REKLAMA

Rodzice noworodka kontra nauka i medycyna, czyli co się dzieje z dzieckiem tuż po urodzeniu

Głośna sprawa zabrania przez rodziców dziecka ze szpitala, po wyroku sądu nakazującym im poddać dziecko podstawowej opiece medycznej, rozpaliła emocje. Zwolennicy wolności i chorowania (i bzdur o szkodliwości szczepionek) przyklasnęli, a zwolennicy zdrowia i zniewolenia łapią się za głowę. Kto ma rację?

Co dzieje się z noworodkiem tuż po narodzinach i o czym decydują rodzice
REKLAMA
REKLAMA

Spróbujmy najpierw ustalić, co się naprawdę stało. Musimy się tutaj posiłkować informacjami z mediów; oczywiście nie było nas w trakcie wydarzeń w szpitalu. Zestawmy zdobyte informacje z tym, co dzieje się z dzieckiem tuż po urodzeniu.

Procedury po porodzie

Po porodzie dziecko poddawane jest rutynowym badaniom. Są to podstawowe procedury, które wykonuje się szybko i często w tym samym pomieszczeniu, stąd rodzice mogą mieć wrażenie, że czegoś nie dopilnowano, albo zrobiono niedbale. Szczególnie jeśli spodziewali się jakichś spektakularnych badań i wyników. W rzeczywistości każde urodzone dziecko poddawane jest standardowym procedurom, o ile na pierwszy rzut oka nie widać, że jego życie jest w niebezpieczeństwie. Są one tak zaprojektowane, aby bez drogiej aparatury i w każdych warunkach od razu odsiać maluszki, którym może coś grozić, od tych silnych i zdrowych.

Dziecko jest po pierwsze ważone i mierzone. Następnie jest kilkukrotnie (w odstępie kilku minut) oceniane wg skali Apgar. Virginia Apgar stworzyła tę skalę ponad pół wieku temu i do dziś dobrze opisuje noworodki. W ocenie brane są pod uwagę m.in.: kolor skóry, czynność serca, reakcje na bodźce, napięcie mięśniowe.

Następnie ocenia się odruchy dziecka, takie jak odruch ssania czy chwytania oraz tzw. odruch Moro. Wszystko to ma na celu sprawdzenie, czy z maluchem pod względem neurologicznym wszystko jest OK. Bada się również słuch i wzrok  - przy czym badanie słuchu często przesuwa się na drugą dobę życia. Często od razu pobiera się też krew do badań (np. w kierunku stwierdzenia fenyloketonurii).

Następnie przychodzi czas na procedury medyczne, które praktycznie w każdym szpitalu w Polsce są takie same:

  • Zastrzyk z witaminy K, mający zapobiec chorobie hemolitycznej noworodków (HDN) - bez tego dziecko po prostu może doznać krwotoku wewnętrznego i udusić się własną krwią. Rodzice dziecka w Białogardzie odmówili wykonania tego zastrzyku. Nie jest to szczepionka.
  • Zabieg Credego - dziecku zakrapla się oczy roztworem azotanu srebra, co zapobiega m.in. zapaleniu spojówek. Rodzice malucha w Białogardzie zaproponowali zamiast tego… zakroplenie oczu mlekiem matki, co mogło prowadzić do poważnych infekcji.
  • Zgodnie z zaleceniami WHO, w ciągu pierwszych chwil życia podaje się również szczepionkę przeciwko WZW-B oraz gruźlicy. Tutaj rodzice również odmówili i nie pozwolili na podanie szczepionki. Nie było przeciwwskazań do jej podania.

Ponieważ ten akurat maluch był wyziębiony naturalnym porodem i miał małą masę urodzeniową, postanowiono go wygrzać. W tym celu stosuje się lampę która po prostu… grzeje. A ponieważ ciepło to promieniowanie podczerwone, fachowo nazywa się ją promiennikiem cieplnym - tutaj rodzice z Białogardu również odmówili, ze względu na to że… promieniowanie jest szkodliwe.

Wszystkie z wymienionych czynności są absolutnie podstawowymi zabiegami, jakim jest poddawany mały homo sapiens.

Żaden z nich nie wymagał dodatkowych badań „które potwierdziłyby ich konieczność”, jak mówią teraz rodzice dziecka. Mam nadzieję, że lekarze nie będą musieli się z tego tłumaczyć. Tych zabiegów nie wykonuje się bowiem, gdy istnieje zagrożenie życia lub zdrowia (co więcej, wtedy można ich nie wykonywać i przystąpić do ratowania dziecka).

Z relacji, jakie czytałem wynika, że po tym, jak rodzice odmówili zastosowania podstawowych procedur, lekarzom szpitala w Białogardzie puściły nerwy i skierowali sprawę w trybie pilnym do sądu rodzinnego, celem chwilowego pozbawienia rodziców władzy rodzicielskiej na czas pobytu dziecka w szpitalu. Sąd zebrał się (na terenie szpitala) i wydał wyrok ograniczenia władzy rodzicielskiej w zakresie świadczeń medycznych.

Moim zdaniem było to słuszne - zadaniem lekarzy jest dbać o zdrowie i życie małych pacjentów, którzy (wbrew temu, co powiedział pan wiceminister Patryk Jaki w wywiadzie dla radiowej Jedynki) nie są własnością swoich rodziców. Dziecko jest podmiotem praw, człowiekiem, a nie czyjąś własnością.

Wtedy z kolei rodzice mieli dość - i zabrali dziecko ze szpitala, co w tym przypadku (prawomocnego ograniczenia władzy rodzicielskiej) mogło być… porwaniem.

Co dalej?

Pytanie - co teraz? Co gdyby dziecko, przebywające z rodzicami w domu, ciężko zachorowało lub (odpukać) zmarło - czyja to wina? Lekarzy, sądu, czy nieodpowiedzialnych rodziców?

Nie chciałbym, abyśmy doprowadzili do sytuacji w której lekarze zamiast dbać o małych bezbronnych pacjentów, będą musieli się nad tym zastanawiać. Z drugiej zaś strony nie chciałbym, aby w momencie, gdy dziecko okazało się zdrowe, usprawiedliwiać czyn rodziców - może to zachęcić kolejne osoby do niestosowania się do procedur medycznych.

REKLAMA

Wobec rodziców toczy się postępowanie z artykułu 160. Kodeksu Karnego, który stanowi że „kto naraża człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia, lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, a jest osobą, na której ciąży obowiązek opieki nad narażoną osobą, może ponosić odpowiedzialność karną w wymiarze od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności”.

Teraz, gdy mamy jaśniejszy obraz sytuacji, niech każdy oceni ją sam.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA