REKLAMA

Próbują nas przekonać, że bycie anonimowym to zło

ann
Próbują nas przekonać, że bycie anonimowym to zło
REKLAMA

Wojna na temat konieczności używania prawdziwych nazwisk kontra pseudonimów rozgorzała na nowo dzięki Google Plus. Czy wymuszanie na użytkownikach podpisywania się jest fair? Czy naprawdę będzie to zapobiegać spamowaniu i niekulturalnemu zachowaniu? A może jest to po prostu sprytna sztuczka na wyciągnięcie od użytkowników danych osobowych? Raczej to ostatnie, bo używanie pseudonimu nie jest jednoznaczne z anonimowością. Nie jest i nigdy nie było, choć giganci próbują nam wmówić co innego.

REKLAMA

Eric Shmidt o restrykcyjnej polityce nazw na Google Plus powiedział, że ma zapobiegać nadużyciom, i że nikt nikogo nie zmusza do dołączenia - nie podoba się, nie trzeba korzystać. Te mocne słowa odbiły się głośnym echem w internecie. Google Plus nie jest dla osób z różnych powodów chcących zachować swoje pełne imię i nazwisko tylko dla siebie. Jest też druga strona - wiele z internetowych postaci jest rozpoznawalna tylko po pseudonimach, których używa od lat. Google dopuszcza możliwość porozumienia się z takimi osobami, ale to sposób dla tych największych i najpopularniejszych, nie dla “szaraków”.

Facebook od dawna stosuje podobną politykę - w przypadku wpisania budzących wątpliwość danych zawiesza konto. Nie raz zdarzało się już, że dosyć popularne konta zostały likwidowane razem z prowadzonymi fanpejdżami (pozdrowienia dla Ogrodnika Januarego, który miał szczęście poznać zasady Facebooka jak i Google Plus). Jedynym problemem jest skala - ciężko zweryfikować prawdziwość danych wszystkich ponad 750 milionów kont na świecie.

Niby wszystko jest w porządku - “wolnoć Tomku w swoim domku”. Tylko, że za przykładem Facebooka czy teraz Google Plus idą inne strony, które coraz częściej do logowania wymagają prawdziwych danych. To prawda, że podawanie imienia i nazwiska w sieciach społecznościowych ułatwia stworzenie powiązań i bardziej angażuje w aktywność.

Jednak czy nieużywanie danych osobowych = anonimowość? Nie, o czym przekonało się ostatnio boleśnie kilka osób - przedstawiono zarzuty mężczyźnie, który na Twitterze nagabywał Marissę Mayer z Google’a. W zeszłym miesiącu na 4 lata więzienia skazano dwóch Meksykańczyków za... sianie paniki również na Twitterze. Przypadki oskarżania i pociągania do odpowiedzialnosci za aktywność w internecie są coraz częstsze. Udaje się odnajdywać takie osoby i ciągnąć do odpowiedzialności, mimo, iż większość z nich nie używa swoich nazwisk do podpiswania się.

Zastanawiające jest, kiedy trend na niepodpisywanie się nazwiskami odwrócił się o 180 stopni. Przecież jeszcze nie tak dawno, bo kilka lat temu podstawowe zasady bezpieczeństwa korzystania z internetu oprócz punktu o niepodawaniu adresu i numeru telefonu także punkt o niepodawaniu imienia i nazwiska. Co się zmieniło?

Internet wraz z sieciami społecznościowymi wszedł do mainstreamu, a dane osobowe stały się niezwykle wartościowe. Google może i chce zachować porządek na Google Plus (ciężko uwierzyć, że ktoś, kto nazywa się “Mustang DoŚlubu” dołączył do serwisu by utrzymywać kontakt ze znajomymi), ale ważniejszym powodem jest pozyskanie informacji o użytkownikach.

To nie jest żadna teoria spiskowa tylko fakt, z którego powinni zdawać sobie sprawę użytkownicy. Tak samo jak z tego, że do sieci łatwo coś wrzucić, o wiele ciężej to usunąć.

W momencie, gdy największe internetowe firmy, które udanie tworzą i centralizują internet wprowadzają ostrą politykę nazewniczą tak samo robią inni, mniejsi gracze.

REKLAMA

I to wcale nie jest pozytywne.

Nie dajmy wmówić sobie, że używanie pseudonimów jest złe i powoduje same patologie w sieci.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA