiu formularza. Poza tym część z preparatów weszła na krótko na rynek, ale nie było na nie zainteresowania konsumentów. Taki produkt widnieje nadal w bazie jako zgłoszony, dlatego wydaje się, że jest ich tak dużo. Co jednak ważne, na rynku są także produkty, które podszywają się pod suplementy diety, a których w rejestrze GIS nie ma. Ich kontrola nie jest łatwa, ale nadzór nad nimi jest niewystarczający, chociaż kluczowy. Jak wynika z raportu NIK, liczba pracowników inspekcji jest bardzo mała – mówi dr Uchańska.

Jak wygląda notyfikacja? Aby dokonać zgłoszenia, należy wypełnić internetowy formularz poprzez indywidualne konto w elektronicznym systemie powiadomień. W nim wybrać m.in. kwalifikację, wzór znakowania, skład ilościowy i jakościowy, który jest zawarty w suplemencie diety i wysłać.

– Wysłanie formularza jest bezpłatne. Nie znaczy to, że GIS się do nas nie odezwie. Najpierw wyśle pismo, że przyjął do wiadomości powiadomienie. Dodatkowo może, ale nie musi, wszcząć postępowanie wyjaśniające i poprosić o przedstawienie dowodów naukowych czy opinii jednostki naukowej polskiej lub z Unii, Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych (URPL) lub Zespołu do Spraw Suplementów Diety działającego w ramach Rady Sanitarno-Epidemiologicznej – tłumaczy te zasady Uchańska. I dodaje, że postępowanie wyjaśniające nie zostanie wszczęte dla produktów niezgłoszonych do bazy. – Jak dotąd przepisy przewidują grzywnę za wprowadzanie do obrotu suplementów diety bez powiadomienia GIS, a to właśnie te produkty powinny być objęte szczególnym nadzorem – kwituje.

Czyli jest spora luka w procesie wprowadzania suplementów diety na rynek. – Wystarczy samo zgłoszenie o zamiarze sprzedaży danego preparatu. Badania tego, co chcemy sprzedawać, w momencie zgłoszenia po prostu nie ma, a weryfikacja "po wprowadzeniu" jest niewystarczająca – podsumowuje Natalia Leciejewska, doktorantka w Katedrze Fizjologii i Biochemii Zwierząt na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu, która zajmuje się badaniem tzw. SARM-ów, czyli substancji nierzadko spotykanych w suplementach diety.

SARM-y na wyciągnięcie ręki

Co ważne, SARM-y czyli selektywne modulatory receptorów androgennych, w naszym kraju są niedozwolone. Jak więc trafiają do suplementów? Wyjaśnia to Michał Rynkowski z POLADY: – Na rynku znajdują się produkty zawierające choćby SARM-y czy sterydy anaboliczno-androgenne, bo są wprowadzane nielegalnie. Nieuczciwi producenci wykorzystują to, że regulacje są liberalne i bardzo łatwo wprowadzić je do obrotu. A więc tworzą produkt z innym składem na etykiecie i innym wewnątrz. Albo importują preparat, ale na polskiej etykiecie nie ma wymienionych zakazanych w Polsce środków. Wiedzą, że szansa na kontrolę jest mała – mówi Rynkowski. I dodaje, że kolejnym problemem jest to, że dużo preparatów w ogóle nie jest zgłaszanych.

– Wyglądają normalnie, mają piękne opakowania. Polecają je influencerzy i są dostępne w sklepach internetowych. Zwykły konsument nie ma szans na to, aby zorientować się, że to produkt, który może być niebezpieczny. Jedyny sposób, aby zweryfikować skład danego produktu, to rejestr GIS, ale po pierwsze, te nielegalnie środki nie będą tam ujęte, a po drugie, mało kto poza profesjonalnymi zawodnikami, którym grozi dyskwalifikacja, z niego korzysta – tłumaczy ekspert.

A o tym, jak łatwo je nabyć, bardzo prosto się przekonać. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę frazę "suplement diety SARM", aby otrzymać listę propozycji sklepów sprzedających takie środki.

fot.kurhan/Shutterstock

Na stronie internetowej jednego z nich czytamy, że SARM-y to "wynalazek niedalekiej przeszłości", alternatywa dla sterydów anaboliczno-androgennych, mająca zapewnić "szybki przyrost tkanki mięśniowej". Sprzedawcy zachwalając produkt zawierający SARM-y, wspominają wprawdzie o potencjalnych skutkach ubocznych, do których zalicza się m.in. pogorszenie nastroju czy spadki libido, ale całość przedstawiają tak, jakby była to jedna z zalet, bo skutków ubocznych jest… mniej, a nawet "niemal całkowicie brak" niż w przypadku innych środków.

Co ciekawsze, chwilę później sami sobie zaprzeczają, pisząc, że SARM-y "dorównują skutecznością sterydom, nie wywołują jednak żadnych niepożądanych działań". "Nie mają wpływu na poziom kortyzolu, nie uszkadzają wątroby oraz nie obciążają układu pokarmowego, tak jak klasyczne anaboliki" – czytamy nas stronie sklepu.

Jak zauważa Natalia Leciejewska, obecnie trudno uczciwie mówić o skutkach ubocznych SARM-ów, bo te nigdy nie zostały sprawdzone pod kątem bezpieczeństwa dla zdrowia ludzi. Wprawdzie testowano je laboratoryjnie, ale w badaniach stosowano bardzo niskie dawki: od dziesiętnych miligrama do kilku miligramów. Marzący o posturze mięśniaka bywalcy siłowni zażywają nawet kilkukrotnie większe dawki.

– Nie mamy rzetelnej informacji o tym, jak te substancje mogą działać w dużych dawkach, bo nikt nie zgodzi się na przeprowadzenie takiego eksperymentu, zresztą byłby on nieetyczny. Dlatego większość naukowych opracowań opartych jest na pojedynczych przypadkach dotyczących np. zapalenia mięśnia sercowego czy uszkodzenia wątroby. Jednak i tu trudno być pewnym wyników, bo osoby sięgające po takie preparaty często stosują różne substancje jednocześnie. Nie wiemy więc, czy uszkodzenie wątroby wynika z działania SARM-u, czy połączenia kilku substancji. Niemniej nie można przekonywać, że SARM-y to bezpieczna dla zdrowia alternatywa np. dla sterydów – mówi badaczka.

– SARM-y nie są suplementami diety, a często są tak traktowane. W zamyśle mają być równie skuteczne co sterydy. Są również przedstawiane jako bezpieczniejsze, w realiach jest zupełnie na odwrót: stwarzają spore ryzyko. Dla sportowców-profesjonalistów to m.in. ryzyko związane z pozytywnym wynikiem kontroli antydopingowej, a dla wszystkich zdrowotne – ostrzega dietetyk dr n. med. Paweł Szewczyk.

A to właśnie preparaty ze swojego sklepu zawierające SARM – i to w nagraniach Kanału Sportowego – polecał wspomniany Hardkorowy Koksu.

Jak do tego doszło? Kulturysta w czasie programu w Kanale Sportowym został zapytany, co poleciłby osobom, które chcą ćwiczyć "z głową". Odpowiedział, że nie muszą brać sterydów, ale mogą brać suplementy na przykład… SARM-y. – To środek lepszy od anabolików i bez efektów ubocznych, prawie – zachwalał Robert Burneika.

To o tyle ciekawa wypowiedź kulturysty, bo w swoim sklepie internetowym o SARM-ach można było wówczas przeczytać, że są to "w pełni legalne" "suplementy" i "pozbawione skutków ubocznych". Żadne z tych twierdzeń nie jest prawdziwe.

W jednym z kolejnych programów na żywo jeden z widzów zapytał Burneikę, dlaczego sprzedaje w swoim sklepie internetowym produkty zakazane w Polsce. Burneika w odpowiedzi próbował zdyskredytować widza, nazywając go "psycholem i hejterem", a następnie zagroził mu pozwem sądowym i tym, że będzie się domagał 100 tys. zł odszkodowania. Jednak między słowami przyznał, że stosujący SARM-y robią to na własne ryzyko.

