Dezinformacja hula w najlepsze. Big Techy mają to w poważaniu
Fake News było słowem roku 2017, a mimo to dezinformacja nadal jest wpisana na stałe w media społecznościowe. I choć giganci robią wiele, by z dezinformacją walczyć, to nadal robią tragicznie za mało.
Na Facebooku, Instagramie czy Twitterze można napisać wszystko. Wystarczy konto z odpowiednią liczbą obserwujących i chwilę później wpis zaczyna żyć swoim życiem – jest podawany dalej i komentowany. Ale czy treść, którą wpis zawiera, jest prawdziwa – to już bez znaczenia.
W ostatnich miesiącach jak nigdy przedtem możemy doświadczać problemów, jakie rodzi ten brak weryfikacji prawdziwości. Każdy może publikować fake newsy o szczepionkach, NOP-ach i rzekomych zgonach po zaszczepieniu. Persony takie jak Justyna Socha czy szury wojujące z 5G korzystają z przywileju kłamstwa regularnie, wrzucając do mediów społecznościowych niepotwierdzone, nieprawdziwe informacje, które ich obserwujący łykają jak młode pelikany i podają dalej, do swoich znajomych.
Oczywiście w internecie, także polskim, funkcjonują instytucje rozpoznające i zwalczające fake newsy. Ale ile osób, które zobaczy post Sochy, dowie się potem od Demagog.org, że post zawiera łaszywe informacje? Niewiele. A nawet jak ktoś zobaczy fact-check organizacji, uzna go za próbę podkopania autorytetu.
Social media pozwalają kłamać do woli.
W ciągu ostatniego roku platformy społecznościowe poczyniły wielkie wysiłki, by oznaczać stosownym przypisem wszelkie informacje na temat COVID-19, które mogłyby okazać się fake newsem. Szkoda tylko, że ich działania nadal nie są w pełni skuteczne, a też nie sprawdzają się w innej niż COVID tematyce. Trudno jednak się dziwić – zespół moderatorów serwisów społecznościowych ma i tak ręce pełne roboty, więc nie dziwota, że nie są w stanie wyłapywać fake newsów, zwłaszcza tych nieoczywistych. Tutaj więc przydałaby się pomoc użytkowników, którzy mogliby sygnalizować moderatorom, że dany post zawiera fałszywe informacje.
Facebook i Instagram jakiś czas temu wprowadziły możliwość oznaczania fake’ów przy zgłaszaniu posta. Tak wygląda zgłaszanie fake news na Facebooku:
A tak wygląda zgłaszanie fake news na Instagramie:
Niestety jednak nie wszystkie sieci społecznościowe dają nam te same narzędzia. Tak np. wygląda oznaczanie dezinformacji na Twitterze:
Nie ma takiej opcji. Twitter dotąd nie pozwalał przy zgłaszaniu posta oznaczyć dezinformacji. Jeśli chcemy, żeby kłamliwy wpis zniknął z tego medium, musimy go zgłosić pod innym pretekstem. Dopiero dziś słyszymy, iż Twitter ma zamiar testowo wprowadzić taką możliwość. Jest ona obecnie sprawdzana przez użytkowników z Australii, Stanów Zjednoczonych i Korei Południowej, a w perspektywie czasu ma trafić do wszystkich krajów.
Sęk w tym, że to działanie niewystarczające i wdrożone za późno.
Przyzwolenie Twittera na dezinformację niesie poważne konsekwencje.
Twitter jako platforma społecznościowa w Polsce jest w zasadzie nieważny. Ma najmniej użytkowników ze wszystkich „dużych graczy”, więc wydawać by się mogło, że to, co ludzie na nim wypisują, nie ma większego znaczenia. Nic bardziej mylnego. Twitter, przez wzgląd na swój unikatowy charakter, przyciąga ludzi mediów i polityków, a także – niestety – szurów, foliarzy i farmy trolli. Jeśli chcemy poznać opinię danego polityka na temat X, najprędzej znajdziemy ją właśnie na Twitterze. Dziennikarze nierzadko dzielą się informacjami w tym serwisie zanim jeszcze napiszą tekst lub przygotują reportaż.
Z tych powodów tweety bardzo często podawane są dalej nie tylko w obrębie tej platformy, ale też szeroko poza nią. Trafiają do telewizji, są komentowane w radiu, pisze się o nich artykuły i nierzadko ludzie pracujący w mediach nie zadają sobie trudu, by te tweety weryfikować lub opatrzyć je odpowiednim kontekstem przed publikacją.
Cała prezydentura Donalda Trumpa była doskonałym przykładem tego, jak destruktywne mogą być kłamliwe wpisy polityka na Twitterze. Cytował go cały świat, choć w znakomitej większości jego wpisy były albo celową manipulacją, albo skrajną głupotą. Ale nie trzeba być prezydentem mocarstwa, by telewizja podała tweet dalej – nasze rodzime stacje telewizyjne (i te państwowe, i te prywatne) lubują się w cytowaniu tweetów pochodzących z kont o nazwach Jędrzej6895012 i Grażyna450560301 (obowiązkowo z krzyżem i flagą polski), które są ewidentnymi wytworami farm trolli, stworzonymi w celu manipulacji opinią publiczną.
Takie same konta podają też dalej i komentują „zasłyszane” informacje Justyny Sochy, czy reklamują „przełomowe metody walki z COVID” autorstwa Jerzego Zięby. A później, te podane dalej i zacytowane w dużych mediach wpisy, trafiają do świadomości zwykłego widza. Takiego człowieka, który nie bardzo wie, co to jest ten Twitter, ale „skoro mówili w telewizji, to musi być prawda”. Człowieka, który potem będzie o tym rozmawiał ze swoją rodziną, znajomymi i tym samym rozpowszechniał wyrwane z kontekstu, lub po prostu fałszywe informacje.
Dlatego też walka z problemem fake news powinna zaczynać się u źródła.
Fałszywy albo niepotwierdzony wpis powinien być blokowany zanim zdąży się rozprzestrzenić. Użytkownicy powinni mieć możliwość zgłaszania takich wpisów i liczyć na to, że zostaną one zweryfikowane i – jeśli potwierdzi się ich fałszywość – niezwłocznie usunięte.
Dziś tak się nie dzieje. Dziś dezinformacja hula sobie w najlepsze i mało kto zadaje sobie trud, by upewnić się, że to, co czyta, na pewno jest prawdą. I trudno się dziwić; nie sposób żyć w stanie ciągłej podejrzliwości do co każdej napotkanej informacji. Tym bardziej odpowiedzialność za walkę z fake newsami powinna spoczywać na barkach mediów społecznościowych, bo to one dają platformę, z której kłamliwe indywidua wygłaszają swoje banialuki. Niestety na ten moment dbałość Big Techów o walkę z dezinformacją jest tylko pozorna. Jeśli chcesz mieć pewność, że nie podajesz dalej bzdur, możesz liczyć tylko na siebie.