To brutalne show zawróciło Polakom w głowach. Tatuują sobie twarze zawodników

"Chcemy krwi"– krzyczą widzowie, gdy zawodnicy przekraczają kolejne granice bólu. Wrestling w wykonaniu polskiej federacji PpW Ewenement rzuca wyzwanie normom społecznym, zacierając granice między fikcją a rzeczywistością. Jak amerykański show sprawdza się nad Wisłą? 

To brutalne show zawróciło Polakom w głowach. Tatuują sobie twarze zawodników

Krew spływa z poranionych pleców Johnny'ego Blade'a. Poharatany zawodnik miażdży jarzeniówkę na karku przeciwnika. Tym, co z niej zostaje, próbuje go oskalpować. W odpowiedzi Isnorr wciska jego głowę w owinięty drutem kolczastym stół. Zaraz potem sam na nim ląduje. Choć  mata pod ich stopami jest już praktycznie cała czerwona, żaden nie odpuszcza. W hali Mińska 65 na warszawskiej Pradze unosi się co prawda zapach hot-dogów i piwa, ale najbardziej pożądaną pozycją w menu pozostaje przemoc. Tłum głośno się jej domaga. "Urwij mu łeb" jest jednym z niewielu cenzuralnych haseł, jakie wykrzykuje. Widzowie dostają to, po co przyszli.

Walka, nazwana próbą metalu i szkła, to kulminacyjny moment wydarzenia "Co za noc", organizowanego przez PpW, które konferansjer Michael HT kilka godzin wcześniej zapowiadał jako "prawdopodobnie najważniejszą galę w historii polskiego wrestlingu".

Fot. Krzysiek Jedynak

Nad Wisłę wrestling przybył zza Atlantyku. W Stanach Zjednoczonych ten sport, choć może lepiej powiedzieć: show, wdarł się do każdej sfery życia społeczno-kulturalnego, a nawet polityki.
W 2013 roku, zaledwie cztery lata przed objęciem urzędu prezydenta, Donald Trump został wprowadzony do hali sław WWE (World Wrestling Entertainment) – największej federacji wrestlingowej na świecie. Brutalna rozrywka symbolicznie stała się wtedy częścią tożsamości narodowej Amerykanów, pogłębiając przepaść między jej odbiorem w USA i Polsce. Pierwszy raz mogliśmy ją oglądać na żywo jeszcze w czasach transformacji, kiedy to zagraniczna grupa zorganizowała galę na warszawskim Torwarze. I chociaż bezmyślnie ulegaliśmy wtedy każdej modzie zza oceanu, tej akurat nie pokochaliśmy. Do dzisiaj pozostaje zjawiskiem egzotycznym. Mister Z, producent, główny promotor i zawodnik PpW, twierdzi, że funkcjonuje na zasadach kontrkultury.

– To mała scena. Powstają nowe federacje, organizuje się coraz więcej wydarzeń i pojawia się zainteresowanie telewizji. Jest zdecydowanie lepiej niż jeszcze dekadę temu, ale wciąż działamy w undergroundzie – mówi Mister Z.

Wrestling a sprawa polska

Wrestling działa na Polaków jak liny w ringu – odbijają się od niego. Nie przekonuje ich to, że zawodnicy niczym superbohaterowie wykazują się nadludzką siłą i wytrzymałością. Dyrygują przy tym emocjami tłumu, bo przestrzegają tylko jednej zasady: ma być widowiskowo. Efekciarski show na kilometr śmierdzi fałszem. A ten jest nie do przyjęcia dla osób z szarego kraju w środku Europy, gdzie do sportu podchodzi się na kolanach – musi być przede wszystkim uczciwy i prawdziwy, a spektakularny może najwyżej bywać.

PpW znalazła jednak sposób, żeby niczym widowiskowym supleksem (rzucenie przeciwnika plecami na matę) postawić mentalność Polaków na głowie. Ze "sportu dla debili" zmieniła wrestling w styl życia. Federacja ma nie tyle fanów, co fanatyków, którzy są jej bez reszty oddani. Nawet po walkach potrafią oblewać piwem znienawidzonych zawodników i rzucać się na nich z pięściami. Z tymi uwielbianymi nie tylko prowadzą ożywione dyskusje, ale też tatuują sobie ich podobizny. Wrestler Goblin potwierdza, że trzy osoby wydziarały sobie jego twarz. 

