To najdłuższa przerwa w historii The Elder Scrolls. Kiedy Bethesda pokaże nam następcę Skyrima?
Cytując klasyka, „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Bethesda najwyraźniej nie słyszała piosenki Perfectu, bo wciąż uparcie trzyma Skyrima w świetle reflektorów.
Prawie 6 lat. Tyle czasu minęło od momentu, gdy The Elder Scrolls V: Skyrim trafił na sklepowe półki. 7 lat, jeśli liczyć od momentu wypuszczenia pierwszego teasera, którym Bethesda zajawiała nową odsłoną swojej największej franczyzy.
Rok później, w 2012, do znakomitego cRPG-a dołączył tercet znakomitych dodatków. Ok, Hearthfire może nieco przypominał współczesne DLC, ale Dawnguard i Dragonborn to już pełnokrwiste, wielkie dodatki, gwarantujące dziesiątki kolejnych godzin spędzonych na przemierzaniu Tamriel. Tuż po ich premierze ukazała się jeszcze przepięknie wydana antologia wszystkich części The Elder Scrolls, z dodatkową zawartością, mapami świata i muzyką z gier.
Tak, Skryrim jest produkcją znakomitą. Sam spędziłem w grze ponad 300 godzin, przechodząc na różne sposoby główne wątki, bawiąc się zadaniami pobocznymi i odkrywając wszystkie zakamarki rozległej mapy. Mówiąc kolokwialnie, ta gra mi siadła. Siadła mi tak, jak nie siadł stanowczo zbyt prosty i proceduralny Oblivion. Siadła tak, jak cudowny, rozbudowany i rozległy Morrowind wraz z dodatkami, w którym spędziłem prawdopodobnie nie mniej godzin, niż w piątej odsłonie Pradawnych Zwojów.
A jednak wracając do gry dziś, w 2017 roku, czuję potężny niedosyt.
To wszystko wina Wiedźmina 3.
Podobnie jak wielu graczom, także mi Wiedźmin 3 „zepsuł” wszystkie inne gry. A już Skyrima w szczególności. Uruchomienie Elder Scrollsów po dłuższej sesji z Białym Wilkiem to jak wsiąść do wehikułu czasu; podróż do zupełnie innej epoki świata gier.
Wiedźmin 3 jest… żywy. Jeszcze bardziej rozległy niż Skyrim (a na wyspach Skellige nawet odrobinę zbliżony do niego klimatem), tylko że w przeciwieństwie do przewidywalnej prowincji Skyrim, gdzie w każdym zakamarku znajdujemy bardzo podobne jaskinie i wieże renegatów, Kontynent jest bardziej zaskakujący.
The Elder Scrolls wygrywają osadzeniem świata przedstawionego. Tworzona od przeszło 20 lat mitologia Nirnu i bogata historia Tamriel nie pozostała bez echa również w Skyrimie, gdzie braki na mapie możemy sobie doczytać wewnątrz umieszczonych w grze książek. I co charakterystyczne dla serii – jeśli o czymś przeczytaliśmy, to jest spora szansa, że możemy to potem odkryć w świecie gry.
Cóż jednak po pięknej mitologii, skoro Skyrim w porównaniu do Wiedźmina 3 (czy innych nowoczesnych gier cRPG), jest zwyczajnie drętwy. Zwłaszcza pod względem systemu walki, modeli postaci oraz dialogów. Na dzisiejszy standard, mechanika tej gry zaczyna być po prostu archaiczna.
Bethesda jednak nie zamierza usuwać Skyrima w cień.
Wprost przeciwnie – raz po raz wyciąga swoją leciwą już produkcję w samo centrum uwagi (o fanowskich modach nawet nie wspominam).
W ubiegłym roku pojawił się The Elder Scrolls V: Skyrim Special Edition. Wersja zawierająca wszystkie dodatki, a także dostosowana do nowoczesnych komputerów i konsol – podniesiono jakość tekstur i innych graficznych bajerów, a także dodano wsparcie dla wysokich rozdzielczości.
Potem pojawiła się edycja Skyrim VR na Playstation VR oraz edycja kompatybilna z PS4 Pro. Ledwie kilka tygodni temu Bethesda zaktualizowała swoją produkcję w wersji na Xboksa, by była kompatybilna z Xbox One X. Sieć zalały porównania grafiki z innymi systemami do gier, a Skyrim znów zagościł na językach.
