Piotr Lipiński: POD CHMURĄ DEEZERA, czyli słuchać każdy może
Bardzo lubię Deezera. Szczególnie kiedy działa. Co wcale nie jest takie oczywiste. Bo z „chmurami” bywa ten problem, że rozwiewa je podmuch wiatru w najmniej oczekiwanym momencie.
Pierwszy poważny problem miałem z Deezerem właśnie w powietrzu.
W domu od roku słucham muzyki głównie z tego serwisu. Ku wściekłości iTunesa, który siedzi cichutko zamknięty w docku.
Wybierając się w kilkutygodniową podróż uznałem, że za oprawę muzyczną posłuży oczywiście Deezer. Włączam więc go na pokładzie samolotu, a ten drze japę, że musi potwierdzić, czy mogę z niego nadal korzystać. To w języku współczesnych technologii oznacza, że potrzebuje połączyć się z Internetem. Co powiedzmy sobie szczerze, na pokładzie samolotu jest niedozwolone. Na dokładkę, gdybym nawet zaryzykował los kilkuset pasażerów, to i tak jestem w górze tak daleko od ojczyzny, że rachunek za najmniejszy pakiecik danych spłacałyby jeszcze moje wnuki.
Mógłbym zamiast owego Deezera uruchomić w telefonie program „Muzyka” (dawniej „iTunes”). Tyle, że wykasowałem z niego prawie wszystko. A po co? To jasne: żeby zrobić miejsce na… offlineową muzykę Deezera! Bo przezornie przed wyjazdem ściągnąłem sporo albumów, zdając sobie sprawę, że za granicą przecież nie będę korzystał z transmisji danych. Wiadomo - roamingujący offline’u się chwyta. Niestety i to mi nie pomogło.
Podobne problemy miewam również w ojczyźnie, za każdy prawie razem, gdy wyruszam na zakupy żywnościowe.
Po to wymyślono spożywczaki, żeby człowiek miał gdzie spokojnie posłuchać muzyki. Niestety, Deezer się na mnie uwziął i ostatnio niemal za każdym razem, kiedy idę po płatki, przestaje działać. To znaczy włącza się, ale nie chce odtwarzać muzyki. Podejrzewam, że to również jakiś problem związany z transmisją danych, bo w sklepie na ekranie telefonu złowieszczo szczerzy się „E” zamiast „3G”. Tym samym moja niechęć do robienia zakupów tylko wzrasta. A do spożywczej nienawiści już bardzo blisko, bo i tak za każdym razem, gdy idę po mleko, wracam z butelką whisky.
Deezer niekiedy nawet na komputerze stroi fochy. Niby odtwarza płytę, ale dźwięku nie słychać. Pomaga informatyczna aspiryna, lekarstwo na wszelkie dolegliwości - wyłączyć i włączyć.
Tu muszę wrócić właśnie do pierwszej refleksji - działający bez pomocy żadnej „chmury” iTunes zawsze pozostawał niezawodny jak mercedes „beczka”. Czy to w powietrzu, czy w sklepie. Teraz sobie pewnie w skrytości ducha drwi z moich nowomodnych streamingów.
Całe to marudzenie nie zmienia faktu, że dla mnie Deezer - i inne abonamentowe systemy dostępu do muzyki, Spotify czy Wimp - to największe odkrycie ostatniego roku.
Fenomenalne. To cudowne uczucie, gdy wpisuję tytuł i za chwilę mogę już legalnie słuchać wybranego utworu! Ileż ja sobie przypomniałem przedziwnych utworów! Szczególnie na hucznych imprezach. Tytułów nie wymienię, bo do wielu kompozycji niemieckich, włoskich oraz rosyjskich trochę wstyd się przyznać.
Ale też w ogóle „przenośna” muzyka to narastające w ostatnich latach ciekawe zjawisko. Coraz więcej osób posiada - mimochodem - mobilne urządzenie do odtwarzania. Kiedyś tylko zdeklarowani fani zaopatrywali się w walkmany, discmany i iPody. Dziś każdy smartfon to potencjalny „plejer” (oraz latarka, nawiasem mówiąc). Nic więc też dziwnego, że w sklepach pojawiają się przeróżne stacje dokujące, które nie tylko ładują smartfony, ale pozwalają odtwarzać z nich muzykę. Kiedyś, korzystając z promocji, sprawiłem sobie takie dziwactwo. Byłem nieufny, bo śmieszyła mnie idea słuchania muzyki z małego głośniczka. Tymczasem stacja okazała się sympatycznym rozwiązaniem w sypialni. Brzęczy niezobowiązująco i usypiająco.
