KAIZEN, czyli droga do doskonałości
Szukacie najlepszego aparatu fotograficznego na świecie? Wybór jest prosty. Na dokładkę nie musicie wykładać góry pieniędzy. W ogóle go nie kupicie.
Nie ma najlepszych na świecie aparatów fotograficznych. Podobnie jak samochodów, komputerów, smartfonów i lodówek. Doskonałe są tylko żony.
Każde urządzenie po prostu lepiej sprawdza się w konkretnych zadaniach. Czasami ważniejszy jest błyskawiczny autofocus, czasami dyskrecja korpusu. A niekiedy nawet waga aparatu. Albo kolor – jak ktoś jest estetą.
Tak zwani wiodący producenci sprzedają podobny sprzęt. Jeden model jest trochę bardziej udany, drugi odrobinę mniej, ale dziś coraz trudniej trafić na minę i kupić beznadziejny aparat. Z reguły dostajemy tyle, ile zapłacimy. Stawka jest dość wyrównana.
Są jednak firmy, które idą swoją drogą. Jak na przykład Fuji. Wcale nie lepsze czy gorsze niż Canon albo Nikon. Po prostu trochę inne.
Fuji jest konsekwentne w odmienności. Swoją oryginalność buduje na dwóch fundamentach.
Fundament numer jeden to wzornictwo, choć nie chodzi tylko o ponadczasową urodę, ale również o wynikający z tych projektów sposób obsługi. Od kilku lat Fuji konsekwentnie odwołuje się do klasycznych wzorców z epoki aparatów analogowych. To szczególnie dobrze działa na kupujących w wieku ponad średnim. Bo w końcu najlepiej zawsze było wtedy, gdy byliśmy młodzi. Czyli w przypadku tej grupy kupujących w latach fotografii analogowej i samochodów bez ABS-u.
W serii X firmy Fuji występują właściwie dwa wzorce – jeden odwołujący się do dawnych „dalmierzowców”, drugi do manualnych „lustrzanek”. Wszystkie te aparaty Fuji wyglądają, jakby pochodziły z innej epoki, ale przede wszystkim obsługują się je tak, jak w dawnych czasach. Czasy, przysłony ustawiamy pokrętłami z wygrawerowanymi na nich parametrami, a nie takimi, których wartości widzimy tylko na jakimś wyświetlaczu.
Kiedy Fuji kilka lat temu zaprezentowało pierwszy zaprojektowany w ten sposób aparat, X100, świat fotograficzny zapałał do niego bezgraniczną, choć z reguły platoniczną, miłością. Bo odwoływanie się do tradycji to nie tylko granie na sentymentach za starymi, dobrymi czasami. To też nawiązywanie do epoki, kiedy aparaty fotograficzne były prostsze w obsłudze, nie deprymowały nas nadmiarem ustawień. Fotografowie na przykład bardzo cenią Leicę między innymi za tradycyjny, niewydumany sposób obsługi. Niestety w Fuji prostota kończy się na zewnątrz aparatu, gdy posługujemy się fizycznymi pokrętłami. Gdy zagłębimy się w menu, pojawia się to samo, co u konkurencji – świat zawiłych zależność, trudnych do zapamiętania. Niestety nawet aparaty Fuji mają tak rozbudowane menu, że w rzadziej używanych ustawieniach gubią się również zawodowcy.
Drugi fundament odmienności Fuji to specyficzna matryca X-Trans. Do tego stopnia oryginalna, że ludzie przez długo narzekali na sposób, w jaki Adobe Lightroom radzi sobie z wywoływaniem surowych plików z tej matrycy. Po prostu matryca wymagała od zewnętrznego oprogramowania zupełnie innych rozwiązań, niż stosowane w przypadku RAW-ów od Canona czy Nikona. Ale same aparaty Fuji wyciskały z X-Transa pełnię możliwości. JPG-i były zawsze znakomite. X-Trans pokazuje ogrom wyzwania, jakie przed sobą postawiło Fuji. Na używanie własnych matryc pozwalają sobie tylko najwięksi albo najbardziej ambitni.
Ale Fuji wśród swoich fanów znane jest również z pewnej bardzo ciekawej zasady biznesowej - hołdowania japońskiej zasadzie „kaizen”.
To najprościej mówiąc ustawiczne usprawniania produktu. Komuś by się mogło wydawać, że to po prostu marketingowy bełkot, bo w folderach reklamowych każda firma chwali się, że jej nowy produkt jest jeszcze lepszy, jeszcze bardziej przełomowy albo chociaż tańszy. W świecie audiofilów oraz Apple przełomowe są nawet kable. Ale w rozumieniu Fuji zasada „kaizen” odnosi się do produktu również wtedy, gdy ten już opuści fabrykę i znajdzie się rękach klienta. A to wśród producentów aparatów fotograficznych pewna rzadkość.
