Umęczeni, niewidzialni i biedni. „Zatyrani” są wśród nas. Sprawdź, czy jesteś jednym z nich

Mniej więcej 1 na 20 mieszkańców Wielkiej Brytanii żyje z pracy za minimalną stawkę. Jak wygląda świat ludzi z trudem utrzymujących się od wypłaty do wypłaty? Odpowiedzi na to pytanie postanowił poszukać brytyjski dziennikarz James Bloodworth i z zaskoczeniem odkrył, że ci „zatyrani” to dziś nie tylko pracownicy fizyczni w zawodach tradycyjnie kojarzących nam się z niskopłatną pracą.

Umęczeni, niewidzialni i biedni

Bloodworth porzucił przyjazne pielesze swojej redakcji, aby na własnej skórze przekonać się, jak wygląda codzienność najgorzej opłacanych pracowników i opisać zmiany, jakie obecnie zachodzą nie tylko w naturze pracy, ale i w naturze Wielkiej Brytanii – państwa, które jest przecież jednym z najbardziej rozwiniętych i najbogatszych na świecie.

Autor książki „Zatyrani” wyruszył w podróż po różnych regionach kraju i zatrudniał się w kolejnych miejscach. W Rugeley w centralnej Anglii trafił do magazynu Amazona. W Blackpool na zachodnim wybrzeżu był opiekunem niepełnosprawnych i osób starszych. W walijskim Swansea pracując w call center, sprzedawał telefonicznie polisy samochodowe. A w Londynie został kierowcą Ubera. Wszystkie te miejsca pracy łączyły dwie rzeczy: niskie, pozwalające utrzymać się jedynie na niskim poziomie, zarobki i ograniczone do minimum prawa pracownicze, które sprawiały, że zatrudnieni mogli być eksploatowani przez bezwzględny algorytm, poddawani nieustannej kontroli, a także oszukiwani na wypłacanych wynagrodzeniach.

Okładka książki „Zatyrani. Reportaż o najgorzej płatnych pracach”, fot. materiały prasowe Prószyński i S-ka

Prawdopodobnie celowe pomyłki w wypłacie pensji były notoryczne. Szczególnie widoczne było to w miejscach, gdzie pracownicy zatrudniani są przez agencje pośrednictwa pracy. Bloodworth pokazał, że wyegzekwowanie wypracowanych kwot jest praktycznie niemożliwe, bo żaden „zatyrany” nie ma sił, czasu ani wiedzy, aby walczyć o należne pieniądze. Nawet oddanie sprawy do sądu jest poza jego zasięgiem, bo na to trzeba wyłożyć nawet 1200 funtów. Niesprawiedliwy system wspiera więc niedostępny dla biednych system sprawiedliwości.

Bloodworth opisuje również, jak niestabilne warunki pracy i niskie płace sprawiają, że pracownicy – a są to bardzo często imigranci ze Europy Wschodniej, a więc także Polacy – wpadają w pułapkę, z której niezwykle trudno się wydostać. Autor na swoim przykładzie pokazuje, że jego skromna pensja wystarczyła mu tylko na wynajęcie nędznego pokoju i kupno najtańszego pożywienia.

Obala też częsty pogląd, że biedni ludzie są biedni z własnej winy. Pokazuje fałsz stwierdzenia, że „wystarczy wziąć się w garść i po prostu zmienić pracę”. Na jego oraz jego współpracowników przykładzie widzimy, że nie jest to takie proste. Po wielu godzinach pracy w magazynie, gdzie w czasie dniówki pokonuje się kilkanaście kilometrów, marzy się już tylko o odpoczynku i nie ma sił na aktywne szukanie nowego zajęcia.

Wolny czas poświęca się na odsypianie i regenerację wyeksploatowanego organizmu, polowanie na promocje w sklepach oraz próby odzyskania zarobionych pieniędzy, co wymaga zrealizowania szeregu zniechęcających formalności. To wszystko zabiera tyle czasu, że trudno jest znaleźć kolejne wolne godziny na dodatkowe szkolenia czy naukę pozwalającą zdobyć nowe kwalifikacje. Bieda jest złodziejem czasu – podsumowuje Bloodworth i udowadnia, że bez czasu trudno o zmianę na lepsze.