Przyznam się jednak, że nigdy nie kupiłem żadnej „empetrójki”.
Wolę dołożyć do płyty CD, bo wiem, że wówczas dostanę dźwięk lepszej jakości. Potem zgram „krążek” dla wygody na dysk w bezstratnym formacie. Rzecz jasna, stoi to w jawnej sprzeczności z ideą płacenia za Deezera - który jako żywo nie oferuje jakości płyty CD - ale tego serwisu nie traktuję równie poważnie, jak domowej kolekcji muzyki. Za kilka lat - a może już za miesiąc - będę pewnie korzystał z zupełnie innych usług, a ze zgromadzonymi „wirtualnie” w Deezerze płytami rozstanę się bez wielkiego bólu. Co innego muzyka „na własność”. To jak domowa papierowa biblioteka. Na emeryturze, gdy nie będzie mnie stać na żadne abonamenty, wrócę pewnie do zgromadzonych płyt. Kto wie, może nawet sięgnę do piwnicy po „winyle”.
Nie samymi nutami człowiek jednak żyje, czasami trzeba pożreć trochę liter. Przez pewien czas korzystałem z dwóch wypożyczalni ebooków: Legimi i Orange „Czytelnia Tu i Tam”. Działają w podobny sposób jak Deezer - płacimy raz na miesiąc i czytamy do syta. Co wydaje się zdumiewające, bo jak tu wypożyczyć do przeczytania trochę bitów? I jak je potem oddać?
Cyfrowe wypożyczalnie spodobały mi się jednak znacznie mniej, niż „muzodajnie”.
Przede wszystkim za sprawą niezbyt wielkiego wyboru tytułów. E-biblioteki oferują nawet kilkanaście tysięcy książek, ale w praktyce ogranicza się to do wyboru między Orzeszkową a Nałkowską. Nowości jest niezbyt wiele. Na usprawiedliwienie trzeba zaznaczyć, że nie tylko w wypożyczalniach, ale też w księgarniach nie znajdziemy oszałamiającej liczby e-książek.
Co gorsza, z przyczyn technicznych nie poczytamy na najpopularniejszym w Polsce - i na świecie - Kindle. W tej sprawie pewnie nic się nie zmieni, bo trudno oczekiwać, aby Amazon wpuścił na swój firmowy czytnik konkurencję w postaci Legimi czy Orange. Żeby skorzystać z ich oferty musimy sięgnąć po tablet albo smartfon. Na pocieszenie dodam, że mój siedmiocalowy Nexus 7 pod względem rozmiaru - czyli szerokości strony - jest jakby stworzony do ebooków. Chociaż świecący ekran z pewnością nie jest tak przyjazny podczas czytania, jak Kindle.
Cena za to jest niewygórowana.
W obu wypożyczalniach zapłacimy najwyżej 20 zł. miesięcznie. Po wniesieniu opłaty wypada zacząć czytelniczy sprint, bo im więcej tytułów połkniemy, tym więcej oszczędzimy. Grywalizacja, proszę państwa!
W obu wypożyczalniach znalazłem na przykład wspomnienia George’a Busha „Kluczowe decyzje”. W księgarniach ebook kosztował więcej, niż miesięczny abonament w Legimi czy Orange. A jeśli kogoś interesuje historia amerykańskich prezydentów, to pewnie zdoła przeczytać tom w trzydzieści dni. Rzecz jasna nie będzie miał tytułu na własność, bo ten wyparuje z tabletu po zaprzestaniu płacenia abonamentu.
Przeglądając katalogi Legimi i Orange dokonałem zaskakującego odkrycia. Okazało się, że świat jest pełen książek, które chętnie przeczytam, ale nie zdecydowałbym się na ich zakup. Cała masa kryminałów, sensacji, literatury technicznej. Właśnie takich ebooków nie potrzebuję mieć na własność, bo nigdy do nich nie wrócę. W końcu w kryminale morderca zawsze będzie ten sam.
Dlaczego przestałem korzystać z cyfrowych wypożyczalni? Z bardzo prostego powodu - urósł stos papierowych książek, które czekają na swoją kolej. A czytanie książek jest nawet fajniejsze od pisania. Stawiam więc ostatnią kropkę i udaję się do mojego stosiku.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon – goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN