Postanowiłem jeść tylko proszek zalewany mlekiem - miesięczny test „jedzenia przyszłości”
Czerwona pigułka - mielony. Zielona - schabowy. Żółta - burger z idealnie chrupiącym bekonem. Cóż, tak dobrze zapewne nie jest. Postanowiłem sprawdzić, czy przez 30 dni da się przeżyć na jedzeniu w proszku.
Ustalmy jedną rzecz na wstępie: Flintstonowie są lepsi od Jetsonów. Ale ci drudzy też całkiem nieźli. I to, co autorzy kreskówki przedstawiali jako odległą przyszłość, dziś w wielu przypadkach jest już standardem. Teraz zaś czymś normalnym staje się jedzenie w proszku. Może nie w formule kolorowych tabletek, ale blisko.
To moje gościnne występy na Spider's Web, więc się poznajmy, skoro mamy spędzić razem miesiąc. Jestem Patryk. Mam 31 lat, jestem dziennikarzem „Dziennika Gazety Prawnej”. W związku ze swoją pracą często chodzę na spotkania w knajpach, lunche, konferencje ze szwedzkim stołem. Znacznie rzadziej na siłownię (być może dlatego za każdym razem panie z recepcji pytają mnie, czy jestem pierwszy raz). Ważę 103 kg przy 186 cm wzrostu. I jak na 31-latka jestem zdrowy. Oto dowód:
Gdy przeczytałem po raz pierwszy o jedzeniu w proszku, pomyślałem - wow, ciekawe. Wielu z nas pamięta ze studenckich czasów próby przeżycia na zupkach błyskawicznych przeplatanych parówkami, ale to jednak była konieczność. Żarcie w proszku to już jednak wybór.
Oczywiście gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może uda się dzięki temu schudnąć. Bądź co bądź, jedzenie czegoś, co w założeniu nie zachęca do spożycia oraz możliwość dokładnego określenia liczby kalorii, powinno sprzyjać w odchudzaniu. Szybko jednak zrozumiałem, że odchudzić można się w znacznie przyjemniejszy sposób.
Po co żreć proszek, jeśli można zamówić sobie np. dietę pudełkową? Tyle że „pudełka” to coś oczywistego. Prosta zasada - żryj mniej, będziesz mniej ważył (a potem wróć do żarcia więcej, narzekaj na efekt jojo, zamów kolejne „pudełka” i tak w nieskończoność). Jedzenie skrajnie przetworzonego jedzenia (bo nikt mi nie wmówi, że proch zalewany wodą lub mlekiem nie jest przetworzony) to jednak coś o wiele więcej.
To pytanie o przyszłość. Czy już niebawem jedzenie stanie się wyłącznie przyjemnością? Czy wyjście na burgera będzie rozrywką, którą można porównać do wyjścia do teatru? Czy siadając wieczorem z dziewczyną lub żoną do romantycznej kolacji przy świecach, obie osoby będą po prostu piły szejka?
Będę jadł przez miesiąc jedzenie w proszku, bo chce poczuć się jak Jetsonowie.
Gdy więc ktoś mnie pyta, po co chcę przez miesiąc nie jeść tradycyjnego jedzenia, lecz zalewać mlekiem proszek, odpowiadam: chcę się poczuć jak Jetsonowie. Chcę zobaczyć, czy coś, co dzisiaj jest moim testem, jutro będzie naszym życiowym standardem. A może to jedynie moda?
Wybrałem proszek nazwany Huel (producent wyjaśnia, że nazwa wzięła się od „human fuel”, czyli ludzkiego paliwa). Dlaczego ten? Bo jest obecnie najmocniej promowany w mediach społecznościowych, najpopularniejszy. Tu ważne zastrzeżenie: test jest niesponsorowany. Ponad 14 kg proszku kupiłem z własnych pieniędzy (740 zł za produkt, który powinien wystarczyć na 30 dni).