Kiedy wybuchła afera, twórcy Kanału Sportowego zerwali z nim współpracę, tłumacząc, że nie wiedzieli o "biznesie" Burneiki. Usunęli też opublikowane programy i filmy, w których kulturysta zachwalał nielegalne specyfiki. Tyle że nikt nie wie też, ilu widzów po obejrzeniu programu sięgnęło po mogący im zaszkodzić środek. Co gorsza, środek zawierający SARM-y wciąż można nabyć w sklepie internetowym Burneiki. Tyle że jest on oznaczony jako "produkt przeznaczony wyłącznie do celów badawczych".

Twarze supli

To wyrzucenie z hiperpopularnego na YouTube programu było chyba najdotkliwszą karą, jaką dotąd wymierzono influencerowi za promowanie suplementów. Większość internetowych celebrytów polecających najróżniejsze środki nie zastanawia się nad konsekwencjami, bo wie, że tych po prostu nie będzie.

A rola influencerów w rozkręcaniu tego biznesu jest to co najmniej dwojaka. Pierwsza to promowanie suplementów "własną twarzą". Influencerzy najczęściej w ramach komercyjnej współpracy opowiadają o ich działaniu i polecają odbiorcom, stając się swoistymi pośrednikami w handlu.

– Suplementy nie sprzedają się same. Nowych preparatów przybywa tak dużo, że ich producenci muszą się jakoś wyróżnić. Chcąc wypromować swój produkt, wykorzystują do tego zasięgi influencerów, którzy zachwalają ich działanie i budują świadomość wśród odbiorców, a przy tym zachęcają do kupna, oferując np. kod zniżkowy – ocenia Maciej Szymański.

– To ogromny problem w świecie influencerów, szczególnie ze świata fitnessu, bo są to osoby znane, mające ogromne zasięgi, ale często niemające przygotowania merytorycznego ani wykształcenia, aby polecać takie preparaty. Nie powinny być uprawnione do przedstawiania "wiedzy" na ich temat. Jednak wielu z nich oczywiście komercyjnie decyduje się na promowanie różnych suplementów i produktów. Należałoby traktować ich jak wynajętych do tej promocji aktorów, ale niestety, mało kto krytycznie podchodzi do tego, co polecają – mówi Paweł Szewczyk, główny dietetyk Fundacji Badamy Suplement.

Temu, jak te reklamy wyglądają, przyjrzała się Fundacja Badamy Suplementy. Nadużyć i niedozwolonych praktyk jest tak dużo, że jego członkowie stworzyli specjalny cykl, w którym analizują i prostują przekaz marketingowy.

Najczęściej mamy do czynienia z przypisywaniem suplementom właściwości leczniczych, a suplementy to nie leki. Niedawno jedna z influencerek przekonywała, że "firma X wymyśliła ten produkt, żeby takim osobom, jak wam, pomagać – i to bez recepty, bez psychiatry." Inna firma reklamowała swój produkt, pisząc, że normalizuje on ciśnienie krwi, a inny producent, że ich specyfik leczy HIV, a kolejny, że CBD jest na… COVID-19. Takie zapewnienia w reklamach mogą stwarzać ryzyko zdrowotne, tym samym zgłaszamy zauważane nadużycia do GIS-u i UOKiK – mówi Maciej Szymański. I dodaje: – Takie praktyki w przekazach marketingowych muszą się skończyć, ponieważ nie tylko wprowadzają konsumentów w błąd, ale stanowią potencjalne zagrożenie zdrowia, a nawet życia.

Drugi chwyt influencerów to stworzenie "własnej marki suplementu". Wymaga nieco więcej pracy, ale jest bardziej dochodowy. Bariera wejścia na rynek jest niewielka, bo nie trzeba budować własnej fabryki suplementów. Zleca się to wyspecjalizowanym producentom.