W świecie komputerów i smartfonów jesteśmy na co dzień świadkami stosowania zasady „kaizen”. Producenci przyzwyczaili nad do regularnych aktualizacji oprogramowania. Z reguły usprawniają działanie naszego sprzętu. W świecie fotografii to jednak wciąż rzadkość. Producenci, jeśli wypuszczają nowe wersje firmware do swoich aparatów, to raczej takie, które usuwają jakieś błędy, niż znacząco usprawniają działanie sprzętu.
Tymczasem Fuji „lubi” usprawniać swoje sprzedane już aparaty. Ostatnio na przykład topowy aparat Fuji X-T1 otrzymał nową wersję firmware'u. Wprowadził między innymi możliwość zmiany czasu naświetlania i przysłony podczas nagrywania wideo - choć akurat jakość tych klipów pozostawia wciąż wiele do życzenia. Dodano automatyczne wyostrzanie „na oko” – czyli aparat potrafi rozpoznać nie tylko twarz fotografowanej osoby, ale też jej oko. A punkt ostrości powinniśmy właśnie ustawiać na oko modelki, szczególnie, gdy fotografujemy bardzo jasnymi obiektywami. Przede wszystkim jednak Fuji usprawniło działanie autofocusa. A w tym przypadku poprawek nigdy nie za wiele.
Taki upgrade może wydawać się czymś zaskakującym - przecież odwleka moment, kiedy sprzęt się zestarzeje, a klient sięgnie do portfela, żeby kupić nowszy model. Ale też to wszystko ma drugą stronę - nagle na półkach sklepowych pojawia się właśnie nowy, lepszy model, choć firma nie musiała zainwestować w rozwój sprzętu. Nagle dwuletni aparat ze zmienionym oprogramowaniem staje się w pewnym sensie nowym modelem, po który mogą sięgnąć klienci rozważający zakup i rozglądający się po nowościach.
Rezygnacja z udoskonalania sprzedanego sprzętu ma też pewne zalety dla klienta - sprzęt staje się zamkniętą, sprawną (a przynajmniej taką powinien być) całością. Udoskonalania oprogramowania niosą bowiem również pewne ryzyko - wprowadzenia nowych błędów. Przeżyłem kiedyś takie mocno stresujące chwile, kiedy po zaktualizowaniu oprogramowania (również wnoszącym mnóstwo usprawnień) mój Canon 7d zaczął się zawieszać. Nie bardzo nawet mogłem liczyć, że znajdę jakieś rozwiązanie w Sieci, bo byłem w Tybecie i Internet kapał a nie płynął. Sam znalazłem w końcu rozwiązanie, przy okazji utwierdzając się w starej prawdzie, że nie należy instalować w żadnym sprzęcie nowego oprogramowania tuż przed ważnymi projektami.
Żeby jednak nie było zbyt słodko – niszowość ma również pewne wady.
Fotografowałem trochę Fuji X-T1 i byłem bardzo zadowolony z jakości zdjęć oraz obsługi. Poza jedną rzeczą - cała masa pokrętełek żyła swoim życiem. Co chwilę same się przekręcały. A nawet nie nosiłem aparatu w torbie - po prostu sięgając po niego niechcący przestawiałem pokrętła. Wkrótce nabawiłem się obsesji i niemal bez przerwy sprawdzałem, czy czegoś nie przestawiłem. Wygląda na to, że Fuji wciąż boryka się ze zbyt małym zapleczem codziennych testerów, szczególnie wśród zawodowców, którzy błyskawicznie zauważają takie wpadki
Od jakiegoś czasu jestem fanem Fuji. Albo raczej cichym wielbicielem. Mam wciąż tylko jeden aparat tej firmy - od kilku lat Fuji X20 - bo moje fanbojstwo nie jest aż tak daleko posunięte, żebym na co dzień zrezygnował z „lustrzanek” konkurencji. Ale kiedy tylko trafia mi się okazja, chętnie fotografuję innymi aparatami Fuji, podziwiając odmienność tej firmy.
Fuji nie należy do największych graczy na rynku fotograficznym. Ciekawie jednak wykorzystuje swoją niszowość. Po prostu jest inne.
W świecie, w którym wszyscy naśladują wszystkich, jest to coś bardzo cennego.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
* Zdjęcie główne: Shutterstock