Ta pasja nie bierze się znikąd. Podczas przerwy w trakcie "Co za noc" rozmawiam z Maksem, który nałogowo ogląda zagraniczne gale. Jednak najbardziej ceni te organizowane przez polską federację. – Jestem za nimi całym sercem – przekonuje mnie, podkreślając ich unikatową energię. Wytwarzają ją jemu podobni fanatycy. Swoimi reakcjami zmieniają te występy w miejsca wspólnotowych doświadczeń. Całkowicie intuicyjne i przyjazne nawet dla osób, które po raz pierwszy mają z nimi do czynienia. Dzięki ich jednoznacznym okrzykom każdy od razu wie, kogo wielbić, a komu kazać czym prędzej udać się w dowolnie wybranym kierunku.

Według obliczeń Biesiada, dwukrotnego mistrza federacji i jej najbardziej hołubionego zawodnika, tylko 20–30 proc. publiczności lubi wrestling jako taki. Cała reszta lubi go wyłącznie w wykonaniu PpW.

I rzeczywiście podczas gali "Co za noc" poznaję wielu ludzi, którzy na co dzień nie mają styczności z tą formą rozrywki. Tutaj przygnała ich ciekawość, ale atmosfera sprawiła, że chcą tylko więcej. Dlatego Wiktor na pytanie, czy nie przeszkadza mu, że to wszystko jest na niby, odpowiada z przymrużeniem oka: – Nie mów tak! Ja w to wierzę. Chcę w to wierzyć.

Fot. Krzysiek Jedynak

Walka o opowieść

Wrestling przypomina sztukę performatywną, bo opiera się na tworzeniu wiarygodnej iluzji. Sprowadza się do gry pozorów. Widzowie muszą dostać taki show, aby fałsz przestał mieć znaczenie, a wręcz stał się atutem. – Lubię tę teatralność. Daje mi świadomość, że to nie jest naprawdę i odbywa się za obopólną zgodą – mówi mi na imprezie federacji PpW, a jego siostra potakuje, podkreślając, jak istotne są dla niej elementy spektaklu. Mają zapewniać odpowiedni dystans, a jednocześnie intensyfikować dramaturgię, żeby powalać publiczność jak dobrze wykonany powerbomb (podniesienie i rzut przeciwnikiem na matę).

Wrestling nazywa się sportową rozrywką, bo tutaj walka zwiera się z narracją. Kolejne starcia są częścią większych historii, które opierają się na schemacie odwiecznego konfliktu dobra ze złem. Zawodnicy wcielają się w babyface'y (pozytywne postacie) albo heeli (czarne charaktery). Kłócą się i wyzywają, by na ringu dać upust wzajemnej nienawiści. W książce "The Squared Circle" serwowane nam w ten sposób opowieści David Shoemaker nazywa moralitetami i porównuje do mitologii. Ich idea sprowadza się bowiem "do poszukiwania odpowiedzi na fundamentalne pytania, nawet jeśli są one uproszczone – a może właśnie dlatego, że są uproszczone". Innymi słowy: podpowiedzą ci, żebyś bez względu na wszystko nie unosił się dumą, nie oszukiwał i stał na straży własnych wartości.

W przeciwieństwie do tradycyjnie pojmowanych dyscyplin sportowych we wrestlingu współpraca wypiera element konkurencji. Jak w tag team (drużyna wrestlerów walczących na zmianę) rywale muszą działać wspólnie, aby dać widzom wiarygodny show. Dlatego w mediach społecznościowych mogą się wyzywać, a w ringu rzucać sobie do gardeł, ale w rzeczywistości członkowie PpW tworzą zgraną ekipę.

W końcu historia organizacji zaczęła się od zabawy kumpli z podwórka. – Nie tyle byliśmy fanami wrestlingu, co chcieliśmy go robić. Bicie się w tak spektakularny sposób wydawało nam się świetną rozrywką – mówi mi Johnny Blade, który w 2010 roku założył federację wraz z Filipem Pągowskim (występującym przez jakiś czas jako Rob Scaffold). Potem do dwójki młodych zapaleńców dołączali kolejni, w tym Mati (niezwiązany już z PpW), Michael HT, Biesiad i Mister Z. Początkowo funkcjonowali w formule tzw. backyard wrestlingu, urządzając amatorskie pokazy w prowizorycznych ringach na placach zabaw, działkach czy w szkołach. Z czasem oddolna inicjatywa zaczęła się profesjonalizować.

PpW stała się pełnoprawną federacją wraz z galą "Brawl for the Puppies" w 2020 roku. Dzisiaj pod jej banerem odbywają się wydarzenia, na których 10 zawodników wyrzuca sędziego z ringu i tłucze się ze sobą, a w ruch idą krzesła, stoły, drabiny i kije do kendo. Choć obecnie to największa organizacja wrestlingowa w Polsce wciąż pozostaje projektem fanowskim.

– Nie można powiedzieć, że nie ma spięć. Jak wszędzie. Co jakiś czas się zdarzają. Ale mamy fajnych ludzi i fajną atmosferę. Wszyscy robimy to z zajawki i nakręcamy się, żeby było jak najbardziej profesjonalnie – opowiada Biesiad.

O prawdziwości jego słów przekonuję się kilka dni przed imprezą "Co za noc", gdy przychodzę na trening zawodników. W przybudówce koło warsztatu samochodowego na Mokotowie w ringu siedzą Axel Fox i Goblin (face'y) oraz Olgierd i aktualny mistrz federacji Gustav Gryffin (heele). Pozbawieni scenicznych atrybutów – stylizacji na lisa, pomalowanej na zielono twarzy, szalika Legii i wydekoltowanego trykotu – nie próbują się zabić. Zamiast tego szlifują swoje zdolności aktorskie i pod wodzą Gabrieli Fiołek, profesjonalnej aktorki, ćwiczą scenki improwizacyjne. Dużo żartują i się wygłupiają, ale na koniec z pełną powagą opowiadają o największych marzeniach i lękach swoich postaci. Bardziej niż przygotowanie do nadchodzącej walki przypomina to sesję terapeutyczną.

Zawodnicy nie mają nic przeciwko mojej obecności na treningu aktorskim – wrestling dawno już naprawił swoją relację z prawdą. Jak udowadnia Shoemaker, fani od zawsze byli świadomi wpisanej w niego fikcji, ale mieli to w głębokim poważaniu. Sama branża długo i uparcie utrzymywała iluzję, znaną jako kayfabe (twierdzenie, że we wrestlingu wszystko jest prawdziwe). Maski zaczęły opadać w latach 80., a dzisiaj nie ma czego po nich zbierać. W dobie internetu każdy z łatwością może zajrzeć za kulisy ulubionych widowisk. Dlatego właśnie członkowie PpW otwarcie opowiadają, jak kreują swoje postacie.

– Kim on jest? Mną! Kogoś takiego nie da się udawać, nim trzeba być – mówi "urodzony na Mokotowie, pochowany na Woli" upiór z zaświatów Johnny Blade. Wrestling uprawia przez większość swojego życia, dlatego trudno powiedzieć, czy to pasja, czy już element tożsamości. Rozwinięcie jego myśli znajduję jednak u Axela Foxa, wedle którego zawodnicy PpW zazwyczaj budują swoje postacie na bazie własnych osobowości.

– Zazwyczaj to jesteśmy my, tylko podkręceni na 110 procent. Mamy swoje życia i zwykłe prace, a we wrestlingu wypuszczamy wewnętrzne zwierzaki i pozwalamy im zaszaleć – twierdzi i dodaje, że każdy z nich wnosi do organizacji unikatową energię. 

W przeciwieństwie do wielkich federacji, gdzie za narracje odpowiada tłum scenarzystów pod wodzą bookera – któremu wrestlerzy muszą się bezwzględnie podporządkować – zawodnicy PpW cieszą się niemal całkowitą swobodą wymyślania siebie.

Jak mówi Goblin, nie mogą udawać, że jednym ciosem powalą dziewięciu przeciwników i zgarną wszystkie pasy mistrzowskie. Niczym w grapple (chwyt pozwalający przejąć kontrolę nad rywalem) ściska ich konwencja wrestlingu. Muszą się jej podporządkować, zachowując zdrowy rozsądek, ale poza tym są w pełni odpowiedzialni za rozwój swoich wątków. 

Fot. Krzysiek Jedynak

Artyści ringu

Obecna narracja w PpW rozpoczęła się ponad rok temu, gdy Mister Z zdradził swoich przyjaciół.
W zamian za stanowisko producenta zablokował Biesiadowi i Johnny'emu Blade'owi drogę do walki o pasy mistrzowskie. Zawodnicy zaczęli tworzyć frakcje, co doprowadziło do wojny domowej między Zmową (grupa heeli) i Zmową przeciwko Zmowie (grupa face'ów). Motorem opowieści jednak pozostaje konflikt pracownika z przełożonym. Według Shoemakera z takiego podejścia wyrasta popularność wrestlingu – dzięki niemu widzowie mierzą się z własnymi demonami i spełniają najskrytsze fantazje. Olgierd przekłada to na prostszy i bardziej obrazowy język: – Na nasze gale przychodzą styrani ludzie, którzy najchętniej daliby swojemu szefowi w mordę. Nie mogą tego zrobić, bo potrzebują pieniędzy i prawo tego zabrania. U nas widzą, jak ktoś spełnia ich marzenie, więc mu kibicują.

Dla Olgierda narracje są wręcz ważniejsze niż starcia w ringu. Każdy skok na przeciwnika z trzeciej liny wywiera ulotne wrażenie, a w pamięci zostaje, kto kogo zdradził, kto się z kim pokłócił. Niemniej obie sfery wrestlingu muszą ze sobą współgrać.