Do tego właśnie ukazała się wersja Skyrima na Nintendo Switch, w której możemy znaleźć specjalne bronie i zbroje żywcem wyjęte z serii gier Legend of Zelda, kompatybilne z Amebo z Breath of the Wild. Więcej o Skryrim na Switcha przeczytacie już niebawem na Spider’s Web, gdyż w tej chwili tę edycję gry testuje Szymon Radzewicz.
Gdzie nie spojrzeć – Skyrim. Tyle że nieważne, jak nowocześnie by tę grę opakować, to nadal ta sama, nieco drewniana, nieco archaiczna produkcja, której kontynuacji rozpaczliwie domagają się fani. I cóż, wygląda na to, że jeszcze trochę poczekają.
Nic nie wskazuje na rychłą premierę The Elder Scrolls VI.
Osobiście ogromne nadzieje wiązałem z konferencją Bethesdy na E3 2017, w czasie której pokazano nowe The Evil Within 2 i drugą część Wolfensteina. Nie było jednak żadnego trzęsienia ziemi. Żadnego teaser trailera. Nic. Już rok wcześniej Bethesda uprzedzała, że na szóstą część Pradawnych Zwojów będziemy musieli jeszcze poczekać, a na E3 dowiedzieliśmy się tylko tyle, że prace nad grą ruszą dopiero wtedy, gdy studia wydawcy wypuszczą w świat dwie właśnie zapowiedziane produkcje.
The Evil Within 2 i Wolfenstein II: The New Colossus już się na rynku zadomowiły i zbierają świetne oceny, ale po zapowiedzi nowej części Pradawnych Zwojów nadal ni widu, ni słychu.
Piszę ten felieton właśnie dziś, bo już niebawem minie równe 7 lat od momentu, gdy Skyrim został pierwszy raz zapowiedziany. I po cichutku liczę, że może twórcy rzucą fanom jakąś kość do ogryzania, jakiś punkt na horyzoncie, którego można wypatrywać, zamiast tylko liczyć na bliżej nieokreślone „kiedyś”. Może przynajmniej dadzą odpowiedź na pytanie, w której prowincji będzie rozgrywać się akcja kolejnej części? (osobiście bardzo liczę na Elsweyr, egzotyczną ojczyznę Khajiitów).
Fani z utęsknieniem czekają na nową, nowoczesną odsłonę The Elder Scrolls. I nic dziwnego.
To najdłuższa przerwa wydawnicza w historii serii.
Przypomnijmy względnie współczesną historię Pradawnych Zwojów.
- The Elder Scrolls III: Morrowind pojawiło się na rynku w 2002 roku, a chwilę potem dwa dodatki: Tribunal i Bloodmoon.
- The Elder Scrolls IV: Oblivion pojawiło się w 2006 roku, a rok później dołączyły doń dodatki Knights of the Nine i Shivering Isles.
- The Elder Scrolls V: Skyrim wyszło 11 listopada 2011 roku, a rok później zobaczyliśmy wspomniane dodatki Dawnguard, Hearthfire i Dragonborn.
Ostatnia tak długa przerwa między kolejnymi częściami Elder Scrolls miała miejsce przed premierą Morrowinda – gracze czekali aż 6 lat na następcę wydanego w 1996 na MS-DOS Daggerfalla.
Wtedy warto było czekać – Morrowind okazał się przełomem. Oby tak było i tym razem.
Przedstawiciele Bethesdy w różnych wywiadach wielokrotnie podkreślali, że nie chcą przyspieszać premiery The Elder Scrolls VI. Że chcą dać studiu kreatywnie odpocząć od franczyzy i pokazać światu rewolucyjną grę, a nie niedopracowany półprodukt. I wszystko wskazuje na to, że skoro prace nad TES VI dopiero się zaczynają, przyjdzie nam poczekać jeszcze co najmniej 3 lata na kolejną podróż do Tamriel.
Z jednej strony podoba mi się, że twórcy dają sobie czas. Oznacza to, że Bethesda poważnie podchodzi do sprawy i być może szykuje dla nas kolejny przełom, na miarę tego, jaką rewolucją dla serii był Morrowind.
Z drugiej strony… nie kupuję tych tłumaczeń. Jako fan serii czuję się wodzony za nos i nieco oszukany, widząc jak odgrzewany po raz wtóry Skyrim trafia na sklepowe półki w coraz to innych opakowaniach.
Nie zrozummy się źle – cieszę się ogromnie, że jedna z moich ulubionych gier żyje i ma się dobrze, a do tego, jak widać, nadal przynosi wydawcy pieniądze. Jest jednak granica, za którą uznanie dla wydawcy przeradza się w poczucie bycia przez niego wykorzystywanym. A Bethesda właśnie się niebezpiecznie do tej granicy zbliżyła.