– To produkcja kontraktowa. W uproszczeniu wygląda tak, że influencer zleca firmie produkującej suplementy diety, aby przygotowała jego "fanowski produkt". Często tworzy się go od A do Z, czyli począwszy od ustalenia składu, produkcji i kapsułkowania, aż po zapakowanie i wysyłkę do klienta. Influencer i jego konta w mediach społecznościowych stają się kanałem promocji i sprzedaży. Bywa, że obrandowany "znaną twarzą" staje się z miejsca sporo droższy niż produkt o takim samym składzie z apteki, a jeśli nie jest przebadany przez żadną niezależną organizację, to mogą się w nim znajdować różne niebezpieczne substancje, tak jak to ujęto we wnioskach we wspomnianym wcześniej raporcie NIK – mówi Szymański.

Taką właśnie praktykę Katarzyna Daniłko, prowadząca na Instagramie konto "Pani od jakości", gdzie analizuje składy różnych produktów sprzedawanych i promowanych przez celebrytów, zarzuciła influencerce i modelce Sandrze Kubickiej. Ta ostatnia jest współwłaścicielką i twarzą marki Sandra’s fit.

Daniłko posiłkując się komentarzem farmaceuty, przeanalizowała jeden z produktów marki Sandra’s fit "dla kobiet w wieku rozrodczym" kosztujący 149 zł. Specjalista ocenił, że produkt o tym samym składzie i mający status leku można kupić w każdej aptece w o wiele niższej cenie. Co więcej, zwrócił on też uwagę, że nieporozumieniem jest nazywanie tego produktu "kobiecym", ponieważ nie ma w nim "probiotyku stricte ginekologicznego". Farmaceuta podkreślił też, że preparat nie przeszedł badań klinicznych i de facto "nie wiemy, co jest w środku".

Analiza Daniłko nie obyła się jednak bez reakcji. Sandra Kubicka wysłała jej dwa przedsądowe wezwania do "zaprzestania naruszania dóbr osobistych" i zażądała łącznie 200 tysięcy złotych zadośćuczynienia. Daniłko poinformowała już na Instagramie, że nie zamierza wycofywać swoich słów, bo jest przekonana, że stworzone przez nią treści były merytoryczną analizą produktu.

Nie wiadomo jednak, czy sprawa trafi do sądu, bo mimo upływu czterech miesięcy Daniłko nie otrzymała pozwu od Kubickiej ani firmy, której dobra osobiste miała naruszać.

– To wezwanie było zwykłym straszakiem i na groźbach pozwu się skończyło. Moim zdaniem to są krzyki influencerskie na zasadzie "jestem sławna, może się ktoś przestraszy i wycofa swoje słowa". Nie ma żadnej sprawy w sądzie i jestem przekonana, że nie będzie, bo powiedziałam prawdę – mówi nam Katarzyna Daniłko. I dodaje: – Wystarczy zasięgnąć opinii specjalistów, aby dowieść, że mam rację. Nie obawiam się ewentualnego procesu. Ten produkt został stworzony na szybko, w ogóle nie został przemyślany. Na stronie internetowej nie zgadzała się nawet literatura, w jego opisie przywoływano badania naukowe, które w ogóle nie dotyczyły tego suplementu. To jest zwykły kwas foliowy z probiotykiem, nic nadzwyczajnego i odkrywczego. To jedna wielka ściema ukryta pod twarzą Sandry.

I dodaje, że dziesiątki, jak nie setki influencerów promują i sprzedają produkty, które powstały wyłącznie z chęci wykorzystania pięciu minut sławy i osiągnięcia szybkiego zysku.

– Wmawiają nam, że potrzebujemy kolejnych suplementów, aby móc nam je sprzedawać. To żerowanie na niewiedzy odbiorców. Suplementacja jest wskazana, ale tylko wtedy, kiedy zaleci ją dietetyk lub lekarz. To ogromny problem, że traktujemy Instagram jak aptekę. Wielu influencerów mających ogromne zasięgi reklamuje produkty bardzo wątpliwej jakości wyłącznie z chęci szybkiego zarobku – mówi ostro Daniłko.