James Bloodworth, autor książki „Zatyrani”, fot. materiały prasowe Prószyński i S-ka

Co ważne, opowieść Bloodwortha równie dobrze mogłaby wydarzyć się w Polsce. W tym tkwi też siła tego reportażu. Jego uniwersalne przesłanie pokazuje bowiem, że opisane problemy i mechanizmy nie dotyczą tylko Wielkiej Brytanii, ale i wielu innych państw. Nad Wisłą też istnieją przecież magazyny Amazona, w których praca wygląda podobnie, jak w brytyjskim Rugeley, a ulicami polskich miast – tak jak w Londynie – jeżdżą kierowcy Ubera. Kiedy uświadomimy sobie ten z pozoru banalny fakt, to zrozumiemy, że wśród nas jest również wielu tytułowych „Zatyranych”. Kto wie, czy sami nie powinniśmy się tak nazwać.

„Zatyrani. Reportaż o najgorzej płatnych pracach” – James Bloodworth. Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2021.

Książka dostępna w wersji papierowej i jako e-book. 

– Boli cię coś, masz gorszy dzień, wyrabiasz „tylko” 97 proc. normy? To algorytmów nie interesuje i skutkuje zwolnieniem. Zwolnienia lekarskie także są niemile widziane – Adriana Rozwadowska, dziennikarka „Gazety Wyborczej” zajmująca się tematyką rynku pracy i od lat opisująca działania m.in. Amazona czy Ubera, opowiada, jak wygląda świat zatyranych pracowników w Polsce.

Kiedy James Bloodworth, autor książki „Zatyrani”, zatrudnił się w Amazonie, szybko zwrócił uwagę, że nie ma fizycznego, bezpośredniego przełożonego, a jedynie urządzenie mobilne, które śledzi każdy jego ruch i wydaje polecenia np. zwiększenia tempa pracy. Jak nowe technologie służą do kontroli pracowników? 

W Amazonie za pomocą algorytmów mierzy się praktycznie każdy ruch pracownika. To na tyle reprezentatywna firma dla całej branży, że można mówić o amazonizacji pracy. Szczególnie, że coraz powszechniejsze jest oferowanie pracownikom specjalnym monitorujących ich stan zdrowia opasek. Wszyscy domyślamy się, po co to robią. 

Po co?

Jakie powody miałby Amazon, żeby dbać o stan zdrowia swoich pracowników, skoro już od dawna wiemy, że to praca wybitnie kontuzjogenna? Wiemy też, że pracownicy mają problemy z kręgosłupem, stawami czy stopami, bo na każdej zmianie pokonują 15 km – i do tej pory nikogo to nie martwiło, bo zatrudnieni i tak byli traktowani jak elementy wymienne. Boli cię coś, masz gorszy dzień, wyrabiasz „tylko” 97 proc. normy? To algorytmów nie interesuje i skutkuje zwolnieniem. Zwolnienia lekarskie także są niemile widziane. Co wspólnego z typowymi urazami w halach logistycznych ma np. mierzenie tętna? Opaska umożliwia też m.in. śledzenie, z kim spotykają się działacze związkowi, a przecież wiemy, że zatroskane o pracowników firmy usiłują zapobiec powstaniu związków zawodowych, tak jak Google, który zatrudnił w tym celu IRI Consultants.

Są firmy promujące wszczepianie pod skórę chipów, mówiąc, że to dla wygody pracownika. Wierzysz w to?

Taki chip w jakimś sensie na pewno jest wygodny, tak jak karta płatnicza jest bardziej wygodna niż gotówka. Pytanie tylko, czy zgoda na jego wszczepienie tylko po to, żeby wygodnie, bez dodatkowej karty, otworzyć sobie drzwi, jest warta świeczki.