Huel nic - do czasu przeczytania tego tekstu - nie wie o tym, że będę testował ich produkt. A czymże w ogóle ten produkt jest? Jeśli wierzyć producentowi - „łatwym w przygotowaniu pełnowartościowym jedzeniem, które zawiera wszystkie niezbędne aminokwasy, kwasy tłuszczowe, błonnik, fitoskładniki i co najmniej 100 proc. dziennej dawki 26 niezbędnych witamin i składników mineralnych zalecanych przez Unię Europejską”. Tłumaczyć z języka korporacyjnego na polski: to pełnowartościowy posiłek (a nie tzw. gainer), tyle że w proszku, który należy zalać wodą lub mlekiem. Taka ulepszona owsianka.
Krótko mówiąc: dzień w dzień, przez 30 najbliższych dni, będę pił szejki.
Cztery razy dziennie, po 600 kalorii, czyli łącznie 2400 kalorii dziennie. Gdybym był głodny, zwiększę dawkę do 2700 kalorii - ale podobno dużo błonnika robi swoje i człowiek czuje się syty. Oprócz tego tylko kawa, herbata (bez cukru), woda i od czasu do czasu Cola Zero.
Oczywiście w głowie kłębi mi się ogrom pytań. Począwszy od tego najważniejszego, czyli czy wytrzymam 30 dni bez standardowego jedzenia. Czy przechodząc obok miski z chipsami, nie będę miał ochoty chwycić dwóch? Czy gdy przyjdą znajomi na mecz, nie będzie mi brakowało piwa i paluszków? Po te bardziej prozaiczne, czyli czy np. nie będę wybiegał ze spotkania za potrzebą?
No i wreszcie: jak ten cały Huel smakuje? Jeśli wierzyć producentowi - świetnie. Ale co ma powiedzieć? Czy ktokolwiek kupiłby ten towar, gdyby sam jego twórca przyznał, że to obrzydlistwo?
W internecie jest pełno opinii. Zapewne 90 proc. z nich jest sponsorowanych, bo wynika z nich, że nic lepszego ludzkość nie wynalazła. Jeśli więc umrę w trakcie testów, pochowajcie mnie jak przystało na odważnego obalacza mitów. Za kilka dni wracam z pierwszą relacją, już po kilku pierwszych dniach jedzenia żarcia w proszku.
Czytaj wszystkie teksty o moim teście Huel:
- Postanowiłem jeść tylko proszek zalewany mlekiem – miesięczny test „jedzenia przyszłości”
- Postanowiłem jeść tylko proszek zalewany mlekiem. Po tygodniu mogę napisać jedno: żyję
- Postanowiłem jeść tylko proszek zalewany mlekiem. Jestem po dwóch tygodniach i ludzie zaczęli mnie unikać
- Postanowiłem jeść tylko proszek zalewany mlekiem. Po trzech tygodniach jestem w szoku
- Postanowiłem jeść tylko proszek zalewany mlekiem. Mój miesięczny test właśnie dobiega końca
- Przez 30 dni jadłem proszek zalewany mlekiem. Czas na podsumowanie testu
Patryk Słowik
Gdy byłem dzieciakiem, godzinami zaczytywałem się w gazetach o grach komputerowych. Od "Secret Service", przez "Świat Gier Komputerowych", po mój ukochany i zmarły przedwcześnie "Reset". Najbardziej lubiłem recenzje złych gier. Podziwiałem złośliwość recenzentów.
Po latach sam nim zostałem. Na łamach "Dziennika Gazety Prawnej" recenzuję książki, a także piszę o prawie gospodarczym i systemie ochrony zdrowia. Bez fałszywej skromności, chyba z niezłym efektem.
Nie mogę żyć bez smartfona. Nie wejdę do żadnej knajpy, dopóki nie sprawdzę, jaką ma średnią gwiazdek w Google. Niestety coraz częściej łapię się na tym, że sięgam po telefon, gdy go w ogóle nie potrzebuję.