Street View - nobilitacja wieku XXI, roku 2013, nieprywatnego
Człowieku z internetu, wiem już, jakim samochodem jeździsz, ale kolor twojego domu nie jest ładny. Hej, jeden z blogerów SW - masz nieco śmieszne firanki w oknach, pomyśl o czymś nowszym, a może nawet o przeprowadzce, bo okolica nie bardzo. No a za rogiem leży pijany pan.
W Google Street View pojawiło się wiele nowych miejsc z Polski, więc nagle mnóstwo osób na Twitterze czy Facebooku zaczęło dzielić się zdjęciami ze swojej okolicy czy innymi ciekawostkami. "Google'owóz" poszalał, wjeżdżał nawet na prywatne posesje i w wąziutkie, czasem nawet gruntowe uliczki.
Pierwszą moją reakcją było sprawdzenie miejsca swojego zamieszkania, bo skoro Google tak wszędzie wściubia nos, to kto wie, może i na mój koniec świata zajechał. No, ale nie - za daleko, mieszkam za siedmioma górami i siedmioma lasami, nawet Google się tym nie interesuje. Uświadomiłam sobie, że gdyby jednak - gdyby Google zrobił zdjęcia mojego domu, dojechał tu, sfotografował moje podwórko i moje okna, a następnie udostępnił całemu światu do wglądu, byłabym zła. Bardzo, bardzo zła.
Przypomniały mi się słowa gaduły Ericka Schmidta o tym, że jeśli nie chce się, by ktoś dowiedział się o tym, co robimy, nie powinniśmy tego robić. Luźne skojarzenie, ale ma punkt wspólny ze Street View - jeśli nie chce się by miejsce naszego zamieszkania zostało obfotografowane ze wszystkich stron, może lepiej nie mieszkać? Przecież i tak każdy może przyjechać i osobiście obejrzeć domostwa.
Wybrałam się na wirtualny spacer po mieście, w którym chodziłam do liceum. Obeszłam swoją szkołę, przeszłam brukowaną uliczką osiedlową obok Biedronki do drugiego budynku szkoły, minęłam zaplecze sklepu, zobaczyłam, że znajomy był akurat w pracy gdy Google'owóz tamtędy przejeżdżał, bo jego samochód stał przed siedzibą firmy. Niczym w czasach szkolnych powędrowałam mostem do rynku, rozejrzałam się - trochę się pozmieniało przez te lata. O, tu mieszkała znajoma; przybliżam jej okna, widzę, że kwiatki na parapecie te same.
Zadałam na Twitterze i Facebooku pytanie, po co w ogóle istnieje Street View. Większość z odpowiedzi mówiła, że fajnie jest zerknąć sobie jak wygląda okolica przed wyjazdem do niej, jak wygląda szukany budynek czy po prostu pozwiedzać egzotyczne miejsca. Jeden jedyny osobnik, mój własny Szef @przemekspider stanowczo stwierdził, że Street View to świetne narzędzie dla wszelkiej maści złodziei i stalkerów!
Tak Szefie, masz rację. Czasem żałuję, że nie jestem złodziejem czy włamywaczem. Parający się tym fachem przed kilkoma dekadami pewnie by nie uwierzyli, gdybyśmy zaczęli opowiadać im o tym, co się teraz wyprawia. Nie dość, że ludzie udostępniają informacje na prawo i lewo i nieco wiedzy połączonej z odpowiednimi socjotechnikami może dostarczyć mnóstwa ciekawych danych (łącznie z tym, kiedy właścicieli nie będzie w domu) to takie Street View jest wisienką na torcie.
Wystarczy chwila przed komputerem, by obejrzeć sobie cel, zdecydować czy będzie potrzebna drabina, czy może jakaś podmurówka pomoże dostać się do okna, sprawdzić czy właściciele domostwa mają na przykład psa, czy okolica jest gęsto zaludniona... Bajka! Stalkerzy też mają zresztą świetnie, mogą nawet zaglądać w okna. Dosłownie.
A my co? Cieszymy się, że Google w końcu doceniło nasze okolice, że znaleźliśmy się w obszarze zainteresowania tej wielkiej, amerykańskiej firmy. Miło nas to łechta, bo przecież oznacza to, że nie jesteśmy gorsi niż Francuzi, Niemcy czy mieszkańcy małych mieścin w Stanach Zjednoczonych, którzy też doczekali się wizyty Google'owozu. Ten zajechał pod mój dom, mój dom znalazł się w internecie, każdy może go zobaczyć. To, że pewnie zrobią to tylko mieszkańcy budynku, ktoś może raz na pół roku przejedzie po nim wzrokiem w poszukiwaniu pobliskiego warsztatu stolarskiego, to nic. JESTEŚMY WAŻNI.
Jeszcze kilka lat temu jednak ludzie protestowali, w Danii czy w Wielkiej Brytanii pozywali Google'a, nie życzyli sobie, by ich prywatne posesje były uwieczniane w Street View. Przez te kilka lat jednak świat stanął na głowie, a granice prywatności przesuwają się w zastraszającym tempie coraz dalej i dalej. Jestem w Street View? To przecież normalne, ba, to nawet wyróżnienie, nobilitacja XXI wieku, roku 2013, nieprywatnego.
Każdy może zobaczyć, że w trakcie Wielkiej Wizyty Google'owozu myłam okna? Tym lepiej, ktoś zwróci na mnie uwagę, wyróżniam się jakoś w tym internetowym tłumie! Zamiast denerwować się, że nasze posesje wyświetlają się wszystkim, że widać, jak w słoneczny dzień grillowaliśmy w ogródku ze znajomymi, że Google to podejrzał a potem zaprezentował całemu światu, każdemu, kto ma internet, my chwalimy się tym jak odznaką. Jak pierwszoklasista dyplomem za narysowanie żaby.
W końcu to przecież internet wciąż uczy nas, że prywatności nie ma, że wszystkie informacje są na sprzedaż. Przecież sami chwalimy się dziesiątkami zdjęć, sami wrzucamy je w tajemnicze internety, dlaczego więc nie przenieść tego na pole "reala"? Dlaczego taki wszędobylski Google, który wychodzi z komputera i materializuje się pod naszym domem robiąc mu zdjęcia miałby budzić jakikolwiek niepokój? W końcu to przyjaciel, pomaga nam codziennie podając wyniki wyszukiwania, wysyła i odbiera e-maile, podkłada pod nos filmiki i siedzi sobie w telefonie w postaci Androida, tak blisko, intymnie i służalczo.
Witamy go więc za oknem jak przyjaciela właśnie. I nic, że kilka lat temu pogonilibyśmy ten jego obstawiony aparatami i wszelkimi kosmicznymi urządzeniami samochów, nasłalibyśmy na niego chłopów z pochodniami i widłami.
Dziś cieszymy się, że docenił nas i postanowił zrobić zdjęcia naszej ulicy, naszego domu i naszych okien z naszymi firankami, a potem pokazać je całemu światu.