Najlepsza gra Nintendo tego roku. Metroid Dread jest cudowne i zachwyca pomysłami - recenzja
Metroid Dread to najlepsza gra dla Nintendo Switcha, w jaką przyszło mi grać tego roku. Tytuł łączy fundamenty kultowej serii z nowymi, świeżymi i arcyciekawymi pomysłami. W Metroid Dread zawsze coś się dzieje, a nuda nie pojawia się nawet na moment. Właśnie tak powinna być prowadzona rozgrywka, by zatrzymać gracza przed ekranem.
Tajemnicza planeta ZDR gdzieś na skraju galaktyki. To stąd ma pochodzić szokujące nagranie, na którym zarejestrowano kosmicznego pasożyta X zdolnego do wysysania energii życiowej z każdej istoty napotkanej na swojej drodze. X stanowiły tak wielkie zagrożenie, że Kosmiczna Federacja nie szczędziła środków na ich całkowitą eksterminację. Reakcja jest więc natychmiastowa. Na planetę ZDR trafia szereg nowoczesnych, w zasadzie niezniszczalnych maszyn EMMI, mających rozprawić się z zagrożeniem raz na zawsze.
Niebawem po wylądowaniu na ZDR kontakt z EMMI się urywa.
Postawiona pod ścianą Kosmiczna Federacja ponownie prosi o pomoc Samus Aran - legendarną kosmiczną łowczynię nagród, która jako jedna z niewielu przeżyła kontakt z pasożytem. Dla Samus sprawa jest personalna, dlatego kobieta niezwłocznie rusza na obcą planetę. Na miejscu okazuje się jednak, że doświadczona łowczyni zamienia się w zwierzynę zmuszoną do ucieczki przed maszynami EMMI z jakiegoś powodu polującymi na nią bez chwili wytchnienia. To zupełnie nowa perspektywa. Zarówno dla Samus, jak również dla fanów serii.
Niezniszczalny, nieustępliwy antagonista… Skądś to znam. Metroid Dread od razu skojarzył mi się z Resident Evil 3.
Resident Evil 3 z 1999 r. zdecydowanie nie był najlepszą odsłoną serii. Miał w sobie jednak coś wyjątkowego, za co miliony fanów horroru pokochały właśnie tę część. Wyjątkowość RE3 polegała na inplenetacji do gry Nemesisa - potwora ścigającego gracza przez całą grę i mogącego podążać za nim przez wiele lokacji. W przeciwieństwie do zombie Nemesis otwierał sobie drzwi, przebijał się przez ściany, biegał i korzystał z narzędzi. Jego obecność postawiła survival horror na głowie. Sprawiła, że gracze niemal nigdy nie mogli się czuć w pełni bezpieczni.
Teraz, ponad dwie dekady później po podobny pomysł sięga Nintendo. Japończycy rzucają bohaterkę Samus Aran naprzeciw maszyn EMMI, które są szybkie, niezniszczalne i zawsze polują na gracza. Co najgorsze (najlepsze!), EMMI potrafi podążać za graczem przez różne lokacje. Robot wspina się po ścianach, czołga się w ciasnych przejściach i nie ma dla niego niedostępnych miejsc. Jest jak filmowy terminator - nieustępliwy i przerażająco konsekwentny w chęci pozbawienia nas życia.
Na EMMI nie działa żadna konwencjonalna broń Samus. Gdy maszyna pochwyci nas w swoje szpony, mamy zaledwie ułamek sekundy, aby zareagować i jej uciec. Sekwencja QTE jest jednak niemal niemożliwa do wykonania. Z uchwytów EMMI wyswobadzałem się raz na dziesięć, dwadzieścia razy. Zazwyczaj widziałem napis GAME OVER i musiałem rozpoczynać przygodę od punktu kontrolnego. Frustrujące? Skąd. Motywujące, pompujące adrenalinę i zmuszające do szukania skutecznych sposobów na przetrwanie.
Aby odpowiednio zbalansować rozgrywkę, Nintendo ograniczyło zasięg działania EMMI do sporych, ale wyraźnie zaznaczonych obszarów mapy. Dzięki temu zawsze wiemy, gdy znajdujemy się na niebezpiecznym terenie. Takie ograniczenie pozwala nieco rozluźnić napięcie i zaoferować fanom serii bardziej tradycyjne poziomy, gdzie najważniejsza jest eksploracja. Producenci z MercurySteam umiejętnie mieszają stare z nowym, zachowując bardzo dobre proporcje. Czasem gra to klasyczny Metroid, kiedy indziej tytułowy Dread dostaje się do krwiobiegu gracza uciekającego przed śmiercionośną maszyną. Świetnie wyszło to w praktyce.
Nintendo zawstydza innych deweloperów, serwując grę 2D z tak bogatą i zróżnicowaną rozgrywką, że po prostu czapki z głów.
W Metroid Dread każda nowa lokacja to jak małe święto z prezentami. Kolejna moc głównej bohaterki. Nowy rodzaj przeciwnika. Następny boss. Odjazdowe ulepszenie pancerza. Na każdym kroku coś się dzieje. Rozgrywka jest nieustannie obudowywana o nowe elementy. Nawet na chwilę gra nie poddaje się stagnacji oraz monotonii. Gdy myślałem, że widziałem już wszystko, Metroid Dread serwuje mi kolejną nowość, a ja ponownie mam uśmiech od ucha do ucha. Nowa zabawka w arsenale czy kolejny boss stający na naszej drodze, producenci skaczą nad graczem i regularnie raczą go smakołykami.
Ciągła progresja bohaterki za sprawą kosmicznej technologii jest ściśle związana z charakterystycznym elementem gier typu metroidvania: systematyczną eksploracją oraz wracaniem do już odkrytych miejsc. Samus wielokrotnie napotka na drzwi i przejścia, których nie będzie mogła w danym momencie otworzyć. Metroid Dread jest tak skonstruowany, by gracz świadomie widział masę ograniczeń, które kawałek po kawałku, cegiełka po cegiełce rozbijamy. Tak banalna, ale świetnie złożona konstrukcja rozgrywki niesamowicie wciąga. Od Metroid Dread trudno się oderwać, bo z każdą chwilą jesteśmy odrobinę skuteczniejsi. Nie chcesz wrócić i zobaczyć, co było za tamtymi gigantycznymi drzwiami? No pewnie, że chcesz.
Metroid Dread nie traktuje gracza jak idioty i to jest świetne. Gra ma w sobie wiele surowości pierwszego Metroida.
Chociaż każdy obszar na planecie ZDR składa się z dziesiątek pomieszczeń, w grze nie pojawia się żadna zielona strzałka prowadząca do celu, system zadań z oznaczeniami na mapie czy podpowiedzi pojawiające się na ekranie. Metroid Dread stawia na dokładną analizę mapy oraz eksplorację na własną rękę. Jasne, gra nieustannie podpowiada, co trzeba zrobić i na którym etapie, lecz są to podpowiedzi dosyć subtelne. Nie raz i nie dwa spędzałem sekundy na analizie mapy, lecz zawsze sprawiało mi to przyjemność. Szukałem tuneli prowadzących do celu albo zastanawiałem się jak obejść EMMI - to także istotny element rozgrywki, wyróżniający Metroid Dread na tle innych gier.
Gra Nintendo nie należy przy okazji do łatwych. Przechodząc Metroid Dead, zginąłem kilkadziesiąt razy. Z czego ponad połowę - ze szponów EMMI. Wiele razy poległem również podczas walk z bossami. Sama eksploracja jest jednak stosunkowo łatwa i przyjemna. To miła odmiana od walk z unikalnymi przeciwnikami, na których zawsze trzeba znaleźć sposób. W Metroid Dead walka jest dodatkowo urozmaicana powracającym do serii ruchem kontry - ten pozwala obezwładnić przeciwników, a następnie załatwić ich jednym strzałem. Rewelacyjnie sprawdza się to w praktyce, ułatwiając zwiedzanie ciasnych korytarzy.
No i jak to wygląda. Na małym ekranie Metroid Dread sprawuje się cudownie. Fani Obcego znajdą tutaj wiele dla siebie.
Pierwszy, 8-bitowy Metroid z 1987 r. powstawał pod silnym wpływem Obcego Ridleya Scotta. Ten wpływ jest wyczuwalny po dziś dzień, wyrażony w projektach poziomów oraz przeciwników. Strzeliste sklepienia i dynamiczne figury obcych silnie kojarzą się z szalonymi dziełami artysty H.R. Gigera, chociaż to tylko część całej artystycznej oprawy Metroid Dread. Tytuł czerpie z rozmaitych nurtów i wpływów, od strasznego Obcego po piękne, majestatyczne pałace planety Naboo z Gwiezdnych wojen. Pełne lawy podziemia czy nawodna baza na rozszalałym morzu - gra jest bardzo zróżnicowana wizualnie, co dodatkowo minimalizuje nudę.
Twórcy Metroid Dread umiejętnie eksperymentują przy tym z grafiką 2,5D. Chociaż właściwa rozgrywka jest osadzona w dwóch wymiarach, w pełni trójwymiarowe obiekty pozwalają na efektowne, filmowe ujęcia. Gdy trzeba, taka dynamiczna perspektywa pomaga budować napięcie podczas starć z EMMI. Innym razem idealnie nadaje się podczas sceny dialogowej. Chociaż mówimy o grze w dwóch wymiarach, Dread nawet przez moment nie wydał mi się archaiczny. Przeciwnie, na małym ekranie Switcha tytuł jest efektowny wizualnie i ostry jak brzytwa. Dopiero po podłączeniu konsoli do telewizora 4K magia nieco pryska, ale rozgrywka wciąż jest niezwykle przyjemna.
Największe zalety:
- EMMI jak Nemesis z Resident Evil 3 - świetny pomysł na przeciwnika.
- Niesamowite zróżnicowanie lokacji, każdy obszar to małe dzieło.
- Przyjemny backtracing - eksploracja daje masę frajdy (i tonę skarbów).
- Przykuwa do ekranu na długie godziny, świetny system progresji.
- Nie traktuje się tutaj gracza jak idioty. Gra jest wymagająca, ale nie trudna.
- Kapitalny klimat z korzeni sięgającymi Obcego oraz H.R. Gigera.
- Gra cudowanie pasuje do przenośnego profilu konsoli Nintendo Switch.
Największe wady:
- Naprawdę trudno mi wskazać. Gra nie jest idealna, ale przebiła moje najśmielsze oczekiwania.
- Może ekrany ładowania mogłyby być nieco szybsze, a gra dłuższa.
Jeśli macie taką możliwość, znacznie lepiej grać w Metroid Dread w trybie przenośnym. Gra rewelacyjnie pokrywa się z mobilnym profilem Switcha: od sterowania, przez ekran, kończąc na strukturze rozgrywki. Kosmiczna przygoda Samus jest idealna zarówno na 15-minutową sesję na ławce w parku, jak i godzinne posiedzenie w pociągu. Za każdym razem gra zachwyca czymś innym, czymś nowym i czymś kreatywnym. Metroid Dread rewelacyjnie miesza stare z nowym, daje masę frajdy i nie pozwala o robie zapomnieć aż do napisów końcowych. To zdecydowanie najlepsza gra Nintendo, jaka pojawiła się w tym roku.