Ale jestem pewna, że prędzej czy później chipy wejdą do powszechnego użycia. Dlatego legislacja powinna zająć się tym już teraz. 

W USA są pierwsze stany, które regulują stosowanie chipów.

Tak jest np. w stanie Michigan, gdzie chip można wszczepić pracownikowi pod warunkiem, że to jego dobrowolna decyzja. Ale z chipami będzie jak z kartami płatniczymi czy mediami społecznościowymi. Kiedy pewna grupa pozwoli wszczepić sobie chip, a czytam, że w amerykańskich firmach, w których się to proponuje, zgadza się na to spora część pracowników, to ośmielą się kolejni. Aż nadejdzie moment, że obywanie się bez chipa będzie tak trudne, jak dziś funkcjonowanie bez smartfona.

Nikt nie zaprotestuje, bo będzie tłumaczenie, że i tak cały czas mamy przy sobie telefon, a prywatność dawno oddaliśmy Facebookowi.

Dokładnie tak, bo takie rzeczy bardzo upraszczają życie. Uber czy Uber Eats są wygodne, tańsze niż konkurencja, bardziej estetyczne, a przede wszystkim modne, więc ludzie z nich korzystają. Nikt nie zastanawia się nad kosztami i konsekwencjami. Trudno zrezygnować z czegoś, z czego korzystają wszyscy. Wręcz nie ma to sensu, bo indywidualny opór grupki zapaleńców nic nie da.

Autor książki „Zatyrani” opisuje, jak te nowe technologie zaburzają tradycyjną relację z pracodawcą. Z aplikacją czy chipem trudno przecież dyskutować. Gdzie takie odhumanizowanie nas doprowadzi? 

Już doprowadziło: do alienacji pracy, czyli poczucia bezsensu, które z kolei prowadzi do tego, że nie lubimy swojej pracy. Wielu pracodawców, szczególnie w naszym kraju, ma złe zdanie o pracownikach, ale nie zastanawia się, że ludzie potrzebują sensu, chcą mieć wpływ na firmę, chcą mieć dobre o niej zdanie, chcą być dumni z miejsca, w którym pracują. Praca powinna dawać satysfakcję, a ta dzisiejsza im bardziej jest zautomatyzowana, tym bardziej jest odhumanizowana. Pracownicy nie mają z kim dyskutować, zgłosić uwag. Nie mają możliwości powiedzieć „nie” szefowi, kiedy polecenia wydaje im aplikacja; nie mają czasu, kiedy mierzy się każdy ich ruch; nie mają siły, bo normy; nie mogą zawiązywać relacji z innymi pracownikami. Ale, paradoksalnie, czasami patrzę na to z optymizmem. 

O, a dlaczego? 

Mam taką hipotezę, że im szybciej postępują te antyhumanistyczne zmiany, tym szybciej pojawi się opór. Zwróć uwagę, że już teraz w branżach, w których byśmy się tego nie spodziewali, pojawiają się związki zawodowe. Mówię o tym, co niedawno wydarzyło się w Google. Na początku lutego nad powstaniem związku zawodowego będą głosowali pracownicy amerykańskiego Amazona, byłby to pierwszy taki związek w Stanach.

Śmiejemy się, że Dolina Krzemowa wymyśla rzeczy, które już stworzono: akademik czy autobus. Mam wrażenie, że Dolina Krzemowa przypadkiem i wbrew własnej woli wymyśla właśnie na nowo prawo pracy.

Presja na pracowników szeregowych – tych niżej w hierarchii pozycji i zarobków – jest tak duża, że widzą to nawet uprzywilejowani inżynierowie Google’a. Czuli się nie do ruszenia, bo mieli wysokie kompetencje. Tylko że im bardziej branża rośnie, tym ich silna indywidualna pozycja słabnie, stają się trybikami, zwłaszcza, że rośnie zainteresowanie kierunkami związanymi z IT. Paradoksalnie przyspieszenie wprowadzania nowych technologii może przyspieszyć powrót do starych dobrych metod, czyli związków zawodowych i prawa pracy.

Wróćmy do „Zatyranych”. Bloodworth zwraca uwagę na język używany przez Amazona. Pisze, że w firmie są motywacyjne slogany, które porównuje tych z socjalistycznych fabryk.

MikeDotta/shutterstock

W kapitalizmie im większa spółka, tym bardziej zaczyna się upodabniać do fabryk z czasów realnego socjalizmu. Wielu to śmieszy, ale to nie jest ani kontrowersyjna, ani odkrywcza myśl. Wróżono to już kilka dekad temu, a w latach 80. brytyjski socjolog Michael Burawoy badał fabryki w Stanach i na Węgrzech. Zupełnie inny system, a mimo to podobieństwa uderzające.

Ponieważ indywidualnego kontaktu z pracownikiem nie ma, a on sam nie widzi większego sensu swojej pracy, trzeba go motywować sloganami, tworzyć sztuczne wartości albo tropić niedostateczny entuzjazm. „Work hard, have fun” niczym nie różni się od „Wysiłkiem i pracą przyczyniamy się do rozwoju Ojczyzny”. Tylko że wtedy pracowało się dla tej Ojczyzny, które de facto nie była do końca nasza, a teraz dla akcjonariuszy.

Bloodworth zauważa też, że w Amazonie nie używa się słowa „magazyn” tylko „centrum realizacji”. Nie mówi się, że kogoś wyrzucono z pracy, lecz „odprawiono”. Wreszcie nie ma „pracowników”, a są „współpracownicy”. Czemu to służy?

Z pewnością tak jest milej, a wszystkie problemy znikają. Kpię, ale to się naprawdę sprawdza. Kiedy robię wywiady, zazwyczaj zwracam się do rozmówcy per „pan” lub „pani”, ale kiedy rozmowa jest z przedstawicielem jakiejś spółki technologicznej, od razu usiłuje się skrócić dystans, jestem pytana, czy przejdziemy na „ty”. Mnie to denerwuje, ale wśród dziennikarzy raczej panuje pogląd, że to równe chłopaki. Działa. Ta nowomowa ma stworzyć iluzję, że jesteśmy partnerami pracodawcy, np. Bezosa, że pracujemy na wspólny cel i niemal nic nas nie różni.

Bloodworth pokazuje też, jak obecność takich firm wpływa na lokalny rynek pracy w mniejszych miejscowościach. Opisuje, że choć takie inwestycje witane są jak zbawienie, to i tak nie pracują w nich miejscowi, lecz emigranci. 

To ciężka i niskopłatna praca. Nic więc dziwnego, że tam, gdzie są jakiekolwiek inne możliwości, to lokalsi nie podejmują takiej pracy. Pod ścianą są za to imigranci – to oni są najsłabsi i mają najniższą pozycję na rynku pracy. Nie mając większego wyboru, godzą się nawet na najtrudniejsze warunki i kiepskie płace. 

W polskich magazynach Amazona przeważają jednak Polacy. Skąd ta różnica? 

U nas, poza Ukraińcami, nie ma imigrantów. Poza tym jesteśmy gospodarką poddostawców. W naszym kraju brakuje prac ambitnych, więc siłą rzeczy nawet osoby z wyższym wykształceniem pracują w takich miejscach, jak magazyny Amazona. Znam nauczyciela języka polskiego, który tam sobie dorabia, bo to jedyna możliwość w jego okolicy.

Bloodworth stawia też mocny zarzut agencjom pośrednictwa pracy, twierdząc, że to element mechanizmu wyzysku pracowników, bo dostarcza firmom jak Amazon taniej siły roboczej pozbawionej wielu praw pracowniczych.

Praca tymczasowa jest zgodna z prawem. W samej pracy tymczasowej też nie ma nic złego. Krytyka samych agencji nie ma sensu, one nie zamkną się ze wstydu. To – znów – legislatorzy są winni, że ogromna spółka, która potrzebuje dość niezmiennej liczby pracowników, potrafi zatrudniać połowę na stałe poprzez agencje pracy tymczasowej, z tygodniowym okresem wypowiedzenia po przepracowaniu wielu miesięcy. W przypadku pracy tymczasowej nie ma już absolutnie żadnej więzi z pracodawcą. Osobny temat to fakt, że agencje pracy tymczasowej nie przykładają się do rozliczania z pracownikami.

Jest o tym w „Zatyranych” cały fragment. Agencje pracy regularnie myliły się w przepracowanych godzinach, a więc i w wysokości wypłat. Oczywiście na niekorzyść pracownika. Jakoś tutaj nie stosuje się aplikacji, algorytmów ani danych, które przecież zbierają. 

Po co mają się dokładnie rozliczać, skoro nie muszą? Cześć pracowników przecież nie upomni się o zaległe pieniądze, a więc to czysty zysk. Zresztą w Polsce walka o zaległe wynagrodzenia, nawet rzędu kilku tysięcy złotych, nie ma sensu, bo koszty udania się do sądu pracy przekraczają możliwy zysk. Są amerykańskie badania, które pokazują, że łączna roczna wartość kradzieży wynagrodzeń – nikt tego terminu nie używa, a przecież niezapłacenie za pracę jest zwykłą kradzieżą – wielokrotnie przekracza wartość kradzieży w klasycznym rozumieniu, czyli aut czy rabunków w mieszkaniach. 

Wielu powie: przecież nikt nie zmusza do pracy w Amazonie i podobnych firmach. Jak się komuś nie podoba, to niech zmieni pracę. Bloodworth pisze jednak, że to nie takie proste. 

Przypomnę tu inną książkę – „Praca sezonowa”. Jej autorka, Heike Geißler, też zatrudniła się w Amazonie i opisywała, jak silna degradacja następuje, kiedy pracujesz niezwykle intensywnie kilkanaście godzin dziennie. Po powrocie do domu człowiek jest po prostu zbyt zmęczony. Nie może chodzić, bo tak bolą go nogi. Jedyne, czego chce, to odpocząć. Kiedy ma wolne, odsypia całe dnie. Popada się więc w totalny letarg. Nie zrozumie tego nikt, kto nie doświadczył pracy, po powrocie z której jest kompletnym wrakiem. Poza tym na co zmienisz pracę, jeśli mieszkasz w okolicy Specjalnej Strefy Ekonomicznej i w każdej z fabryk stawka godzinowa jest taka sama? 

A nie jest przypadkiem tak, że za sukcesem takich modeli pracy stoi nasz konsumencki egoizm? Patrzymy tylko na siebie: swoją wygodę, oszczędność, szybkość w realizacji naszych pragnień. Bloodworth pisze, że ludzie w magazynach Amazona są niewidzialni dla zewnętrznego świata, nikt nie interesuje się ich losem, choć przecież większość z nas jest po stronie tytułowych „Zatyranych.

To mechanizmy obronne. Ludzie nie lubią się martwić i lubią myśleć, że mają jakąś sprawczość, że jeśli tylko będą wstawać rano i pracować, to wszystko będzie dobrze. Żeby identyfikować się z pracownikami Amazona i w ogóle z klasą pracującą, musisz zdać sobie sprawę, że jesteś na rynku tą słabszą, zależną stroną. A to nie jest przyjemne.

Znacznie przyjemniej jest postrzegać się w roli konsumenta i klasy średniej. To dlatego większość badanych prekariuszy uważa, że należy do klasy średniej, choć nawet koło niej nie leżeli, marnie zarabiają na umowie śmieciowej i nie mają oszczędności. To zaklinanie rzeczywistości. W Polsce więzy społeczne zostały tak poluzowane, a neoliberalne podejście i mit self-made mana są w nas tak głęboko zaszczepione, co jest zrozumiałe, gdy spojrzymy na naszą historię, że nie widzę tutaj żadnych szans na nagły plot twist.