Według niej to właśnie dlatego powstają wszystkie te produkty stworzone na modzie kolagenowej czy niemniej popularne ostatnio preparaty na porost włosów, sprzedawane np. w postaci żelek z Bratysławy, których skład nie różni się od produktu za kilkanaście złotych z apteki. – Ba, nie ma w nim nawet skrzypu polnego. Można tak wymieniać w nieskończoność, bo to, co się dzieje na rynku suplementów na Instagramie, jest bardzo niepokojące, a nawet niebezpieczne. Dlatego uważam, że na Instagramie powinien obowiązywać całkowity zakaz reklamy suplementów diety, bo serwisy społecznościowe to nie apteka, a influencerzy to nie lekarze czy farmaceuci – mówi "Pani od jakości".

Co ciekawe, reklamie innego produktu marki Sandra’s fit przyglądali się też eksperci z Fundacji Badamy Suplementy. Mowa o suplemencie diety dla kobiet, który zawiera kwas hialuronowy z kolagenem i witaminą C. Wątpliwości specjalistów z FBS wzbudził opis zawarty na stronie internetowej i w poście na Instagramie. Zapytali więc producenta m.in. o to, czym charakteryzuje się "ultranowoczesna receptura", którą chwalili się twórcy preparatu, a która według FBS składała się z "mieszanki trzech szeroko dostępnych i często współwystępujących w innych produktach rynkowych substancji aktywnych". Pytali też o badania naukowe potwierdzające to, że rekomendowane dawki suplementu przyczynią się do obiecanych przez producenta efektów, czyli choćby "zwiększenia możliwości odbudowy skóry".

Mimo upływu ponad ośmiu miesięcy nie uzyskali odpowiedzi.

Zgony po magicznych lekach

O ile przepłacenie za droższy produkt, ale obrandowany "znaną twarzą" uderzy przede wszystkim klienta po kieszeni, to w suplementach diety mogą znajdować się niebezpieczne dla zdrowia substancje. Jedne są nimi zanieczyszczone, inne celowo mają taki, a nie inny skład. Specjaliści jednym tchem wymieniają wspomniane już SARM-y, bakterie kałowe, metale ciężkie, sterydy, stymulanty czy po prostu substancje wycofane i zabronione.

fot. otnaydur/Shutterstock

– Z mojej perspektywy najczęściej zafałszowane są suplementy odchudzające i pobudzające – mówi Natalia Leciejewska. I tłumaczy, że w ich składach wymienia się substancje, które kiedyś były testowane jako prototypowe substancje lecznicze, ale dziś są traktowane jako dopalacze. – Mowa np. o metyloheksanaminie (nazwa skrótowa DMAA – red.), która negatywnie wpływa na układ naczyniowo-sercowy. Inny przykład to modulatory metabolizmu np. kardaryna czy SR9009, które napędzają przemianę materii, ale ich działania uboczne nie są w pełni poznane, ponieważ badania kliniczne zostały przerwane. Kolejny przykład to sibutramina, czyli związek, który przez kilka lat był dostępny jako lek na otyłość aż do 2010 roku. Wycofano go z użycia ze względu na zbyt duży odsetek zgonów na tle sercowo-naczyniowym, głównie z powodu zawału serca, udaru mózgu, zatrzymania akcji serca. Mogę tak wymieniać jeszcze długo – mówi Leciejewska.

– Nie chcę demonizować suplementów diety, bo kiedy są wskazane, to przynoszą wymierne korzyści. Ale wszystkie te niebezpieczne substancje i związki można wciąż znaleźć w preparatach sprzedawanych np. w internecie. A że u nas powszechna jest opinia, że jak coś jest w sprzedaży, to jest przebadane i bezpieczne, to łatwo na nie się natknąć – ostrzega Leciejewska.

Michał Rynkowski z POLADY mówi wprost, że zażywanie takich preparatów to eksperymentowanie z własnym ciałem i dlatego konieczne są zmiany. – Marketing z wykorzystaniem influencerów należy uregulować, podobnie jak trzeba uporządkować cały rynek suplementów. Świadomość tego, że przepisy trzeba zaostrzyć, istnieje od dawna – przekonuje.