– Gdybyśmy rozdzielali sport od rozrywki, mielibyśmy dwie zupełnie różne formy przekazu. Wyniki znamy z góry, ale wciąż walczymy. Tylko nie ze sobą, ale dla widzów. Najważniejszy jest dla nas styl i emocjonalność walki, dlatego stopniujemy w niej napięcie i dążymy do kolejnych punktów zwrotnych. Traktujemy ją jak środek narracyjny i dbamy, aby cały czas była interesująca i angażująca – mówi mi Gustav, a Goblin po dramatycznej pauzie podsumowuje jego wypowiedź: Tak jak malarz ma płótno i na nim maluje, tak my mamy ring i na nim wrestlerujemy.

Zawodnicy nie wszystko mogą przewidzieć i często improwizują, ale zawsze skrupulatnie przygotowują się do swoich występów. Każdy ruch, cios i akrobację muszą najpierw przećwiczyć. Wielokrotnie testują najbardziej szalone pomysły, aby w ringu nie zrobić sobie krzywdy. – Nie możemy uderzać lekko, bo widz zauważy fałsz. Musimy bić mocno, tylko w odpowiednie miejsca. Akceptujemy ból, ale nie chcemy dopuścić do kontuzji – tłumaczy Axel Fox, podkreślając, że członkowie PpW podczas gali się nie oszczędzają. Starają się zminimalizować ryzyko utraty zdrowia, nie rezygnując przy tym z widowiskowości. 

Dzięki niemal codziennym próbom i treningom zawodnicy PpW zapewniają widzom emocjonalną jazdę bez trzymanki. Biesiad wspomina, jak na jednej z pierwszych gali przeciwnik powiesił Johnny'ego Blade'a na łańcuchach. Michael HT krzyczał, żeby przerwać walkę, więc face'y bohatersko przybyły, aby pomóc przyjacielowi. Przećwiczony fragment spektaklu został sprzedany w tak wiarygodny sposób, że wielu widzów miało potem pretensje do Hadesa. „Posunąłeś się za daleko” – mówili do niego. 

– Widziałem siniaki na ciałach zawodników, to nie może być do końca na niby – w przerwie wydarzenia mówi Kacper, zwracając moją uwagę, że granicę między fikcją a rzeczywistością zaciera przemoc. A to właśnie na niej PpW zbudowała swoją markę. Jej gale charakteryzują się brutalnością i surowością niespotykaną w żadnej innej federacji w naszym kraju. Wzoruje się na ECW (Extreme Championship Wrestling), czyli ikonie ekstremalnego wrestlingu, od której zapożyczyła nawet nazwę legendarnego wydarzenia, przemianowując "Barely Legal" na swojskie "Ledwo legalne". Hardcore wrestling, w jakim się specjalizuje, okazuje się finisherem (ruch wykańczający przeciwnika) dla każdego, kto ośmieliłby się nazwać jej widowiska "udawanymi".

Hardcore nie jest co prawda obowiązkowy, ale prędzej czy później każdy w PpW chce spróbować w nim swoich sił, bo daje najwięcej frajdy. Johnny Blade zawsze uśmiecha się na myśl, że jego twarz wyląduje w drucie kolczastym.

– Świetna sprawa. Mało kto może pochwalić się takimi doświadczeniami – tłumaczy zawodnik.

Mister Z. wychodził niegdyś z podobnego założenia jak Blade. Na początku kariery pozwalał rozbijać na sobie jarzeniówki i taplał się w szkle. Po paru takich zdarzeniach zrezygnował, obawiając się kontuzji. Dołączył do grona bardziej atletycznych zawodników federacji. Na pamiątkę po ostatnim ostrym starciu została mu ogromna blizna na plecach. Bo wszystkie rekwizyty wykorzystywane podczas widowisk są prawdziwe – nikt nie nacina stołów, krzeseł czy drabin, a kije do kendo to kije do kendo, nie ich atrapy. Ból jest więc prawdziwy. Lejąca się krew również.

Członkowie organizacji nie odkrywają formuły sportowej rozrywki na nowo. Jej narracje osadzają w polskich realiach, a walki dostosowują do specyfiki rodzimej publiczności. Nieustannie balansują przez to na granicy prawdy i fikcji, co okazuje się proste i efektywne niczym body slam (rzut przeciwnikiem na matę). Choć opiera się na kłamstwie, wzbudza autentyczne emocje. Dzięki temu fani nie tylko wierzą w spektakle PpW, ale też chcą trwać w tej iluzji. Gale federacji odwracają porządek rzeczy: wrestling staje się prawdziwy. Cała reszta jest na niby.