Potrzebę zmian widzą też specjaliści z Polskiego Instytutu Ekonomicznego, którzy już w 2019 roku w swoim raporcie apelowali o regulacje. Proponowali wówczas m.in. wprowadzenie opłaty za rejestrację nowych suplementów w GIS oraz zadbanie o jego lepszą wydajność poprzez zwiększenie budżetu tej instytucji. Ale zalecali również nowelizację przepisów dotyczących reklamy i opakowań.

Krok w tym kierunku wykonało Ministerstwo Zdrowia, które pracuje nad nowelizacją ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywienia. Projekt zmian pojawił się na początku tego roku. Część ma dotyczyć suplementów diety i ich reklamowania. Przy reklamach suplementów będzie musiał pojawiać się komunikat, że nie mają one właściwości leczniczych oraz informacja, że wszystkie witaminy i składniki odżywcze można dostarczyć organizmowi, jedząc zdrowo, a suplementacja powinna być stosowana wyłącznie jako uzupełnienie niedoborów. W reklamach nie będą mogli pojawiać się też lekarze, pielęgniarki czy aktorzy używający stetoskopu lub aparatu do mierzenia ciśnienia. Nie będzie można też umieszczać w reklamach innych medycznych skojarzeń: badań, wypisywania recept czy sprzedaży w aptece. Kara za nieprawidłową reklamę suplementu diety będzie mogła wynieść nawet milion złotych.

Ale projekt nowelizacji zakłada też modyfikację zasad wprowadzania suplementów diety na rynek, czyli procedury powiadamiania GIS o pierwszym wprowadzeniu do obrotu.

– Propozycje zmian są potężne – ocenia dr Joanna Uchańska. I dodaje, że w uzasadnieniu projektu wyjaśniono, że ograniczenia są konieczne, bo zdaniem twórcy przepisów suplementów diety na rynku jest zbyt wiele. W efekcie Polacy zażywają zbyt wiele suplementów diety, a ich reklama wpływa na nieprawidłowe decyzje zakupowe.

– W projekcie przewidziano także astronomiczne sankcje. Kara pieniężna za niezgodne z wymaganiami prowadzenie prezentacji lub reklamy może osiągnąć od 10 tysięcy do 1 mln złotych – dodaje.

Członkini zarządu Krajowej Rady Suplementów i Odżywek podkreśla też, że w ocenie ekspertów, w tym prawnych, sama rozpiętość sankcji jest nieproporcjonalna i dyskryminująca suplementy diety, a kryteria są nieokreślone.

– Niefortunny wydaje się pomysł, by kary nakładali powiatowi inspektorzy. To rozwiązanie nie sprzyja przejrzystości orzekania. Zaskakująca jest próba uszczegółowienia zasad reklamy i dystrybucji. Polska już teraz ma jedne z najbardziej rygorystycznych wymogów, a branża jest objęta samoregulacją: Kodeksem Dobrej Praktyki Reklamy Suplementów Diety i Porozumieniem Nadawców w sprawie zasad rozpowszechniania reklam suplementów diety. Zaproponowane przepisy nie spełniają także zasad prawidłowej legislacji, część jest niejasna, nieprecyzyjna, co prowadzić może do sporów kompetencyjnych między różnymi organami. Zmiany zaproponowane dla postępowania wyjaśniające mogą wprost naruszać zasady postępowania administracyjnego. Wątpliwości budzi także to, że w projekcie zapisano, że projekt nie musi być notyfikowany w Komisji Europejskiej – wylicza dr Joanna Uchańska.

Wątpliwości, choć z innych powodów, co do proponowanych regulacji nie ukrywa też Michał Rynkowski. – Trzeba pójść jeszcze dalej. Jeśli przepisy zmienią się tylko w Polsce, to niewiele się zmieni. To powinna być decyzja na poziomie Unii Europejskiej, bo mamy wspólny rynek, a obrót tymi produktami jest międzynarodowy – kończy Rynkowski.

Ilustracja tytułowa: lidiasilva/Shutterstock
DATA PUBLIKACJI: 30.01.2023